W tej rodzinie nikt nikogo nie lubi. Nie takie to rzadkie w kinie czy streamingu. Ale to nie „Sukcesja” jest. To współczesne Niemcy. Klasa średnia średnia. Historia mogłaby mieć miejsce w Polsce współczesnej.
„Symfonia o umieraniu” (r. Matthias Glasner)
rozpoczyna się od trzęsienia ziemi a później wiadomo…
Lissy (C. Harfouch) siedzi na podłodze w korytarzu we
własnych odchodach. Jej mąż Gerd (H. Bauer) wszedł w koszuli jedynie, bez
majtek, do mieszkania sąsiadki, ma ostrą demencję. Taki jesienny wczesny ranek.
Początek wzbudza w widzach współczucie, może też skrywane
obrzydzenie, dystans. To emerytowane małżeństwo niewątpliwie wymaga opieki. A
więc naturalne pytanie o dzieci… Telefon do syna, który gdzieś w odległym
Berlinie. Ma swoje problemy. W tym momencie, podczas oglądania tej pierwszej
części (bo film podzielony na rozdziały, w każdym narracja prowadzona z punktu
widzenia innego członka rodziny, czas akcji w poszczególnych częściach się
pokrywa, a czasami są dość spore elipsy, ale dzięki co niektórym sygnałom, np.
wiekowi dziecka, które rodzi się podczas tej fekalnej sceny otwierającej, niby
stereotypowo do opowieści o śmierci włączając Erosa Thanatosowi wchodzącego w
paradę, choć, o czym za chwilę, te dzieci symbolizujące siłę życia nie tak
oczywiste, jak mogłoby się wydawać) jesteśmy skłonni skrytykować Toma za jego
zbytni dystans, żeby nie powiedzieć obojętność.
Starsi schorowani rodzice pozostawieni przez dzieci na łasce
niebezinteresownej sąsiadki oraz opieki społecznej mocno niewyidealizowanej.
Punkt widzenia się zmienia, emocjonalne zaangażowanie widza
także, podczas poznawania kolejnych członków tej niby (a może nie niby?)
normalnej rodziny.
Ale czy zaangażowanie emocjonalne? może właśnie rośnie
dystans? lęk, że to o nas? że padają w filmie słowa, których byśmy nie
wypowiedzieli, ale które gdzieś w nas głęboko?
Matka mówiąca do syna, że tak naprawdę to nigdy go nie
lubiła. Że był efektem wpadki. Syn mówiący, że nie kocha. A w domu opieki niezauważający obecności żony
mąż staje się figurą rzeczywistych relacji panujących w tej rodzinie, nie tylko
chorobą spowodowanych. Można wyliczać jeszcze – nieobecność dzieci na pogrzebie
ojca, córka Ellen (L. Stangenberg) to nawet pretekstu nie szuka, po prostu się
nie odzywa. A później swymi skacowanymi wymiotami zrywa premierowe wykonanie przez
brata tytułowej symfonii, bo Tom (L. Eidinger) dyrygentem jest i jego
berlińskie środowisko towarzyskie ewidentnie nie budzi sympatii pomocnicy
stomatologa, którą jego siostra jest (w scenach z gabinetu, gdy nad głową
pacjenta, na którym jakiś zabieg właśnie, stomatolog ze swą kochanką toczą
matrymonialne między innymi spory, mamy do czynienia ewidentnie z groteską,
która mogłaby i nawet śmieszyć, ale chyba tylko tych, którzy bardzo rzadko lub
w ogóle mają problemy ze stanem swego uzębienia; smaczku dodaje fakt, że
gabinet nosi nazwę stomatologii holistycznej - więc te pouczające spory ponad
głową leczonego pacjenta mogłyby, przy odrobinie poczucia humoru, być
potraktowane jako element nowoczesnej terapii stomatologicznej).
Bohaterowie tego filmu to ludzie nieszczęśliwi.
Najbardziej drastycznym reprezentantem tej rodzinnej
dysfunkcji jest na pewno Ellen. Którą poznajemy, gdy budzi się skacowana w
hotelowej restauracji, w której szacowni goście spożywają śniadanie… a ona
dowiaduje się, że podczas nocnej imprezy z Niemiec zawędrowała na Łotwę i
kompletnie nie ma pojęcia, jak to się stało. Opowieść o Ellen to temat na
osobny film, bo też i ona wydaje się najbardziej osobna właśnie. Jak
wspomniałem fragmenty jej poświęcone naznaczone są groteską (do której to
łotewskie przebudzenie także zaliczyć można) w przeciwieństwie do powagą
naznaczonego wątku Toma, nie mówiąc już o szarości i chłodzie, które wieją ze
scen z Lissą i Gerdem.
Niewątpliwie na pierwszym planie Tom… (czy z nim
empatyzujemy?)
chciałoby się go nieco scharakteryzować
Wydaje się być w jakimś stopniu człowiekiem sukcesu.
Odziedziczony po matce słuch absolutny pozwolił mu zostać dyrygentem. I w
trakcie próby do premierowego wykonania tytułowej symfonii go poznajemy.
Wyrwany z tejże do porodu, któremu z zaangażowaniem partneruje. Szczęśliwy
ojciec? No właśnie nie… to długa opowieść, więc na skróty… to dziecko jego
byłej partnerki, która ojca swego dziecka nie za bardzo lubi. Ale później
rozwija się to w swoisty patchwork naznaczony nieusuwalnymi konfliktami (a
słowa wypowiedziane przez Liv (A. Bederke), że dziecko czuje naturalną głęboką
więź z rodzicami, w tym wypadku z ojcem, i dlatego koniecznie musi mieć z nim
nieustanny kontakt, w kontekście tego filmu brzmi co najmniej niepoważnie; choć
przecież i Tom i Ellen mają zdecydowanie głębszą relację z ojcem niż z matką,
co też niestereotypowe, nieoczywiste, wbrew różnym prawdom o więzi z matką, ale
jednak żadne z nich na jego pogrzebie się nie pojawiło a i przed śmiercią się z
nim nie pożegnało, a tłumaczenie, że to łączyłoby się z niechcianym spotykaniem
z matką (!) jest tyleż okrutne co zabarwione racjonalizacją).
Bohaterowie tego filmu to ludzie nieszczęśliwi.
Scena samobójstwa Bernarda (R. Gwisdek) jest granicznym
odzwierciedleniem tego stanu rzeczy. Lecz w scenie tej znowu to postawa Tomą
wysuwa się na pierwszy plan. Że przyzwala. Szczególnie że, moim zdaniem,
determinacja jego przyjaciela nie jest taka oczywista, skoro i kochance klucze
daje coś tam sugerując, a później zaprasza Toma… czy on czasem skrycie nie
chce, by go powstrzymano? I czy Tom przyzwalając, nie myśli czasem o sobie i o
swojej niechęci do bycia?
(swoją drogą jakie to inne niż u Almodavara w „W pokoju
obok” - tu 10 min. tam cały film…)
Tom, zdystansowany, chłodny, jednocześnie z chyba
ponadprzeciętnym poczuciem odpowiedzialności. Czy taka jest prawidłowość? Czy
to jakaś rekompensata związana z tą emocjonalną amputacją? Że skoro emocje nie
są właściwą wskazówką dotyczącą postępowania, to może obowiązek. Po prostu
postępuje, tak jak trzeba. I gdy Ronja (S. Rosendahl), jego przed chwilą
partnerka, bo nie do końca chyba sami wiedzą i przecież ich relacja uczciwa
była, bo oboje ten brak jakiegoś głębszego zaangażowanie biorą pod uwagę,
twierdzą, że to tylko tak teraz itd. ewidentna kolejna luźna bardzo współczesna
relacja tych nieco starszych młodych, i gdy ona go o ciąży informuje, to
oczywiście Tom reaguje „przyzwoicie”…
czy powtórzy historię swego dzieciństwa? czy odrestauruje
kształt swej umarłej rodziny?
A czy ta dwójka dzieciaków, która rodzi się w tym filmie,
daje nadzieję na mniej nieszczęśliwy los? Mam wrażenie, że reżyser nie chciał
nas pozostawić z pozytywnym przesłaniem.