poniedziałek, 5 maja 2014

Szekspir i sprawa polska, czyli uroki czytania komentarzy


Kolejne tłumaczenie Szekspira Piotra Kamińskiego – „Opowieść zimowa”… kolejny pretekst, by sobie przypomnieć, tym bardziej, że rzadko grany i pamięć z przeszłości wydobywa tylko oderwane szczątki z wersji BBC (bo chyba tylko tę wersję, archaiczną bardzo, kiedyś oglądałem). I znowu, jak w wypadku „Burzy”, o której rok temu pisałem, opracowanie tekstu Anny Cetery najwięcej interesujących ścieżek o charakterze nomadycznym wyznaczyło. Najbardziej pociągające były te konteksty przywołane przez autorkę komentarza, które na polskie źródła Szekspirowskiej opowieści (nie bezpośrednio, bo dramat jest dość wiernym powtórzeniem „Pandosta, albo triumfu czasu” Roberta Greena, tego samego, który wcześniej nazwał Stratfordczyka „parweniuszowską wroną wystrojoną w nasze piórka”; jak widać miał nieco racji, tyle tylko, że jego wersja raczej zapomniana by została, gdyby  nie sława złodziejaszka [w dramacie pojawia się zresztą synalek Hermesa Autolikus, który dosłownie złodziejstwem się para i jest on, wbrew zapędom moralistów, w zakończeniu szczodrze obdarowany przez fortunę… okazuje się, że niczym Szekspir potrafi zawłaszczone dobra, czasami niekoniecznie zgodnie ze swą wolą, wykorzystać w pozytywny bardzo sposób]) wskazywały. I są one iście nomadyczne, bo nikt już im dzisiaj nie daje wiary (w przeciwieństwie do wszelkich kontekstów antycznych z „Przemianami” Owidiusza na czele, które dla współczesnego odbiorcy, inaczej niż dla renesansowego, przypisów wielu już wymagają… oj słabo dziś z wiedzą mitologiczną, słabo…).
A wszystko dlatego, że akcja dramatu w Czechach między innymi się rozgrywa, a u Greena to nawet Transpolonia (czyli Litwa pewnie) się pojawia. Lubimy te Szekspirowskie polonica z Norwegami w „Hamlecie” na czele, którzy na Polskę ruszyli, by władcy Danii się uspokoili nieco. Ciekawe, że to niemiecki historyk Jacob Caro w XIX wieku zwrócił uwagę na powiązania dramatu Szekspira z średniowieczną historią Polski (co na to ci, którzy podkreślają wrodzoną wrogość Niemców do Polaków… ) a tym, który miałby wyspiarzy zainteresować naszymi dziejami miałby być Henryk Lancaster – przyszły Henryk IV – przebywający wraz z grupą angielskich rycerzy w zakonie krzyżackim (okazuje się, że w tym wypadku Krzyżacy całkiem pożyteczną rolę w upowszechnianiu wiedzy o Polsce pełniliby, gdyby to prawdą było).
Zacytuję jedną z wersji przywołanych przez autorkę komentarza (s. 247-248): „Ziemowit [książę Mazowsza, ok. 1320 – 1381], będąc już mężczyzną naonczas starym, bo sześćdziesięcioletnim, wypatrzył na dworze cesarza Karola IV (…) dziewiętnastoletnią Ludmiłę, córkę księcia Władysława na Ziembicy. Ożenił się z nią i para żyła przez kilka lat bezdzietnie. (…) Przebywający w gościnie Ziemowit dowiaduje się, że Ludmiła „miała stosunek miłosny z podczaszym nadwornym Dobkiem i że z tej przyczyny była przy nadziei”. Oszalały z wściekłości, gna z powrotem, aby pochwycić Dobka, lecz go już nie zastaje. Dobek bowiem (…) udał się z pewnym zaufanym księdzem do Ziemi Świętej. Księżna rodzi w więzieniu syna i ginie uduszona z rozkazu księcia, dziecko zaś trafia do wieśniaków (…) Siedem lat później do Ziemowita docierają wieści o powrocie Dobka, rozkazuje więc go pochwycić i rozerwać końmi. Niespodziewanie „przy domierzaniu kary” wychodzi na jaw, że Dobek to kobieta. Dziewczyna była córka duchownego, który wychował ją u siebie w męskim przebraniu, potem umieścił na dworze, gdzie – ku własnej zgubie – ta zaprzyjaźniła się z księżną. Ojciec zabrał dziewczynę do Ziemi Świętej i tam umarł, ona zaś powróciła egzekwować testament.  (…) książę zachorzał, dziecka nie odnaleziono”.
W wersji przeze mnie tak obszernie zacytowanej maczał palce Kraszewski; być może rozwinął ją w którejś ze swoich bardzo licznych powieści historycznych. Opowieść cudna – mógłby ją ktoś sfilmować czy cokolwiek. I co z tego, że są podobieństwa do „Opowieści zimowej” – więcej jest różnic; oczywiście podoba mi się ten sześćdziesięciolatek i dziewiętnastolatka – tego też u Szekspira nie ma – ale nie ma też córki księdza ukrywającej się w przebraniu (a przecież rozliczne przebieranki są stałym motywem komedii Stratfordczyka; swoją drogą zawsze mnie one zadziwiają, choćby w tej sztuce: ojciec przebiera się, by obserwować zaloty syna podczas wiejskiego święta, rozmawia z nim w jego trakcie i ten go nie rozpoznaje, zaś w innym miejscu w dzień po urodzeniu pokazuje się córkę rzekomo zdradzonemu księciu i wskazuje się na liczne nie do podważenia podobieństwa mające być dowodem na jego ojcostwo – zaiste niezwykły to teatr ślepoty i przenikliwości albo kolejny przykład tego, że zawsze widzimy to, co widzieć chcemy [albo inni chcą byśmy widzieli], że to emocje patrzą można by powiedzieć) i że to ona jest posądzona o związek z księżną; jakie to genderowe… (a rozrywanie końmi stosunkowe łagodne jest w porównaniu do tego, co proponuje Szekspir w tym dramacie: „żywcem obedrą ze skóry, potem miodem wysmarują i posadzą na gnieździe os, a jak umrze na trzy ćwierci, ocucą go okowitą albo jakim wrzącym trunkiem, wypytają astrologa o najgorętszy dzień w roku i tak z flakami na wierzchu postawią go pod ceglanym murem w południowym słońcu, żeby sobie patrzyło, jak go muchy żrą”. Londyńczycy wyraźnie spragnieni byli mocnych wrażeń).
No i jeszcze jeden niezwykły nomadyzm dotyczący pierwszego tłumacza „Opowieści zimowej” na język polski: „Gustaw Ehrenberg (1818 – 1895) był nieślubnym synem cara Aleksandra I i Heleny z Dzierżanowskich Rautenstrauchowej. W 1838 roku otrzymał wyrok śmierci za działalność konspiracyjną, który w drodze ułaskawienia zamieniono na zsyłkę i katorgę. Na Syberii przebywał aż dwadzieścia lat, z czego piętnaście w kopalniach rudy. Przetłumaczył tylko „Opowieść zimową”. Wedle słów tłumacza, o wyborze dramatu zdecydowało postulowane przez ówczesną krytykę podobieństwo do polskiej historii, ale nie bez znaczenia były też prawdopodobnie osobiste losy Ehrenberga: podobnie jak Hermiona potomka cara Rosji i podobnie jak ona przez kilkanaście lat zapomnianego dla świata. Ehrenberg jest też autorem pieśni rewolucyjnej „Gdy naród do boju wystąpił z orężem””. Lektura komentarzy tego typu, a są one typowe dla tej serii tłumaczeń Piotra Kamińskiego, wyzwala w głowie fantastyczne narracje, które w postaci np. filmu czy spektaklu chciałoby się zobaczyć. Akcja rozgrywać się powinna oczywiście na kilku płaszczyznach czasowych: bo to i wiek XIV, i początek XVII, no i ten XIX… historie przeplatają się, interpretują się wzajemnie. I nieważne, że egzekucje królewskich żon posądzonych o zdradę to akurat angielska specjalność i szukanie polskich źródeł wyobraźni Szekspira może być odczytywane jako przejaw polskiej pychy czy też przeciwnie – kompleksów.
Bo cóż my tu mamy: polskiego działacza rewolucyjnego o przedziwnych i jakże swojsko pokręconych koneksjach rodzinnych, który na zesłaniu do tłumaczenia Szekspira się zabiera; i wieczna syberyjska zima staje się niezłym tłem dla Szekspirowskiej opowieści o rzekomej zdradzie (tym bardziej, że w niej zima metaforycznie jedynie się pojawia, może jako odzwierciedlenie stanu uczuć co niektórych bohaterów) a bohaterowie wyłaniają się z zamierzchłej historii polski ukazując dramatyczne konsekwencje dwuznaczności celibatu… na scenie aż prosiłoby się by uwypuklić to pomieszanie ról i płci aż po jakiś absurdalny finał… tak by w konsekwencji zasadniczy Szekspirowski temat, czyli opowieść o rzekomej zdradzie, na plan pierwszy wyszedł; by widzowi uprzytomnić, że to co widzi, to niekoniecznie się dzieje. Że interpretacja a priori zdarzeń wpływa na sposób ich postrzegania, tak jak ma to najprawdopodobniej (jak zwykle u Szekspira pozostaje tu miejsce na interpretację inscenizatora i to co ja przypisuje wyobraźni szalonego męża może się przecież dziać naprawdę) miejsce w wypadku Leontesa, który powziąwszy przekonanie o zdradzie Hermiony, każdy jej gest interpretuje jako jej potwierdzenie.


Shakespeare Opowieść zimowa, tł. Piotr Kamiński, wstęp i komentarz: Anna Cetera

czwartek, 1 maja 2014

Nieznajomy wróg jakiś miesza ludzkie rzeczy

Nieznajomy nad jeziorem

Ten film to trochę tak jak tragedia grecka (wiem, że ma on też gorących przeciwników, którzy już po przeczytania tego zdania odwrócą się od mojego bloga i stwierdzą: bredzi, czy co?):

jedność miejsca – jezioro, przybrzeżny las; przestrzenie symboliczne i klimatyczne jednocześnie; jest to opowieść o ludzkich namiętnościach, o ciemnej sferze, w której rozsądek ma trudności, by przemówić; a nawet, gdy domyślamy się – my, widzowie – że on tam gdzieś do bohatera przemawia, to wyraźnie jego siła jest nikła i mało przekonywująca; sfera id, której oddziaływaniu ego przygląda się z coraz większym niepokojem a superego wydaje się nieobecne; świat erotycznych przyjemności wyzbytych hamulców (niektórzy twierdzą, że wulgarne to – moja wrażliwość estetyczna nie była obojętna na sposób filmowania tych męsko-męskich zmagań cielesnych); jezioro – miejsce fascynacji erotycznych i zbrodni; las – w którym snują się ludzkie popędy w poszukiwaniu zaspokojenia, ludzkie popędy wyzbyte zahamowań ale i osobowości (bohaterowie ledwo imiona mają, a podczas śledztwa okazuje się, że – co dziwi niezwykle inspektora – nieistotne były dla Franca personalia czy też telefon partnera, który spowodował, że na dłuższy czas stracił kontakt z rzeczywistością); las, w którym ludzkie pragnienia cielesne wypatrują się wzajemnie (czy to już metafora współczesnego świata? – pewnie przesadziłem nieco, ale ponieważ długi weekend właśnie i czas imprez, to czy nie do tego redukują się w te wieczory ludzkie wysiłki?); i szum wiatru, niepokojący szelest liści i traw jako świadectwo tego czegoś, nad czym nie mamy władzy a co nas przenika i nami kieruje… czasami zdecydowanie nazbyt kieruje… i powoduje, że nie mamy władzy nad własnym losem…

jedność czasu – nieco, ale tylko nieco, problematyczna, bo akcja kilka dni trwa; ale to jakby ciągle ten sam czas – czas lata, leżakowania woli i kontroli na nasłonecznionej plaży; czas przerwy w odpowiedzialnym życiu; trzy tygodnie wolnego od życia, w którym to ego i superego ma władzę; czas przyzwolenia na nieobecność;

jedność akcji – w świecie zdarzeń dzieje się zaiste niewiele i nietrudno ich przebieg połączyć w spójną całość: Franc spotyka na gejowskiej plaży dwóch mężczyzn, którzy w różny sposób go fascynują; Michel przyciąga jego zmysły i w nim, jak twierdzi zakochuje się (cokolwiek by to znaczyło w kontekście tego, co już wcześniej o tym świecie napisałem); jest świadkiem, gdy Michel morduje w jeziorze swego wcześniejszego partnera; ich relacja w trakcie skromnie prowadzonego śledztwa się pogłębia i nie ma wątpliwości, że i o wewnętrznym konflikcie możemy tu mówić (czy jest on już tragiczny, niech akademicy rozstrzygają; tym bardziej, że los bohatera klęską się kończy, co nie znaczy, że traci życie – bo tego nie wiemy, bo to i nieistotne jest przecież) – zmysłowa fascynacja wobec moralnej odpowiedzialności, czy też – zmysłowa fascynacja wobec instynktu samozachowawczego (i tu jesteśmy już całkowicie wewnątrz tego świata przedstawionego), bohater przecież romansuje z mordercą, o którym wie tylko (aż) tyle, że zamordował swego poprzedniego partnera;

liczy się w przebiegu zdarzeń w zasadzie tylko trójka bohaterów (inspektor, jako czwarty, jest kimś w rodzaju posłańca z innego świata; czy też skromnego chóru, komentującego czy wręcz dziwiącemu się porządkom panującym w zamkniętym świecie gejów znad jeziora; przede wszystkim zwraca uwagę na brak ich emocjonalnej reakcji – czy to strachu czy choćby zainteresowania – na fakt, że z wody wyłowiono topielca i że najprawdopodobniej ktoś mu pomógł w zejściu na tamten świat); niewiele o nich wiemy, charakteryzuje ich tych kilka zdań wypowiadanych w tracie dwóch godzin; Michel jest ponurą zagadką, jest projekcją fascynacji tym, co w nas ciemne i instynktowne, pociąga i niepokoi jednocześnie, daje erotyczne spełnienie i bez mrugnięcia okiem morduje, eros i tanatos w jednym („potrzebuję cię Franc” – nawołuje w zakończeniu; jego byt ma sens tylko w sprzecznych pragnieniach podmiotu, którym jest Franc; bez niego jest niczym; brak Franca to unicestwienie Michela; nabiera to jeszcze większego sensu, jeżeli założymy, że Michel, czy tak postrzegany Michel, jest tylko (aż) projekcją Franca, który po zapadnięciu ciemności (!) nawołuje go w lesie [i nie wiem, czy upewnia się, że jest bezpieczny, bo Michel zniknął, czy też uświadomił sobie, że on też bez niego nie istnieje, że zniknie, tak jak znika z oczu widza roztapiając się w ciemności ostatniego ujęcia filmu]); postacią jakby nie z tego świata jest Henri, samotny obserwator niepozbawiony instynktownych pragnień, lecz w przeciwieństwie do tubylców, on oczekuje śmierci, i tak jak pozostali bohaterowie wymownym spojrzeniem zapraszają do lasu na orgię o charakterze erotycznym, on prowokuje orgię kończącą się jego śmiercią; wcześniej zaś formułuje istotne uwagi dotyczące natury komunikatów wysyłanych przez ludzi (o takim zamieszaniu związanym z deszyfracją znaków w naszym świecie pisałem już w odniesieniu do jednego z filmów Hanekego) – on ma z tym problem (i w tym upatruje istotną przyczynę swej samotności), bo w tym świecie (każdym?) wszystkie sygnały wysyłane do drugiego człowieka czytane są w kontekście erotycznym, rozumiane są jako uwodzenie z jednoznacznym podtekstem, niezależnie od tego, czy na kontakcie cielesnym ma się skończyć; no właśnie – czy on się sam nie oszukuje, czy mając świadomość swej nieatrakcyjności dla Franca, nie wmawia mu (i nam), że o przyjaźń czystą mu chodzi, bo mu po prostu dobrze w jego towarzystwie (nie mówiąc o tym, że to nie on zaczepił Franca; on niczym księżniczka Burgunda prowokuje swym wyizolowaniem, byciem poza, milczeniem, patrzeniem)? nie wiemy tego i nigdy też nie będziemy wiedzieć, w jakim stopniu wszelkie nasze kontakty, relacje, niewinne rozmowy podszyte są chęcią uwodzenia i czy Freud nie miał racji, że wszystkie… bo nasza pewność, że na pewno nie w jakimś tam konkretnym przypadku, świadczy tylko o tym, że bardzo niewiele o sobie wiemy, a ten, kto mi zaprzeczy wzburzony w sposób kategoryczny grzechem pychy obciążon (wiem, wiem – ja formułując taką tezę spółkuję z Pychą orgiastycznie wręcz).

I tym nie bardzo optymistycznym (oj, dlaczego?) akcentem weekend długi czas zacząć…


Nieznajomy nad jeziorem, reż. Alain Guiraudie