Nigdy jakoś szczególnie nie przywiązywałem wagi do laureatów Oskarów. Choć jednocześnie (jakaś sprzeczność w tym jest) oczekuję na wyniki a i obejrzeć staram się to, co nominowane i nagrodzone zostaje. A gdy w klasie do jakiegoś filmu nawiązuję, o jakimś twórcy wspominam to i tej nagrodzie nie omieszkam wspomnieć. Jakoś tam "wypada" tę nagrodę lekceważyć a jednocześnie być na czasie... takie nasze inteligenckie, pewnie nieco (a może i bardziej) zaprawione hipokryzją, myślowe dylematy i tajemnice związane z konfliktem między wartością artystyczną (tak, jak my sobie ją wyobrażamy oczywiście) a profesjonalnym kinem komercyjnym. I daje tu o sobie znać niewątpliwie poczucie intelektualnej wyższości. Nie zmienia tego stanu rzeczy fakt, że jednak nagrodę tę otrzymują także takie filmy jak w tym roku "Miłość" Hanekego a w ubiegłym "Rozstanie" (a to tylko przykłady), jedne z najważniejszych filmów w mojej prywatnej hierarchii. Poza tym to dzięki nominacjom do tejże nagrody obejrzałem swego czasu "Spotkanie" czy też "Do szpiku kości" (Jenifer Laurence zdecydowanie bardziej mi się tu podobała niż w "Poradniku pozytywnego myślenia", choć może to kwestia nie gry aktorskiej a postaci, w którą się wcielała) - filmy te nie otrzymały nagród, ale gdyby nie ich obecność w tym doborowym towarzystwie może nie wiedziałbym o ich istnieniu (tegoroczne „Bestie z południowych krain” szczęśliwie na NH obejrzałem, więc nominacja nie miała dla mnie znaczenia poznawczego). O kilku innych filmach, także nagrodzonych pewnie by wypadało tu jeszcze wspomnieć i o niektórych kiedyś napiszę mam nadzieję. A choć sam sobie teraz udowodniłem, że Oskary to ważna rzecz i że więcej pokory by mi się przydało w spojrzeniu na Akademię, to dystans i tak pozostanie (osobną kategorię stanowią takie filmy jak "Jak zostać królem", obsypane Oskarami, a mnie irytujące - w tym wypadku z powodu głównie zakończenia: Anglia postanowiła przystąpić do wojny i w ten sposób ratuje cywilizację, ale o tym że od 3. września Polska już, mimo traktatu z tym symbolem wartości naszego świata, zdołała się wykrwawić, nie wspomina się słowem; można by sądzić, że klęska wrześniowa spowodowana jest zbyt powolnym dochodzeniem króla do Głosu; co z tego, że film jest dobry - tym gorzej dla niego, w umysłach widzów pozostanie wkurzające mnie wyobrażenie o roli Anglii w ratowaniu cywilizacji naszej).
Tyle o tych Oskarach, a przecież nie o tym chciałem,
skojarzenie tylko takie, że „Lot”(r. R. Zemeckis), który wczoraj obejrzałem,
także wśród nominacji – ale przecież to nie ten typ, co wymienione już
wcześniej tytuły; nawet nie inna półka co regał w drugim pokoju. Tyle tylko, że
kilka myślątek po głowie brykać mi zaczęło i też chwilę pisania sobie podarować
pragnę (a tak wiele zdecydowanie cenniejszych filmów ostatnimi czasy oglądałem
i ani słówka nie skleciłem, ech…)
To, że głównym bohaterem jest alkoholik, nie
wystarczyłoby, podejrzewam, by mnie do pisania sprowokować. „Pętla” W. Hasa
jest dla mnie absolutnym liderem w tym wypadku (choć są tytuły takie jak „Ćma
barowa”, które także wyzwalają we mnie poczucie „empatii”). Choć przyznać
trzeba, że Denzel Washington przekonujący w tym filmie jest (a może to już
scenariusz J. Gatinsa, także nominowany do Oskara:-) wystarczająco wiarygodnie
odzwierciedla sytuację mentalną nałogowca). Moją wątpliwość budzi przekonanie
(nie tyle twórców filmu, co psychologów), że wystarczy się przyznać przed sobą
do nałogu, by wejść na ścieżkę odnowy (upraszczam oczywiście, ale chodzi o ten
podobno najtrudniejszy krok w terapii: przyznać się „Jestem alkoholikiem”).
Zdecydowanie bardziej przekonuje mnie kreacja Marmieładowa (wiem, wiem, elipsę
epokową uczyniłem w tej chwili, ale do tego można się było przyzwyczaić,
czytając tego bloga; zawsze powtarzałem, że literatura mnie więcej nauczyła,
czy też mam do niej większe zaufanie, niż do armii fachowców od ludzkiej
psyche), który pozbawiony jest cienia złudzeń na temat własnej sytuacji, a i
tak nic mu to nie daje, i tak stacza się na dno poniżenia ciągnąc za sobą Sonię
i resztę rodziny. Być może dla wielu samo przyznanie się przed sobą jest
problemem, być może w takich przypadkach od tego należy rozpocząć terapię.
Jednak zdecydowanie większym problem są Ci, którzy nie mają jakiegokolwiek
problemu, by się przyznać (przed sobą, przed najbliższymi, bo niekoniecznie
przed światem, bo przecież np. pracę stracić można i byłoby to nierozsądne a przecież
w świecie pragmatycznym bardzo funkcjonujemy i wcale takich ekspiacji nikt, a
ci najbliżsi chyba najbardziej, nie oczekuje). W filmie Zemeckisa to moment
przyznania się przed światem (dosłownie, bo to przed kamerami) jest punktem
kulminacyjnym (i to w sensie najbardziej klasycznym, od tego momentu w jego
życiu już nic nie będzie takie jak przedtem i chyba o to chodzi w tego rodzaju
sytuacjach w życiu: zrobić coś takiego, od czego już powrotu nie będzie; i nie
tylko o walkę z nałogiem mi w tej chwili chodzi; człowiekowi chyba w ogóle
trudno jest bardzo podejmować decyzje o skutkach nieodwracalnych, coraz
bardziej asekuracyjni jesteśmy, skrupulatnie się zabezpieczamy na wypadek
powrotu, mnóstwa zabezpieczeń oczekujemy; czy to już tchórzostwo jest czy aż
odpowiedzialność i dojrzałość [uwielbiam te pojęcia - wytrychy powodujące, że
odwaga lekkomyślnością nazwana być może a przecież jest różnica ale gdzieś
wewnątrz człowieka, bo na zewnątrz może chodzić o czyn tej samej rangi])
wyprawy bohatera do świata trzeźwości. I wierzę, że była to dla niego sytuacja
graniczna bardziej niż lot odwróconym do góry nogami samolotem z setką
pasażerów na pokładzie. Ale był mi bliski wcześniej, gdy z naiwnym przekonaniem
wykrzykiwał „Ja alkohol wybrałem”. To są te najprostsze momenty, w których nasz
mózg robi sobie z nas niezły kabaret (tylko kto ma ubaw w tym momencie? to
chyba w tego rodzaju sytuacjach potrzebna jest figura Szatana – no bo kto, jak
nie on? On? miałby frajdę z tak pojmowanej przez nas wolności a przede wszystkim
z głębokiego przekonania naszego, że o wyborach decydujemy sami i w obronie
tego przekonania wojnę bylibyśmy w stanie wypowiedzieć jeśli nie ościennym
mocarstwom to przynajmniej najbliższym znajomym).
Wśród pytań, które mi się pojawiły w głowie podczas
oglądania, nie te dotyczące nałogu były najważniejsze. Whip Whitaker (D.
Washington) mając we krwi sporą ilość alkoholu i koki w sytuacji krytycznej
ryzykownym manewrem doprowadził samolot do lądowania ratując w ten sposób życie
koło setki ludzi. Sześć osób niestety poniosło śmierć. Z treści filmu
jednoznacznie wynika, że niesprawna była maszyna i że tylko dzięki niezwykłym
umiejętnościom pilota nie zginęli wszyscy. I cóż z tego przedostanie się do
opinii publicznej? Jaka prawda pojawi się w obiegu społecznym? Kto jej będzie
dociekał? Bo przecież nie niezmordowani dziennikarze, którzy co rusz wykazują
się ignorancją i uproszczeniami (piszę na podstawie własnego doświadczenia
związanego z edukacją i artykułami wymyślonymi na jej temat przez światłych
dziennikarzy) i nie kryją się z tym, że głoszą takie prawdy, jakich ludzie
oczekują. Bo to rynek decyduje dzisiaj o tym, jaka doktryna religijna prawdą
zwana decyduje o obrazie świata goszczącego w umysłach wyznawców (o
przynależności do konkretnej sekty decyduje tytuł gazety połykanej na
śniadanie i kanał telewizyjny konsumowany wieczorową porą [nieopatrznie
zacząłem w tym momencie o ostatnim oglądanym przeze mnie spektaklu pisać,
"Życie snem" Calderona w reż. Kuby Kowalskiego; to chyba stamtąd myśl
taka zawędrowała do tego mego pisania, że władcy korporacji medialnych to tacy
współcześni stymulatorzy snów naszych; nie jest to oryginalne, ale pamiętać o
tym warto zawsze]). I w ten sposób (choć w filmie ten wątek nie jest
pociągnięty, ale znając tak zwaną opinię społeczną można się domyślać, jak
będzie), bohaterski pilot stanie się naćpanym mordercą a linie lotnicze czy też
producenci samolotu, nawet jeżeli poniosą jakąś odpowiedzialność, to informacja
o tym zniknie na stronach biznesowych dzienników. Ale na pewno nikt nie trafi
do więzienia. Poza Whipem, który chyba tylko dzięki temu będzie mógł sobie
poradzić z nałogiem.
Więzienie, czyli niemal całkowite odcięcie od świata,
jako jedyna metoda…
O "Locie" tekst ten być miał i jakoś tak
popłynęło (chyba tylko o miłości tym razem nie było) i bardzo dobrze i tym to pisanie ma być.
"Lot" reż. Robert Zemeckis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz