Lubię patrzeć w lustro, z którego spogląda na mnie
poniżający się alkoholik. I chyba do pisania (obnażania?) o tym także mnie
ciągnie (ale daleko mi jeszcze do Marmieładowa, który z masochistyczną rozkoszą
rozpamiętywał swoje poniżenie i niemal orgazm przeżywał, gdy go jego krewka
małżonka ćwiczyła w obnażaniu jego żenady; nie – opisuję te moje lustrzane
odbicia chyba bardziej w celach terapeutycznych i jednak odnajdując w tych
skazańcach stojących na szafocie istotne ślady godności ludzkiej), skoro
stosunkowo niedawno przyzwoliłem sobie na uruchomienie kilku skojarzeń
związanych z filmem „Lot”. Skromność nie pozwala mi jednak utożsamiać się z
dzielnym (no i jednak przystojnym [tak mówią, bo ja nie bardzo wiem, w czym
przejawia się ta tak wyróżniająca podobno niektórych facetów cecha]) kapitanem,
który nawet, będąc w stanie wskazującym, potrafił dokonywać cudów pilotażu. Bywają
takie sytuacje i okoliczności, w których nałóg staje się atrakcyjny, bohater
zaś pociągający i intrygujący, mimo że będąc pod wpływem nie ratuje życia
kilkudziesięciu osobom. Po prostu jego życie wydaje się bardziej malownicze niż
większościowej części populacji tak zwanych rozsądnych i dojrzałych a
doświadczenia wręcz są godne pozazdroszczenia. Bywały wręcz takie okresy w rozwoju sztuki,
gdy nie wypadało stronić od używek. Co niektórzy artyści swoje upodlenie zrekompensowali dziełami,
które po sobie zostawili. A ci, którzy tworzyli dzieła nienadające się na
maturę z historii sztuki, przynajmniej
mieli poczucie (dawał im je właśnie alkohol), że są niezwykli i że to świat nie
bardzo może się na nich poznać; ale kiedyś, gdy ich już nie będzie… no, byli
szczęśliwi czasami, dlaczego nie…
Zboczyłem nieco, boć przecie oni w żadnym stopniu lustrem
dla mnie być nie mogą. Nawet nie staram się przecież, by coś po mnie Tu
pozostało (skąd w ogóle w człowieku to megalomańskie pragnienie, by naznaczyć
swymi pokurczonymi śladami glebę losu ludzkiego… ale o tym kiedy indziej…).
Wykluczyłem już więc mistrzów pilotażu i charyzmatycznych
naśladowców Przybyszewskiego; ale ze zrozumieniem spojrzałem w oczy bohatera
„Aberdeen”; i to już w pierwszym momencie, gdy w jakiejś norweskiej mieścinie,
w mało atrakcyjnej knajpie, w te oczy spojrzała z pogardą jego córka. Córka, która później znosi całą serię
upokorzeń w imię miłości, w którą nie bardzo wierzy. Poprosiła ją umierająca
matka, ale ten sentymentalny powód to chyba za mało, by znosić towarzystwo
kogoś, kto wprawdzie do pewnego momentu jest jej ojcem (śmiesznie to brzmi no i
nie do końca prawdziwe to – chyba że tylko o biologiczne ojcostwo idzie: „ten
norweski element w nazwisku, to przypadek, który nazywa się moim ojcem” ), ale
nie marnuje żadnej okazji, by dopiec złośliwej i krewkiej córeczce. W jego postawie
mamy do czynienia z całym repertuarem wyczynów zawodników z klubu wielbicieli
flaszki: oddawanie moczu w miejscach publicznych, rzyganie na niezapłacony
jeszcze kostium córki bizneswomen, częsta utrata stabilnej pozycji pionowej
(dzięki czemu zresztą mogła cała ta opowieść drogi powstać, bo jak celnie
zauważa bohaterka: „nie wpuszcza się do samolotu tych, którzy się nie upijają
na jego pokładzie, tylko nieroztropnie zrobią to wcześniej”), poniżanie się w
celu otrzymania życiodajnego napoju, ciągłe pragnienie ucieczki od problemów,
niemożność zmierzenia się z rzeczywistością, porzucenie córki w momencie, gdy najbardziej
go potrzebuje… i tak dalej…
Po tym, co napisałem, mogłoby się wydawać, że mamy do
czynienia z opowieścią o heroicznej córce, która w imię miłości do matki dostarcza
swego ojca-śmiecia do jej łoża śmierci. I oczywiście można by oczekiwać, że na
końcu jej trudy są wynagrodzone i ojciec poddaje się kuracji… i tak dalej…
(Ale o scenie ostatniej już teraz napiszę zakłócając nieprofesjonalnie chronologię refleksji, która przecież zazwyczaj mocno rozbieżna jest z chronologią zdarzeń w dziele: bohater będący w więzieniu po wzięciu na siebie przestępstwa córki wchodzi do sali widzeń, prowadzą do niej kolejne okratowane przejścia tworzące coś w rodzaju tunelu [system zabezpieczeń nieprzystający ewidentnie do rodzaju przestępstwa i stopnia zagrożenia więźnia], gdy Kaisa informuje go, że córką jego nie jest, odruchowo cofa się do tego zakratowanego kokonu, z którego przecież już wyjrzał nieco i tę delikatną nić porozumienia starał się utrzymać – przywołuje więc Kaisę, by uświadomić obojgu w sumie, że biologia nie ma tu nic do rzeczy; i to jest najbardziej niezwykłe w tym filmie – na początku wydaje się [tak, wydaje się, bo jednak spotkanie z ojcem Kaisa zaczyna od pochwalenia się faktem posiadania prawa jazdy i chce ojcu zaimponować przyzwoitą bryką a nie japońskim badziewiem], że bohaterka neguje wszelką więź z Tomasem poza biologią, przez niemal cały film mamy do czynienia z żenującymi sytuacjami, które mogą jedynie pogłębić przepaść istniejącą pomiędzy nimi, na końcu zaś się okazuje, że łączy ich Coś… czy to przewrotny pomysł scenarzysty tylko, na który w życiu nie znajdziemy potwierdzenia, czy też wyraz głębokiego przekonania [być może potwierdzonego własnym doświadczeniem], że to, co ludzi zbliża do siebie jest skryte w ciemnościach i nie muszą one w tym wypadku symbolizować czegoś demonicznego [chyba, że dla kogoś podstawowym źródłem lęków jest to, co wymyka się rozumowi i jest sprzeczne z codziennym doświadczeniem czy też potocznymi wyobrażeniami]? ale…)
(Ale o scenie ostatniej już teraz napiszę zakłócając nieprofesjonalnie chronologię refleksji, która przecież zazwyczaj mocno rozbieżna jest z chronologią zdarzeń w dziele: bohater będący w więzieniu po wzięciu na siebie przestępstwa córki wchodzi do sali widzeń, prowadzą do niej kolejne okratowane przejścia tworzące coś w rodzaju tunelu [system zabezpieczeń nieprzystający ewidentnie do rodzaju przestępstwa i stopnia zagrożenia więźnia], gdy Kaisa informuje go, że córką jego nie jest, odruchowo cofa się do tego zakratowanego kokonu, z którego przecież już wyjrzał nieco i tę delikatną nić porozumienia starał się utrzymać – przywołuje więc Kaisę, by uświadomić obojgu w sumie, że biologia nie ma tu nic do rzeczy; i to jest najbardziej niezwykłe w tym filmie – na początku wydaje się [tak, wydaje się, bo jednak spotkanie z ojcem Kaisa zaczyna od pochwalenia się faktem posiadania prawa jazdy i chce ojcu zaimponować przyzwoitą bryką a nie japońskim badziewiem], że bohaterka neguje wszelką więź z Tomasem poza biologią, przez niemal cały film mamy do czynienia z żenującymi sytuacjami, które mogą jedynie pogłębić przepaść istniejącą pomiędzy nimi, na końcu zaś się okazuje, że łączy ich Coś… czy to przewrotny pomysł scenarzysty tylko, na który w życiu nie znajdziemy potwierdzenia, czy też wyraz głębokiego przekonania [być może potwierdzonego własnym doświadczeniem], że to, co ludzi zbliża do siebie jest skryte w ciemnościach i nie muszą one w tym wypadku symbolizować czegoś demonicznego [chyba, że dla kogoś podstawowym źródłem lęków jest to, co wymyka się rozumowi i jest sprzeczne z codziennym doświadczeniem czy też potocznymi wyobrażeniami]? ale…)
Nudne by to było (to znaczy opowieść zwieńczona uzdrawiającą kuracją motywowana niezwykłą miłością - zbyt długa dygresja była, muszę więc zaznaczyć, jaki jest porządek refleksji) i niewarte oglądania. Choć budujące zapewne. Chciałoby się wierzyć,
że potrafimy tak na siebie oddziaływać, że uczucia i te rzeczy, że w imię
wartości czy też życia w ogóle, nie mówiąc, że w obliczu śmierci (ładna scena,
gdy bohaterka żegna matkę w imieniu nieobecnego ojca – my sobie myślimy, że ona sobie pomyśli, że jej
niedoszły [dziwny film: mąż to nie mąż, matka się oświadcza alkoholikowi, a
ojciec raz jest ojcem, po czy nie jest, i znowu jest…i tak dalej…] mąż znowu
poszedł w ciąg a kamera stopniowo panoramuje salę szpitalną, na której już nie
ma łóżka z chorą – tyle na temat mistyki śmierci)…i tak dalej…
Tak, współczujemy bohaterce, ale nasza sympatia stopniowo
zmienia kierunek. Wraz z przebywaną drogą coraz mniej przychylnym okiem patrzymy
na córeczkę a naszą przychylność zaczyna zdobywać ojciec-alkoholik (z tą
sympatią może przesadziłem, trochę). Wprawdzie już jedna z początkowych scen, gdy Kaisa wyrzuca ze swego mieszkania
faceta, z którym spędziła noc („koniec imprezy, spadaj”) stanowi jednoznaczny
sygnał, że będziemy mieli do czynienia z bohaterką z istotnymi problemami
emocjonalnymi; zbliżenie na nocny stolik
wskazuje na uzależnienie od narkotyków; świetna ekspozycja: później wszystko
już tylko się sprawdza a także wyjaśnia…
To znaczy – niewiele się wyjaśnia. Twórcy filmu opowiadają
prostą historię o konwojowaniu alkoholika przez córkę (i po tym, co już
wcześniej napisałem, pozostawię ten wyraz bez cudzysłowu) do łoża śmierci
matki, ale… na wiele pytań, które bywają ważne przy tradycyjnie budowanej
narracji nie dostajemy jednoznacznej odpowiedzi. Dlaczego Tomas został
alkoholikiem? W jakich okolicznościach nastąpiło jego rozstanie z córką? Jakie
łączyły ją relacje z matką (bo przecież sama mówiła, że nie najlepsze)? Kim był
ojciec biologiczny Kaisy? itd…
Czy odpowiedzi na te pytania są ważne? Wydaje mi się, że
nie. Ważna jest fenomenologia uczuć, które dzieją się teraz niezależnie od
tego, jaka jest przyczyna kryzysu. Każdy z bohaterów widzieć ją przecież będzie
inaczej i obiektywna prawda o ich genezie jest całkowicie nieistotna. Liczy się
prawda ich uczuć teraz. Film pokazuje sytuację, w której te prawdy niemal
całkowicie innymi torami podążają. Ale jednocześnie uświadamia, że możliwe jest
spotkanie nawet w tak niesprzyjających okolicznościach. Pytanie, czy jesteśmy w
stanie w to uwierzyć…
Aberdeen, reż. Hans
Petter Moland