poniedziałek, 27 stycznia 2025

Symfonia o umieraniu

 W tej rodzinie nikt nikogo nie lubi. Nie takie to rzadkie w kinie czy streamingu. Ale to nie „Sukcesja” jest. To współczesne Niemcy. Klasa średnia średnia. Historia mogłaby mieć miejsce w Polsce współczesnej. 

Symfonia o umieraniu” (r. Matthias Glasner) rozpoczyna się od trzęsienia ziemi a później wiadomo…

Lissy (C. Harfouch) siedzi na podłodze w korytarzu we własnych odchodach. Jej mąż Gerd (H. Bauer) wszedł w koszuli jedynie, bez majtek, do mieszkania sąsiadki, ma ostrą demencję. Taki jesienny wczesny ranek.

Początek wzbudza w widzach współczucie, może też skrywane obrzydzenie, dystans. To emerytowane małżeństwo niewątpliwie wymaga opieki. A więc naturalne pytanie o dzieci… Telefon do syna, który gdzieś w odległym Berlinie. Ma swoje problemy. W tym momencie, podczas oglądania tej pierwszej części (bo film podzielony na rozdziały, w każdym narracja prowadzona z punktu widzenia innego członka rodziny, czas akcji w poszczególnych częściach się pokrywa, a czasami są dość spore elipsy, ale dzięki co niektórym sygnałom, np. wiekowi dziecka, które rodzi się podczas tej fekalnej sceny otwierającej, niby stereotypowo do opowieści o śmierci włączając Erosa Thanatosowi wchodzącego w paradę, choć, o czym za chwilę, te dzieci symbolizujące siłę życia nie tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać) jesteśmy skłonni skrytykować Toma za jego zbytni dystans, żeby nie powiedzieć obojętność. 

Starsi schorowani rodzice pozostawieni przez dzieci na łasce niebezinteresownej sąsiadki oraz opieki społecznej mocno niewyidealizowanej.

Punkt widzenia się zmienia, emocjonalne zaangażowanie widza także, podczas poznawania kolejnych członków tej niby (a może nie niby?) normalnej rodziny. 

Ale czy zaangażowanie emocjonalne?  może właśnie rośnie dystans? lęk, że to o nas? że padają w filmie słowa, których byśmy nie wypowiedzieli, ale które gdzieś w nas głęboko? 

Matka mówiąca do syna, że tak naprawdę to nigdy go nie lubiła. Że był efektem wpadki. Syn mówiący, że nie kocha. A  w domu opieki niezauważający obecności żony mąż staje się figurą rzeczywistych relacji panujących w tej rodzinie, nie tylko chorobą spowodowanych. Można wyliczać jeszcze – nieobecność dzieci na pogrzebie ojca, córka Ellen (L. Stangenberg) to nawet pretekstu nie szuka, po prostu się nie odzywa. A później swymi skacowanymi wymiotami zrywa premierowe wykonanie przez brata tytułowej symfonii, bo Tom (L. Eidinger) dyrygentem jest i jego berlińskie środowisko towarzyskie ewidentnie nie budzi sympatii pomocnicy stomatologa, którą jego siostra jest (w scenach z gabinetu, gdy nad głową  pacjenta, na którym jakiś zabieg właśnie, stomatolog ze swą kochanką toczą matrymonialne między innymi spory, mamy do czynienia ewidentnie z groteską, która mogłaby i nawet śmieszyć, ale chyba tylko tych, którzy bardzo rzadko lub w ogóle mają problemy ze stanem swego uzębienia; smaczku dodaje fakt, że gabinet nosi nazwę stomatologii holistycznej - więc te pouczające spory ponad głową leczonego pacjenta mogłyby, przy odrobinie poczucia humoru, być potraktowane jako element nowoczesnej terapii stomatologicznej).

Bohaterowie tego filmu to ludzie nieszczęśliwi.

Najbardziej drastycznym reprezentantem tej rodzinnej dysfunkcji jest na pewno Ellen. Którą poznajemy, gdy budzi się skacowana w hotelowej restauracji, w której szacowni goście spożywają śniadanie… a ona dowiaduje się, że podczas nocnej imprezy z Niemiec zawędrowała na Łotwę i kompletnie nie ma pojęcia, jak to się stało. Opowieść o Ellen to temat na osobny film, bo też i ona wydaje się najbardziej osobna właśnie. Jak wspomniałem fragmenty jej poświęcone naznaczone są groteską (do której to łotewskie przebudzenie także zaliczyć można) w przeciwieństwie do powagą naznaczonego wątku Toma, nie mówiąc już o szarości i chłodzie, które wieją ze scen z Lissą i Gerdem.

Niewątpliwie na pierwszym planie Tom… (czy z nim empatyzujemy?)

chciałoby się go nieco scharakteryzować 

Wydaje się być w jakimś stopniu człowiekiem sukcesu. Odziedziczony po matce słuch absolutny pozwolił mu zostać dyrygentem. I w trakcie próby do premierowego wykonania tytułowej symfonii go poznajemy. Wyrwany z tejże do porodu, któremu z zaangażowaniem partneruje. Szczęśliwy ojciec? No właśnie nie… to długa opowieść, więc na skróty… to dziecko jego byłej partnerki, która ojca swego dziecka nie za bardzo lubi. Ale później rozwija się to w swoisty patchwork naznaczony nieusuwalnymi konfliktami (a słowa wypowiedziane przez Liv (A. Bederke), że dziecko czuje naturalną głęboką więź z rodzicami, w tym wypadku z ojcem, i dlatego koniecznie musi mieć z nim nieustanny kontakt, w kontekście tego filmu brzmi co najmniej niepoważnie; choć przecież i Tom i Ellen mają zdecydowanie głębszą relację z ojcem niż z matką, co też niestereotypowe, nieoczywiste, wbrew różnym prawdom o więzi z matką, ale jednak żadne z nich na jego pogrzebie się nie pojawiło a i przed śmiercią się z nim nie pożegnało, a tłumaczenie, że to łączyłoby się z niechcianym spotykaniem z matką (!) jest tyleż okrutne co zabarwione racjonalizacją). 

Bohaterowie tego filmu to ludzie nieszczęśliwi.

Scena samobójstwa Bernarda (R. Gwisdek) jest granicznym odzwierciedleniem tego stanu rzeczy. Lecz w scenie tej znowu to postawa Tomą wysuwa się na pierwszy plan. Że przyzwala. Szczególnie że, moim zdaniem, determinacja jego przyjaciela nie jest taka oczywista, skoro i kochance klucze daje coś tam sugerując, a później zaprasza Toma… czy on czasem skrycie nie chce, by go powstrzymano? I czy Tom przyzwalając, nie myśli czasem o sobie i o swojej niechęci do bycia?

(swoją drogą jakie to inne niż u Almodavara w „W pokoju obok” - tu 10 min. tam cały film…)

Tom, zdystansowany, chłodny, jednocześnie z chyba ponadprzeciętnym poczuciem odpowiedzialności. Czy taka jest prawidłowość? Czy to jakaś rekompensata związana z tą emocjonalną amputacją? Że skoro emocje nie są właściwą wskazówką dotyczącą postępowania, to może obowiązek. Po prostu postępuje, tak jak trzeba. I gdy Ronja (S. Rosendahl), jego przed chwilą partnerka, bo nie do końca chyba sami wiedzą i przecież ich relacja uczciwa była, bo oboje ten brak jakiegoś głębszego zaangażowanie biorą pod uwagę, twierdzą, że to tylko tak teraz itd. ewidentna kolejna luźna bardzo współczesna relacja tych nieco starszych młodych, i gdy ona go o ciąży informuje, to oczywiście Tom reaguje „przyzwoicie”…

czy powtórzy historię swego dzieciństwa? czy odrestauruje kształt swej umarłej rodziny?

A czy ta dwójka dzieciaków, która rodzi się w tym filmie, daje nadzieję na mniej nieszczęśliwy los? Mam wrażenie, że reżyser nie chciał nas pozostawić z pozytywnym przesłaniem.

 

poniedziałek, 20 stycznia 2025

Serce ciemności

 

A dla mnie jest to opowieść o hipokryzji, nieumiejętności mierzenia się z prawdą i, co się z tym łączy, łatwości czy też naiwności, z jaką dla świętego spokoju przyjmujemy do wiadomości pewne prawdy o tym „najlepszym ze światów”, a to w tym celu, by nie mierzyć się z wyrzutami sumienia.

I wiele innych tzw. wielkich tematów „Dziewczyna z igłą” (r. Magnus von Horn) w sobie zawiera, ale o nich sporo się mówi, jak np. o fundamentalnym źle systemowym związanym z kapitalizmem. Co, dla mnie lewaka, nie jest oczywiście bez znaczenia.

Tak, to monolog Dagmary (Trine Dyrholm) odpowiada przede wszystkim za to, co ten film mi zrobił.

Jej oskarżenie społeczeństwa. Które sprawia, że pozostałem z przekonaniem, że społeczeństwo jest tak samo winne zbrodni jak ona. Ale, co ważne, jej nie usprawiedliwiam. Jest zbrodniarką (specyficzne, że w rozmowach o filmie często eufemistycznie pojawia się sformułowanie „to, co robiła” – w wypowiedziach, których celem jest usprawiedliwienie jej czynu – „to, co robiła”… taki unik przed stwierdzeniem, że mordowała dzieci, jakby wypowiedzenie takich słów, że dzieci mordowała, miało pozycjonować rozmówcę wśród wyznawców ruchu pro-life… „to, co robiła” to nie była aborcja, która w świecie przedstawionym filmu możliwa przecież była, bo lekarz mówi, że już za późno – czyli prawo na usunięcie ciąży do któregoś momentu przyzwalało, choć oczywiście mogło to dotyczyć, niekoniecznie z tymże prawem w zgodzie, wyższych sfer jedynie, z których kochanek Joachim Fielstrup) Karoliny (Vic Carmen Sonne) się wywodził, bo przecież bohaterka tytułową igłą, jedną z wielu w tym filmie, przerwać chciała ciążę sama, być może jednak nielegalnie – więc nie do końca to jest jasne; ale to jest ten problem, czyniący z filmu van Horna aktualną wypowiedź o wymowie politycznej). Z premedytacją. Z pełną świadomością zbrodniczości swego procederu. Do tego stopnia, że tłumi wyrzuty sumienia permanentnie zażywając eter czy też wąchając (?) naftę. Musi być naćpana, by móc w miarę spokojnie żyć, by bez problemu racjonalizować swe poczynania. I nie jest to okoliczność łagodząca. I to, co poniżej napiszę, także nie.

Dagmara jest produktem społeczeństwa. Tego, które w takim uniesieniu moralnym ją atakuje i skazuje. I dlatego uważam, że jest to film o hipokryzji społecznej. Całego społeczeństwa, nie tylko tego najbardziej winnego czyli Jørgena, „sprawcy ciąży”. Nie tylko klasy, z której się wywodzi – kapitalistów, właścicieli tamtego i naszego świata, i to niewątpliwie ten uniwersalny wymiar tej, jak dystrybutorzy reklamują, „baśni” (baśniowe tropy interesująco przedstawione są w Dwutygodniku). Choć oczywiście ten film także o tym, dla niektórych przede wszystkim o tym. 

Łatwo formułować zarzuty. 

„Mówię, bom smutny i sam pełen winy”.

To nie jest oskarżenie tylko tamtego społeczeństwa. To oskarżenie społeczeństwa w ogóle. Które dla świętego (?) spokoju jest w stanie przyjąć do wiadomości nawet najbardziej naiwną wersję tak zwanej prawdy, by tylko nie stanąć sam na sam z rzeczywistością, by uniknąć konfrontacji z jej niejednoznacznym, często bardzo ponurym obliczem. Nawet jeśli świat, w którym jesteśmy zanurzeni, który tworzy tę naszą codzienną oczywistość, jest pożałowania godny, nędzny, brudny, śmierdzący i jawnie niesprawiedliwy.

W tym wypadku tą naiwnością jest wiara w to, że na świecie jest wielu lekarzy i prawników, ludzi powszechnie szanowanych, tak zwanych ustabilizowanych życiowo mieszczan, którzy z radością wychowają kolejne dziecko. Z otwartymi ramionami i w ogóle… I na osłodę jeszcze ten moralny balsam na nasze sumienie wypowiadany na pożegnanie  – „uczyniłaś dobrze”. Wierzymy w to, w co chcemy wierzyć. Scedowując wyrzuty sumienia i karę na kogoś innego. 

Balsam czystego sumienia. O tym można by dużo, bardzo dużo. Także o tym sumieniu zbiorowym. I znowu byłoby to na przeciwnym biegunie w stosunku do prawicowych moralnych uniesień.

I przepraszam za to odległe skojarzenie. Nomadyczne myślątko. Ale wynurzył mi się spod pamięciowej podłogi film „Misja”. Gdy ojciec Gabriel przed kościelną katolicką komisją próbuje wyjaśnić postępowanie Guarani, pierwotnych mieszkańców południowoamerykańskiej dżungli, którzy w obliczu zagrożenia są w stanie pozbywać się dzieci, bo inaczej nie są w stanie umknąć prześladowcom. I to oni są barbarzyńcami a nie moralnie czyści kolonizatorzy promowani przez kościół oczywiście.

A także Kurtz z „Czasu apokalipsy” snujący swój wywód o wyższości Wietnamczyków nad dwulicowymi moralnie mieszkańcami „cywilizowanego” świata. Co ma swoje źródło oczywiście w „Jądrze ciemności” Conrada – gdy zestawia on naiwne wyobrażenia mieszkańców Europy z realiami czarnego lądu, czysty kołnierzyk szefa stacji z okrucieństwem kolonializmu.

Daleko odleciałem. Ale to jest ten temat – umiejętność bądź jej brak konfrontowania się ze złem tego świata. Czy jego istotą?

Groza.

Horror 

(niektórzy apodyktycznie i z determinacją wartą większej sprawy są w stanie godzinami przekonywać cierpliwych interlokutorów do tej genologicznej klasyfikacji tego filmu, dla mnie to bez znaczenia, mimo że nomadyczne skojarzenia do tego słowa horror, które z ust Kurtza pada, gdy światu temu, żegnając się z nim, wystawia ocenę, mnie przywiodły).

Ale Karolina jednak bierze Erenę z przytułku. Czy taki indywidualny gest jest w stanie w istotny sposób zmienić ten świat. Nie. Ale rewolucje, które wciąż niektórym w głowie, zmieniają jego oblicze kosztem ogromu ofiar. A gest Karoliny czyni ten świat lepszym mimo wszystko.

 

Opowieść o tym filmie mogłaby pójść tropem narracji, śladem obserwowania, jak konfrontacja ze złem tego świata przebiega w wymiarze psychologicznym w wypadku wrażliwej bohaterki niegodzącej się na zło ale także naiwnej, choć akurat ona nie miała szansy, by skryć się za maską mieszczańskiej (czy tylko mieszczańskiej?) moralności, by uniknąć odpowiedzialności. Jak się żyje po spotkaniu z taką Prawdą? Marlowe po konfrontacji z sercem ciemności…