Często mam ogromną ochotę rzucić wszystko i zaszyć się na jakimś bezludziu z dala od...
za często
za często jak na fakt, że tego nie realizuję
wszystko wskazuje na to, że jest to tylko mentalna ucieczka od chwilowych kłopotów i infantylne pragnienie życia bezproblemowego
jakby z dala od ludzi nie było problemów
jakbym nie wiedział, że od siebie nie ucieknę
Ten powiększający się rozziew pomiędzy pragnieniem tchórzliwej ucieczki od świata a codziennym biernym przyklaskiwaniem codzienności czasami przysłaniam wejściem w jakąś fikcyjną opowieść, w której bohater w moim zastępstwie boryka się z oddzieleniem od świata.
Takim filmem był rewelacyjny "Into the Wild"...
stąd moja fascynacja "Wielką Ciszą"...
(ciekawe, że żadna opowieść o bezludnej wyspie jakoś szczególnie mnie nie fascynuje)
A wczoraj obejrzałem sobie skromne "Białe szaleństwo"...
tytuł w moim wypadku zniechęcający, sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z opowieścią o zimowych sportach, co mnie jakoś szczególnie nie pociąga; a okazuje się, że w filmie mamy do czynienia z szaleństwem synonimicznym do obłędu, dalekim od beztroskiej zabawy na śniegu
Biel jest wszechogarniająca. Pustka niemal nieskończona. Od czasu do czasu tylko ktoś, kto z dala od innych pielęgnuje jakieś swoje dziwactwo.
Choroba Jomara polega na skłonności do poddawania się całkowitej bierności. Jakże często rozpoznajemy w sobie podobną przywarę. Różnica polega na tym, że znajdujemy w sobie siłę, by pokusę nicnierobienia zwalczyć. Cienka jest granica między chorobą a zdrowiem. Czasami zazdrościmy (no może liczba mnoga nie jest uzasadniona - zazdroszczę) tym, którzy do tego stopnia mają w nosie świat ich otaczający, że niezależnie od konsekwencji (oczywiście nie mam na myśli tych, którzy dzięki troskliwości otoczenia będą jakoś przed światem usprawiedliwieni) odwracają się do ściany i nie chcą zrezygnować ze stanu leżenia. Jak Jomar...
A gdy już postanowił coś zdziałać, to z kolei całkowicie biernie przyglądał się, jak płonie - całkiem dosłownie - jego dotychczasowe życie. I ruszył na północ.
Odwrócić się do ściany.
Albo obrócić się na północ i ruszyć przed siebie.
Przez śnieżną pustkę.
Wielką śnieżną ciszę.
Spośród ludzi, których spotyka dla mnie najważniejszy był staruszek w wigwamie na środku zamarznietego jeziora. Na tej małej przestrzeni miał wszystko, czego potrzeba człowiekowi oczekującemu na śmierć. Mógł spokojnie leżec i smażyć na ognisku łowione w przerębli ryby popijając je gorzałką dostarczaną mu przez zapobiegliwą córkę. Z pełną świadomością, że życie pozostać musi tajemnicą.
Spodobała mi się jedna jego cecha. Gdy Jomar dopytywał się, czy ktoś jest w wigwamie, nie odpowiadał mając nadzieję, że jego milczenie spowoduje odejście nieproszonego gościa.
Nie był spragniony wizyt czy kontaktu z innymi ludźmi.
Zresztą nie on jeden w tym filmie.
Inni ludzie to tylko kłopot.
Zdecydowanie bardziej interesujący jest samotny pobyt na środku jeziora pośród zaśnieżonych gór.
Taka śmierć także jest zdecydowanie...interesująca?...
śmierć jest niezauważalna
Specyficzna symbolika. Specyficzne skojarzenia.
Życie od śmierci oddziela gruby lód. Jego topnienie - będące przyczyną śmierci - zapowiada nadejście wiosny. Spotkanie ze śmiercią jest niczym spojrzenie w wodną czeluść znajdującą się pośrodku topniejącego lodu. Śmierć wyłaniająca się z królestwa nieświadomości...
tak naprawdę to tam żadnej ciszy nie było: albo wiał całkiem głośno wiatr, albo można było posłuchać niezłej muzyki
Wielka śnieżna cisza - podoba mi się...
Podobieństwo do "Prostej historii" jest oczywiste, ale ta opowieść jest prostsza.
"Białe szaleństwo", reż. Rune Denstad Langlo
Figura completamente exótica
2 miesiące temu