Kolejne
tłumaczenie Szekspira Piotra Kamińskiego – „Opowieść zimowa”… kolejny pretekst,
by sobie przypomnieć, tym bardziej, że rzadko grany i pamięć z przeszłości
wydobywa tylko oderwane szczątki z wersji BBC (bo chyba tylko tę wersję,
archaiczną bardzo, kiedyś oglądałem). I znowu, jak w wypadku „Burzy”, o której
rok temu pisałem, opracowanie tekstu Anny Cetery najwięcej interesujących ścieżek
o charakterze nomadycznym wyznaczyło. Najbardziej pociągające były te konteksty
przywołane przez autorkę komentarza, które na polskie źródła Szekspirowskiej
opowieści (nie bezpośrednio, bo dramat jest dość wiernym powtórzeniem „Pandosta,
albo triumfu czasu” Roberta Greena, tego samego, który wcześniej nazwał Stratfordczyka
„parweniuszowską wroną wystrojoną w nasze piórka”; jak widać miał nieco racji,
tyle tylko, że jego wersja raczej zapomniana by została, gdyby nie sława złodziejaszka [w dramacie pojawia
się zresztą synalek Hermesa Autolikus, który dosłownie złodziejstwem się para i
jest on, wbrew zapędom moralistów, w zakończeniu szczodrze obdarowany przez
fortunę… okazuje się, że niczym Szekspir potrafi zawłaszczone dobra, czasami
niekoniecznie zgodnie ze swą wolą, wykorzystać w pozytywny bardzo sposób]) wskazywały.
I są one iście nomadyczne, bo nikt już im dzisiaj nie daje wiary (w
przeciwieństwie do wszelkich kontekstów antycznych z „Przemianami” Owidiusza na
czele, które dla współczesnego odbiorcy, inaczej niż dla renesansowego,
przypisów wielu już wymagają… oj słabo dziś z wiedzą mitologiczną, słabo…).
A wszystko
dlatego, że akcja dramatu w Czechach między innymi się rozgrywa, a u Greena to
nawet Transpolonia (czyli Litwa pewnie) się pojawia. Lubimy te Szekspirowskie
polonica z Norwegami w „Hamlecie” na czele, którzy na Polskę ruszyli, by władcy
Danii się uspokoili nieco. Ciekawe, że to niemiecki historyk Jacob Caro w XIX
wieku zwrócił uwagę na powiązania dramatu Szekspira z średniowieczną historią
Polski (co na to ci, którzy podkreślają wrodzoną wrogość Niemców do Polaków… )
a tym, który miałby wyspiarzy zainteresować naszymi dziejami miałby być Henryk
Lancaster – przyszły Henryk IV – przebywający wraz z grupą angielskich rycerzy
w zakonie krzyżackim (okazuje się, że w tym wypadku Krzyżacy całkiem pożyteczną
rolę w upowszechnianiu wiedzy o Polsce pełniliby, gdyby to prawdą było).
Zacytuję
jedną z wersji przywołanych przez autorkę komentarza (s. 247-248): „Ziemowit
[książę Mazowsza, ok. 1320 – 1381], będąc już mężczyzną naonczas starym, bo
sześćdziesięcioletnim, wypatrzył na dworze cesarza Karola IV (…) dziewiętnastoletnią
Ludmiłę, córkę księcia Władysława na Ziembicy. Ożenił się z nią i para żyła
przez kilka lat bezdzietnie. (…) Przebywający w gościnie Ziemowit dowiaduje
się, że Ludmiła „miała stosunek miłosny z podczaszym nadwornym Dobkiem i że z
tej przyczyny była przy nadziei”. Oszalały z wściekłości, gna z powrotem, aby
pochwycić Dobka, lecz go już nie zastaje. Dobek bowiem (…) udał się z pewnym
zaufanym księdzem do Ziemi Świętej. Księżna rodzi w więzieniu syna i ginie
uduszona z rozkazu księcia, dziecko zaś trafia do wieśniaków (…) Siedem lat
później do Ziemowita docierają wieści o powrocie Dobka, rozkazuje więc go
pochwycić i rozerwać końmi. Niespodziewanie „przy domierzaniu kary” wychodzi na
jaw, że Dobek to kobieta. Dziewczyna była córka duchownego, który wychował ją u
siebie w męskim przebraniu, potem umieścił na dworze, gdzie – ku własnej zgubie
– ta zaprzyjaźniła się z księżną. Ojciec zabrał dziewczynę do Ziemi Świętej i
tam umarł, ona zaś powróciła egzekwować testament. (…) książę zachorzał, dziecka nie odnaleziono”.
W wersji
przeze mnie tak obszernie zacytowanej maczał palce Kraszewski; być może
rozwinął ją w którejś ze swoich bardzo licznych powieści historycznych.
Opowieść cudna – mógłby ją ktoś sfilmować czy cokolwiek. I co z tego, że są
podobieństwa do „Opowieści zimowej” – więcej jest różnic; oczywiście podoba mi
się ten sześćdziesięciolatek i dziewiętnastolatka – tego też u Szekspira nie ma
– ale nie ma też córki księdza ukrywającej się w przebraniu (a przecież
rozliczne przebieranki są stałym motywem komedii Stratfordczyka; swoją drogą
zawsze mnie one zadziwiają, choćby w tej sztuce: ojciec przebiera się, by
obserwować zaloty syna podczas wiejskiego święta, rozmawia z nim w jego trakcie
i ten go nie rozpoznaje, zaś w innym miejscu w dzień po urodzeniu pokazuje się
córkę rzekomo zdradzonemu księciu i wskazuje się na liczne nie do podważenia
podobieństwa mające być dowodem na jego ojcostwo – zaiste niezwykły to teatr
ślepoty i przenikliwości albo kolejny przykład tego, że zawsze widzimy to, co
widzieć chcemy [albo inni chcą byśmy widzieli], że to emocje patrzą można by
powiedzieć) i że to ona jest posądzona o związek z księżną; jakie to genderowe…
(a rozrywanie końmi stosunkowe łagodne jest w porównaniu do tego, co proponuje
Szekspir w tym dramacie: „żywcem obedrą ze skóry, potem miodem wysmarują i
posadzą na gnieździe os, a jak umrze na trzy ćwierci, ocucą go okowitą albo
jakim wrzącym trunkiem, wypytają astrologa o najgorętszy dzień w roku i tak z
flakami na wierzchu postawią go pod ceglanym murem w południowym słońcu, żeby
sobie patrzyło, jak go muchy żrą”. Londyńczycy wyraźnie spragnieni byli mocnych
wrażeń).
No i jeszcze
jeden niezwykły nomadyzm dotyczący pierwszego tłumacza „Opowieści zimowej” na
język polski: „Gustaw Ehrenberg (1818 – 1895) był nieślubnym synem cara
Aleksandra I i Heleny z Dzierżanowskich Rautenstrauchowej. W 1838 roku otrzymał
wyrok śmierci za działalność konspiracyjną, który w drodze ułaskawienia
zamieniono na zsyłkę i katorgę. Na Syberii przebywał aż dwadzieścia lat, z
czego piętnaście w kopalniach rudy. Przetłumaczył tylko „Opowieść zimową”.
Wedle słów tłumacza, o wyborze dramatu zdecydowało postulowane przez ówczesną
krytykę podobieństwo do polskiej historii, ale nie bez znaczenia były też
prawdopodobnie osobiste losy Ehrenberga: podobnie jak Hermiona potomka cara
Rosji i podobnie jak ona przez kilkanaście lat zapomnianego dla świata.
Ehrenberg jest też autorem pieśni rewolucyjnej „Gdy naród do boju wystąpił z
orężem””. Lektura komentarzy tego typu, a są one typowe dla tej serii tłumaczeń
Piotra Kamińskiego, wyzwala w głowie fantastyczne narracje, które w postaci np.
filmu czy spektaklu chciałoby się zobaczyć. Akcja rozgrywać się powinna oczywiście
na kilku płaszczyznach czasowych: bo to i wiek XIV, i początek XVII, no i ten
XIX… historie przeplatają się, interpretują się wzajemnie. I nieważne, że
egzekucje królewskich żon posądzonych o zdradę to akurat angielska specjalność
i szukanie polskich źródeł wyobraźni Szekspira może być odczytywane jako
przejaw polskiej pychy czy też przeciwnie – kompleksów.
Bo cóż my tu
mamy: polskiego działacza rewolucyjnego o przedziwnych i jakże swojsko
pokręconych koneksjach rodzinnych, który na zesłaniu do tłumaczenia Szekspira
się zabiera; i wieczna syberyjska zima staje się niezłym tłem dla
Szekspirowskiej opowieści o rzekomej zdradzie (tym bardziej, że w niej zima
metaforycznie jedynie się pojawia, może jako odzwierciedlenie stanu uczuć co
niektórych bohaterów) a bohaterowie wyłaniają się z zamierzchłej historii
polski ukazując dramatyczne konsekwencje dwuznaczności celibatu… na scenie aż
prosiłoby się by uwypuklić to pomieszanie ról i płci aż po jakiś absurdalny
finał… tak by w konsekwencji zasadniczy Szekspirowski temat, czyli opowieść o
rzekomej zdradzie, na plan pierwszy wyszedł; by widzowi uprzytomnić, że to co
widzi, to niekoniecznie się dzieje. Że interpretacja a priori zdarzeń wpływa na
sposób ich postrzegania, tak jak ma to najprawdopodobniej (jak zwykle u
Szekspira pozostaje tu miejsce na interpretację inscenizatora i to co ja
przypisuje wyobraźni szalonego męża może się przecież dziać naprawdę) miejsce w
wypadku Leontesa, który powziąwszy przekonanie o zdradzie Hermiony, każdy jej
gest interpretuje jako jej potwierdzenie.
Shakespeare Opowieść zimowa, tł. Piotr Kamiński, wstęp i komentarz: Anna Cetera