Obejrzałem debiut fabularny Nolana - „Śledząc”. I
zacząłem żałować, że kolejne filmy, no może poza „Memento”, robione były już za
dużo większą kasę. Szkoda… bo minimalizm tego pierwszego ma w sobie posmak
czegoś szlachetnego. I chciałoby się więcej (lecz mam świadomość, że jako
filmowy dinozaur [słówko, które w roku wyborczym karierę na pewno zrobi] się
wypowiadam).
Wymienia się ten film pośród tych, które zapoczątkowały
(powstał on w 1998 roku) dwudziestopierwszowieczny nurt mind-fucking czyli z polska wdzięcznie: mózgotrzepy. I to drugi
powód, dla którego warto. Nie jest wprawdzie tak skomplikowany jak wspomniane już
„Memento”, ale także zwodzi i uwodzi.
Sytuacja wyjściowa bardzo klarowna. Bohater, początkujący
pisarz w kryzysie, opowiada swą historię komuś. Jego słuchacz od czasu do czasu
coś wtrąca, nie jest abstrakcyjny; pod koniec dopiero dowiadujemy się, że to
przesłuchanie.
Pierwszy trop jest taki, że na naszych oczach powstaje
powieść (co nie jest czymś szczególnie oryginalnym, czego dowodzą niektóre moje
pisania tutaj). Bohater podpatruje ludzi, śledzi ich niczym (nic nie poradzę,
że moje skojarzenia odnoszą się do ostatnio przeczytanego Rękopisu…) Roque Busquerosa (no może porównanie na wyrost, bo
przecież tylko za nimi chodzi…chociaż…).
Ten trop to taki metaliteracki jest – uświadamia, że otaczający nas ludzie,
przeciętni bardzo, mogą być intrygującymi historiami, noszą swe narracje,
trzeba je tylko przeniknąć, by nimi zainteresować czytelnika, by napisać swą
powieść. Zresztą tego tropu bym nie porzucał, gdy pojawią się inne. Nikt nie
powiedział, że zdarzenia układające się w taką mini opowieść noir (bo pojawia
się wątek kryminalny specyficzny i zdjęcia czarno-białe [zresztą ich klimat
także z francuską Nową Falą mogą się kojarzyć]), nie są li tylko tworem
wyobraźni narratora. To przejście w świat fikcyjny mogłoby mieć miejsce już w
czwartej minucie filmu, gdy zaczyna śledzić Blondynkę (na Filmwebie tak nazwana
została ta postać, bo rzeczywiście jej imię nie pada), wcześniej mówi o
gromadzeniu materiałów na temat osób, którymi jest zainteresowany i ma już jej
zdjęcie paszportowe. Później okazuje się, że był wcześniej u niej w mieszkaniu
i tam je ukradł. To jest właśnie w tego typu filmach cudne (choć wielu by
powiedziało, że koszmarne, bo woli jasność i przejrzystość narracji): nie
wiemy, co jest prawdą, bo od początku pierwszoosobowa narracja i subiektywizm.
Bo stojąc pod jej mieszkaniem z jej zdjęciem jest bohaterem opowiadanej przez
siebie historii. Możemy mieć też do czynienia z rozdźwiękiem między tym, co
zeznaje podczas realnie mającego miejsce przesłuchania a tym, co rzeczywiście
sobie przypomina, co pojawia się w jego głowie (często tak bywa, a mi
najbardziej to w pierwszym sezonie Detektywa
się podobało): nie mówi całej prawdy o włamaniach, których dokonał. Ale czy to,
co pojawia się w jego głowie, to odzwierciedlenie tego, co rzeczywiście się
zdarzyło, czy też twory jego artystycznej wyobraźni?
Więc trzeba uważać, poziom zaufania do narratora w tego typu
filmach musi być ograniczony. Bardzo.
W tej czwartej minucie patrzy na wchodzącą do lokalu
Blondynkę i zastanawia się, co obserwowani przez niego ludzie porabiają, jak
wyglądają ich pogmatwane historie. I być może wyobraźnia podsuwa mu atrakcyjną
fabularnie kryminalną opowieść, która jest treścią dalszej części filmu. Być
może. Bo jak to ktoś powiedział: ci którzy w wypadku różnych mózgotrzepów
głoszą nam, że odkryli w końcu ostateczną wersję prawdy i wiedzą już, grzeszą
pychą i megalomanią. Więc skromnie – być może. I zaczyna swą historię od tego,
że powalony leży w nieokreślonym miejscu (ileż takich scen później, scen, które
uświadamiały, że to, co wcześniej oglądaliśmy, to niekoniecznie prawda) i krztusząc się wypluwa gumową rękawiczkę.
Cięcie i bohater siedzi przy maszynie do pisania (jakoś dziwnie mi z Płomieniami się to kojarzy, może dlatego
że też niedawno [specyficzne są te kłącza interpretacji]), gdy zaś kolejny raz
mamy do czynienia ze sceną pisania na maszynie, bohater obraca głowę w bok,
zamyśla się, spogląda w dal, cięcie i pojawia się scena golenia, ale Bill jest
już wtedy podczas wprowadzania w życie metamorfozy, do której namówił go Cobb –
tak jakby to już było pisanie, powieść, narracja wymyślana. Trudno o bardziej
bezpośrednie sugestie. Bądź zmyłkę.
No i tu eksperyment: co się może zdarzyć, gdy ktoś się
zorientuje, że jest śledzony?
W takiej sytuacji chyba najmniej możemy się spodziewać, że
obserwowany delikwent zaproponuje nam, byśmy z bliska przyjrzeli się jego
złodziejskiej profesji. Taka to bardzo literacka koncepcja. Tym bardziej, że Cobb
(domniemany złodziej) podczas włamania jakoś bardzo jak pisarz się zachowuje,
charakteryzuje niczym Balzac mieszkańców na podstawie tego, jak kreują
przestrzeń, w której przebywają, tworzy nowe narracje ingerując w nią,
pozostawiając damskie majtki, które niewątpliwe staną się bohaterem opowieści
może nie na miarę Otella, ale na
pewno pełnej podkopanego zaufania („Podrzucę im temat do rozmowy”). A skoro
pojawiło się podejrzenie o zdradę, to wyobraźnia momentalnie podsuwa gotową
scenę, w której Bill (czy może David Lloyd, bo tak przedstawia się w knajpie
dziewczynie; robi tak, bo wszedł w posiadanie karty kredytowej, której
właściciel przebywa na wakacjach, ale kto wie, kto wie? może to niekoniecznie
prawda) i Cobb zostają złapani na gorącym uczynku przez właścicielkę mieszkania
wkraczającą do obrabowywanego lokum z kochankiem właśnie (i kto tu kogo łapie
na gorącym uczynku?).
I kto tę sytuację wymyślił? W czyjej ona głowie?
„Włamanie polega na wtargnięciu w czyjeś życie i dowiedzeniu
się, kim naprawdę są”. Roque Busquerosa na pewno nie powstydziłby się takiego sądu. Włamanie jest logiczną kontynuacją śledzenia.
Szczególnie gdy wynika z głębokiego zainteresowania ludźmi. Ich życiem. Bill
chciał uniknąć kryminału, jedną z zasad było nieśledzenie kobiet po zmroku. No
ale nie udało się, do opowieści wkroczył Cobb.
Itd.
Ale włamanie do własnego mieszkania to już autobiografizm w
zasadzie. Dzięki niemu pozwala się scharakteryzować, Cobb staje się takim XIX
wiecznym narratorem od ekspozycji. W tym momencie pojawia się kolejne
literackie skojarzenie (fakt, ono przychodzi później, ale skoro reżyser bawi
się chronologią, to dlaczego my nie?). Ubogi student z ograniczonym bardzo
życiem towarzyskim? Jeden był taki ponad sto lat temu i mieszkał w Petersburgu.
Już nie opuści ducha opowieści Nolana: młotek wciśnięty za pasek,
niespodziewany gość podczas włamania, który kończy jak siostra lichwiarki, no i
zabójstwo staruszki. Ten narrator na pewno czytał Dostojewskiego.
A to że na drzwiach jego mieszkania reżyser umieścił
emblemat Batmana zakrawa na proroctwo.
I gdy tak oswoimy się z myślą, że tu o metapoziom chodzi, że
dzieje się wszystko w głowie narratora, następuje zmiana perspektywy. Podmiotem
a w zasadzie twórcą opowieści staje się Cobb. Okazuje się, że Bill wmanewrowany
został w historię wymyśloną, że jest marionetką. I nie tylko on. Opowieści są
co najmniej dwie: ta o zamordowaniu (nieistniejącej – bo przecież wziętej z
powieści Dostojewskiego, aż prosi się, by coś jeszcze napisać o Allena Wszystko gra) staruszki i zasadnicza o
szantażującej Łysego (podoba mi się ksywa) Blondynce, którą trzeba usunąć. I po
to to wszystko? Aż dziwne, że ktoś się tak trudzi, by kogoś wrobić w
morderstwo. Gdybyż to jeszcze jakaś zemsta była… ale nie. Gangster bawi się w
teatr, bardzo zresztą skomplikowany, by mieć alibi. Myślę, że są prostsze
sposoby.
Przynajmniej widz ma nie lada łamigłówkę do rozwiązania.
Ciągle musi uważnie śledzić, jaką fryzurę ma bohater, czy w garniturze, czy
twarz ze śladami pobicia… bo nieźle to potasowane zostało. Zawsze się
zastanawiam, jaka motywacja się kryje za tymi narracyjnymi puzzlami? W Memento jest to jasne, narracją rządzą prawa pamięci.
A w tym filmie? Czyżbym musiał jeszcze raz obejrzeć? Na pewno jest to jedna z
konsekwencji takiego opowiadania (przyznać trzeba, że mnie wciągającego)
historii.
Gdybym miał jednak teraz wskazać zasadę rządzącą narracją w
tym filmie, to z dużą niepewnością, ale bym powiedział, że mamy do czynienia z
opowieścią Billa, który poznawszy włamywacza przygląda się jego pracy i nie
jest to bezbolesne, aczkolwiek nie wszystko, co widzimy na ekranie jest relacją
z ich działalności, część jest tworem wyobraźni literackiej, bo przecież on
pisze cały czas. Nie do końca możemy dokładnie i jednoznacznie wskazać, co do
jakiego porządku należy. Chyba. Ale przy takim założeniu musimy przyjąć, że
ostatni czyn Cobba i jego konsekwencje są fikcją literacką. Tasowanie narracji
zaś byłoby połączeniem permanentnie pracującej
wyobraźni twórczej, jeszcze na poziomie pierwotnym, nieuporządkowanym
ostatecznie z przenikającymi ją obrazami świata, w którym żyje Bill, tworzący
swoją powieść.
Może.
Bo przecież poprzednia wersja, w której to Cobb jest
protagonistą, pozostaje w mocy.
Którąkolwiek z wersji interpretacyjnych wybierzemy i tak pozostajemy
z niepokojącym poczuciem, że żyjemy w świecie, w którym robi się z nas
marionetki. Nie wiemy w czyim przedstawieniu uczestniczymy. A gdy się
zorientujemy, będzie już za późno.
Jak to wszystko coraz bardziej przypomina Płomienie….
Ch. Nolan Śledząc