sobota, 30 marca 2019

Czy można polubić Hamleta?



Ciekawe, czy Szekspir lubił Hamleta?
Wczoraj przypomniałem sobie wersję filmową „Hamleta” z Laurencem Olivierem. I taka właśnie mnie naszła myśl. Bo przecież ten bohater, jak go w końcówce nazywają – szlachetny, budzi jednocześnie irytację. I to nie sceny z Ofelią zdecydowały, że zacząłem się zastanawiać, czy go lubię (może to nazbyt pochopnym interpretatorom moich tekstów nasunąć jakieś złośliwe myślątko na temat mojego stosunku do kobiet…a niech tam), a rozmowa z aktorami i jedno zdanko… w którym twierdzi, że kazałby wybatożyć (u Barańczaka – „Takiego draba kazałbym oćwiczyć”) artystę scenicznego stosującego nazbyt ekspresyjne środki wyrazu. Rozumiem, że Szekspir takiej gry pewnie nie znosił (ja też nie), ale wkładając te słowa w usta swego bohatera, czyni z niego wszechwładne książątko batami czyniącymi ten świat znośny dla własnego gustu (czy skojarzenie z Sienkiewiczowskim Neronem jest nazbyt ignoranckie?). Wiem, ahistoryczny lewak, nieznoszący władzy siłą podporządkowującej świat swym indywidualnym kaprysom artystycznym,  się we mnie odezwał i tak już pewnie będzie dalej.
Ten szczególik spowodował, że nad tym, czy chciałbym mieć takiego przyjaciela, zacząłem się zastanawiać. Czy mógłbym być Horacym i cierpliwe znosić poczynania tego, czyje losy mam sławić po jego śmierci? Tym bardziej, że przecież tylko tyle o nim wie, tylko te czyny (lub ich brak) zna, bo wszystkie egzystencjalne monologi, które tak bardzo nas (mnie) do Hamleta przekonują i które stanowią o jego wyjątkowości, monologami są właśnie i nie zna ich przyszły kronikarz wielkości swego Pana (przyjacielem nazywany, ale przecież na duńskim dworze królewskim hierarchia jest oczywista).
Kilka scen dalej Hamlet zabija Poloniusza. Podobno myśląc (czy myślał w momencie popełniania tej zbrodni?), że to Klaudiusz. Spore musiało być jego zaćmienie umysłowe w tym momencie, bo przecież chwilę przed wizytą u matki widział swego wuja modlącego się zupełnie gdzie indziej. A i głosu Poloniusza nie poznał, bo przecież ten krzyknął „Pomocy”. W filmie Oliviera całkowicie obojętna twarz Hamleta i słowa bagatelizujące całe zajście: „Nieszczęsny, wścibski, nadgorliwy głupcze,/ Żegnaj! Myślałem, że to ktoś ważniejszy./ Cóż, miałeś pecha”. Jak wiadomo, sprawę zatuszowano, a mordercę wyprawiono do Anglii. Ciekawe, czy istnieje wersja sceniczna tego dramatu pokazująca Hamleta jako nad wyraz uprzywilejowanego członka klasy rządzącej. Nie to, żebym lubił Poloniusza. Jest typowym przedstawicielem służb, które nie wahają się przed najbardziej bezwzględnymi środkami inwigilacji w celu ochrony władzy lub partii rządzącej. Upublicznia nawet intymną korespondencję własnej córki, by dobrze służyć władzy (swoją drogą,  nie wiadomo, czy już to nie przyczyniło się do obłędu Ofelii). Sporo wyroków śmierci musiałoby zapaść w naszym kraju, gdybyśmy poszli śladami Hamleta i tych, którzy podsłuchują i nagrywają…(wiem, znowu ahistoryczny, agatunkowy i w ogóle a- coś tam jestem, ale dlaczego, skoro tak bardzo się te teksty na scenie dziś uwspółcześnia i uniwersalizuje, nie pokazać tego tyrańskiego oblicza szlachetnego bohatera arcysztuki Szekspira).
Motywacje są znane. Wszystko wskazuje na to, że zabito mu ojca. I pewnie dopóki będzie się wystawiać Szekspira, będziemy obserwowali na scenie Hamletów, którzy prowadzą wykalkulowaną grę lub popadają w szaleństwo, którym się ukazał duch ojca nakazujący zemstę lub zawiedzionego następcę tronu, któremu wuj odebrał przysługującą mu władzę. Ale czy zobaczymy pozbawione uczuć książątko, które może wybatożyć artystę, gdy ten gra nie po jego myśli czy zabić nielubianego przez siebie arystokratę, by po chwili powiedzieć do matki: „Dość tych lamentów, siadaj nie łam rąk”?
A nie zapominajmy, że Poloniusz był ojcem Ofelii. I gdyby nie ostry kryzys egzystencjalny bohatera mógł zostać jego teściem.
No właśnie, na temat stosunku Hamleta do Ofelii napisano sporo. Widząc w ambiwalencji, chłodzie i arogancji bohatera źródła jej obłędu (byli kochankami czy nie?). Niezależnie od tego, co napisałem na wstępie, już to wystarczyłoby, a kobietom na pewno powinno wystarczyć, by trzymać się na dystans wobec powinowatych Szekspirowskiego bohatera. Myślę, że feministkom nóż (czy nożyczki?) w kieszeni się otwiera, gdy Hamlet wskakuje do grobu Ofelii i wbrew wcześniejszym radom udzielanym aktorowi z przesadną emfazą wyznaje swą miłość. Nie można tego pogodzić z mizoginizmem, któremu dał wyraz w słynnej scenie, gdy wypomina kobietom „mizdrzenie się, dreptanie, szczebiotanie, nadawanie dziecinnych nazw wszelkiemu Bożemu stworzeniu” (Barańczak) w celu uwiedzenia mężczyzny. A, jak ostatnio wyczytałem w książce „Szekspir bez cenzury” Jerzego Limona, słynne powiedzenie „Idź do klasztoru” w czasach elżbietańskich można było także rozumieć jako: „Idź do burdelu”. Zgadzam się całkowicie z uwagą Króla: „Miłość? – nie tędy rwie się jego serce”.
Zaiste milusi i szlachetny młodzian (to znaczy tak koło trzydziestki miał i choć Auden w swych „Wykładach o Szekspirze” uznaje to za niekonsekwencję, bo niby za stary na studia, to z tego, co wiem, w XVI wieku studiować można było długo bardzo [akcja wprawdzie dużo wcześniej, ale tutaj chyba czas pisania tłumaczyć może wiek bohatera]).
I można by tak jeszcze co nieco. Choćby instrumentalne traktowanie innych ludzi, pogarda i wyższość co rusz objawiana wobec niemal wszystkich oprócz Horacego. To ciągłe udawanie, brak autentyczności. Brak miłości. Nie lubił ludzi.
I można by tak.
Tylko że ja też tak mam.
Lecz w przeciwieństwie do Hamleta nie nawiedzają mnie myśli w chwilach egzystencjalnego odosobnienia mogące konkurować z monologami Szekspirowskimi. Oczywiście można postawić sobie pytanie, czy te mentalne podróże go usprawiedliwiają. Pewnie nie, a i tak, mimo wszystko, co powyżej, jakoś jestem po jego stronie.
Ciekawie o tym Auden („Wykłady o Shakespearze”): „Hamlet jest zajęty wyłącznie sobą i to ześrodkowanie na sobie samym nie opuszcza go do ostatniej chwili. Zwleka. Tymczasem zadanie polega na samookreśleniu, na obdarzeniu chwili obecnej uwagą […] Dopiero sam siebie muszę określić. W jaki sposób mam przekroczyć swoje „ja”, które zaakceptowałem, następnie zapomnieć o nim całkowicie? Nie powinienem pozostawiać tego wyboru przeznaczeniu ani okolicznościom, jak robią to ludzie , którzy wpadają w wir hulanek czy nieskoordynowanych działań. Nie powinienem twierdzić, że nie potrafię poradzić sobie z życiem, ponieważ matka mnie nigdy nie kochała albo kochała nazbyt mocno, albo cokolwiek innego. Hamlet powinien był natychmiast pomścić śmierć ojca lub pogodzić się z myślą, że sąd nad ludźmi to rzecz Boga, nie jego. Tymczasem nie robi ani jednego ani drugiego. Przeciwnie, ciekawi go ta sytuacja, sporządza więc notatki o tym, jak ktoś, „kto się uśmiecha, też może być łotrem”".
Też tak mam.

piątek, 15 marca 2019

Kosztując „Monument”




nadgryzając nieco

 I znowu Jagoda Szelc. Na topie jest bardzo i gdy tak się jej dużo czyta i słucha, to coraz więcej powtórek się doświadcza. Ale czy można co rusz coś nowego i odkrywczego? Poczekajmy…
„Każdy ma w głowie swój własny film” – to o fenomenie kina, polegającym na tym, że mimo iż siedzi nas w ciemnej sali powiedzmy setka, to każdy ogląda coś innego. Cieszy mnie taka opinia, choć wydawałoby się banalna (podzielanie jej ewidentnie dyskwalifikowało mnie jako nauczyciela, lecz chęć sprostania stawianym przede mną wymaganiom, powodowała, że być może co niektórzy uczniowie by się zdziwili, że w głębi serca przyzwalałem im na bardzo indywidualne odczytywania omawianych przez nas tekstów [choć rola belfra obligowała mnie do wskazywania im „kanonicznych odczytań”, które później na egzaminie itd… dobrze nie być już belfrem]… pod warunkiem, że przeczytali…). Ten blog wyrósł z takiego przekonania. Z chęci ucieczki od klasycznych recenzji i akademickich analiz. Co nie znaczy, że ślady takiego podejścia do dzieła nie są porozsypywane po różnych obecnych tu wpisach. Bo tak też odbieram, czytam i interpretuję. Ale, tu znowu cytacik z Szelc : „ten kompost jest mój”. A w nim fermentują moje akademickie wykształcenie, lektury recenzji i delektacje impresyjnych wylewów. I cała moja egzystencja, jak chce sensuous theory.
Monument – pomnik, obelisk wystawiony ku czci… powinien robić wrażenie, zwracać uwagę, sprowokować przechodnia do chwili czegoś…(żyjemy w czasach, w których już na nie nie zwracamy szczególnej uwagi, przyzwyczailiśmy się do ich widoku, chyba że jakieś, być może bulwersujące jak ostatnio, okoliczności skierują nasz wzrok na ten kamienny ślad naszych wzruszeń, pragnień i ideałów). W filmie wokół oczyszczania sześciennego cokołu toczy się jeden wątek. Można powiedzieć, źe to takie meta… ukonkretnienie fizyczne tego, czym ten film jest (może być, bo to przecież tylko moje intuicje, na które reżyserzyca dała pełne przyzwolenie, do którego wręcz nakłaniała) – studenci PWSFTviT wraz z Jagodą Szelc stawiają tym dziełem pomnik swemu czteroletniemu trudowi. I to jest taka najprostsza interpretacja tytułu. I to sprzątanie z różnych naleciałości, mycie i w końcu opatulenie czy też zapakowanie niczym w sztuce land art’u ma swoje metaforyczne i dość proste jednocześnie, znaczenie. Bo przecież po tym spektakularnym zwieńczeniu swej studenckiej przygody muszą zapakować swój obecny status do tego filmu i pozostawić go za sobą. Jeśli uznają, że to jest wierzchołek góry i najbardziej imponujący pomnik, na jaki ich stać, dość szybko przysypani zostaną ponownie zeszłorocznymi liśćmi. A gdzieś tam, ukryta w którymś z ciemnych okien, dyryguje całością Baba Jaga Szelc i patrzy być może z jakimś także erotycznym zacięciem. Piękną kobietą jest, więc niewykluczone, że młodzi aktorzy pracujący pod jej okiem projektują małe co nieco.
Konweniuje (ojojoj, ależ pretensjonalny ton) z tą interpretacją ramowa konstrukcja narzucona przez Szelc. (spoiler!) Świadomie proste wyjaśnienie sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie. Mi natychmiast przypomniał się film „Czysta formalność”, ale to właśnie jest przykład tego, że każdy pewnie co innego nałoży na tę ramę. Jesteśmy w przestrzeni „pomiędzy” życiem i śmiercią. Co podkreślone zostało także przez, jak to nazwała twórczyni, „kostnienie” sposobu filmowania: od rozedrganych ujęć z ręki po statyczny sposób rejestracji ze statywu. Jest coraz sztywniej, zimniej, groźniej. Bo to i cała warstwa dźwiękowa, i kreacje aktorskie podkreślające narastające wyobcowanie i wzajemne ambiwalentne relacje. Koniec instytucjonalnej edukacji musi zostać podkreślony przez swoisty rytuał przejścia. Jagoda Szelc weszła w rolę szamanki i zafundowała swym, tak to nazwijmy, podopiecznym obrzęd na finał, symboliczną śmierć, której muszą doświadczyć, by iść dalej. To chyba jakiś nowy gatunek filmu jest, jeśli jest (skojarzenie z trenem Kochanowskiego niekoniecznie musi być przypadkowe).
To tak ogólnie. Spojrzenie całościowe. Próba rozświetlenia koncepcji.
A diabeł tkwi w szczegółach.
A skoro diabeł… w piekle czy czyśćcu jesteśmy? Mentalnym, osobistym, intymnym.
Te szczegóły dla mnie najbardziej, no chwilami to nawet banalne… niektóre… może codzienne nazbyt po prostu.
Ale te coraz bardziej ponure podziemne labirynty, w których niektórzy (niektóre) ocierają się o obłęd, gdzie odkrywa się skryte pragnienia a także role społeczne, z którymi trudno się może pogodzić, ale brakuje odwagi na asertywność. Znaczące było to, źe bohaterowie początkowo wylosowali przydział obowiązków z zastrzeżeniem, że będą się zmieniali a później okazało się, iź na tyle dobrze wykonują to, co do nich należało, że zmian nie będzie. Wchodzimy w życiu w pewne role społeczne, wybieramy jakieś studia, zatrudniamy się z takim poczuciem a także przyzwoleniem świata na to, że zmiana jakby co jest możliwa. A po jakimś czasie okazuje się, źe wybór ten staje się naszym codziennym garniturem, uwewnętrzniliśmy go, nie zmienimy już zakresu naszych obowiązków. Chyba że jakiś rytuał…

„Monument” reż. Jagoda Szelc