niedziela, 10 marca 2013

Od - Lot w tematy rozmaite



Nigdy jakoś szczególnie nie przywiązywałem wagi do laureatów Oskarów. Choć jednocześnie (jakaś sprzeczność w tym jest) oczekuję na wyniki a i obejrzeć staram się to, co nominowane i nagrodzone zostaje. A gdy w klasie do jakiegoś filmu nawiązuję, o jakimś twórcy wspominam to i tej nagrodzie nie omieszkam wspomnieć. Jakoś tam "wypada" tę nagrodę lekceważyć a jednocześnie być na czasie... takie nasze inteligenckie, pewnie nieco (a może i bardziej) zaprawione hipokryzją,  myślowe dylematy i tajemnice związane z konfliktem między wartością artystyczną (tak, jak my sobie ją wyobrażamy oczywiście) a profesjonalnym kinem komercyjnym. I daje tu o sobie znać niewątpliwie poczucie intelektualnej wyższości. Nie zmienia tego stanu rzeczy fakt, że jednak nagrodę tę otrzymują także takie filmy jak w tym roku "Miłość" Hanekego a w ubiegłym "Rozstanie" (a to tylko przykłady), jedne z najważniejszych filmów w mojej prywatnej hierarchii. Poza tym to dzięki nominacjom do tejże nagrody obejrzałem swego czasu "Spotkanie" czy też "Do szpiku kości" (Jenifer Laurence zdecydowanie bardziej mi się tu podobała niż w "Poradniku pozytywnego myślenia", choć może to kwestia nie gry aktorskiej a postaci, w którą się wcielała) - filmy te nie otrzymały nagród, ale gdyby nie ich obecność w tym doborowym towarzystwie może nie wiedziałbym o ich istnieniu (tegoroczne „Bestie z południowych krain” szczęśliwie na NH obejrzałem, więc nominacja nie miała dla mnie znaczenia poznawczego). O kilku innych filmach, także nagrodzonych pewnie by wypadało tu jeszcze wspomnieć i  o niektórych kiedyś napiszę mam nadzieję. A choć sam sobie teraz udowodniłem, że Oskary to ważna rzecz i że więcej pokory by mi się przydało w spojrzeniu na Akademię, to dystans i tak pozostanie (osobną kategorię stanowią takie filmy jak "Jak zostać królem", obsypane Oskarami, a mnie irytujące - w tym wypadku z powodu głównie zakończenia: Anglia postanowiła przystąpić do wojny i w ten sposób ratuje cywilizację, ale o tym że od 3. września Polska już, mimo traktatu z tym symbolem wartości naszego świata, zdołała się wykrwawić, nie wspomina się słowem; można by sądzić, że klęska wrześniowa spowodowana jest zbyt powolnym dochodzeniem króla do Głosu; co z tego, że film jest dobry - tym gorzej dla niego, w umysłach widzów pozostanie wkurzające mnie wyobrażenie o roli Anglii w ratowaniu cywilizacji naszej).

Tyle o tych Oskarach, a przecież nie o tym chciałem, skojarzenie tylko takie, że „Lot”(r. R. Zemeckis), który wczoraj obejrzałem, także wśród nominacji – ale przecież to nie ten typ, co wymienione już wcześniej tytuły; nawet nie inna półka co regał w drugim pokoju. Tyle tylko, że kilka myślątek po głowie brykać mi zaczęło i też chwilę pisania sobie podarować pragnę (a tak wiele zdecydowanie cenniejszych filmów ostatnimi czasy oglądałem i ani słówka nie skleciłem, ech…)

To, że głównym bohaterem jest alkoholik, nie wystarczyłoby, podejrzewam, by mnie do pisania sprowokować. „Pętla” W. Hasa jest dla mnie absolutnym liderem w tym wypadku (choć są tytuły takie jak „Ćma barowa”, które także wyzwalają we mnie poczucie „empatii”). Choć przyznać trzeba, że Denzel Washington przekonujący w tym filmie jest (a może to już scenariusz J. Gatinsa, także nominowany do Oskara:-) wystarczająco wiarygodnie odzwierciedla sytuację mentalną nałogowca). Moją wątpliwość budzi przekonanie (nie tyle twórców filmu, co psychologów), że wystarczy się przyznać przed sobą do nałogu, by wejść na ścieżkę odnowy (upraszczam oczywiście, ale chodzi o ten podobno najtrudniejszy krok w terapii: przyznać się „Jestem alkoholikiem”). Zdecydowanie bardziej przekonuje mnie kreacja Marmieładowa (wiem, wiem, elipsę epokową uczyniłem w tej chwili, ale do tego można się było przyzwyczaić, czytając tego bloga; zawsze powtarzałem, że literatura mnie więcej nauczyła, czy też mam do niej większe zaufanie, niż do armii fachowców od ludzkiej psyche), który pozbawiony jest cienia złudzeń na temat własnej sytuacji, a i tak nic mu to nie daje, i tak stacza się na dno poniżenia ciągnąc za sobą Sonię i resztę rodziny. Być może dla wielu samo przyznanie się przed sobą jest problemem, być może w takich przypadkach od tego należy rozpocząć terapię. Jednak zdecydowanie większym problem są Ci, którzy nie mają jakiegokolwiek problemu, by się przyznać (przed sobą, przed najbliższymi, bo niekoniecznie przed światem, bo przecież np. pracę stracić można i byłoby to nierozsądne a przecież w świecie pragmatycznym bardzo funkcjonujemy i wcale takich ekspiacji nikt, a ci najbliżsi chyba najbardziej, nie oczekuje). W filmie Zemeckisa to moment przyznania się przed światem (dosłownie, bo to przed kamerami) jest punktem kulminacyjnym (i to w sensie najbardziej klasycznym, od tego momentu w jego życiu już nic nie będzie takie jak przedtem i chyba o to chodzi w tego rodzaju sytuacjach w życiu: zrobić coś takiego, od czego już powrotu nie będzie; i nie tylko o walkę z nałogiem mi w tej chwili chodzi; człowiekowi chyba w ogóle trudno jest bardzo podejmować decyzje o skutkach nieodwracalnych, coraz bardziej asekuracyjni jesteśmy, skrupulatnie się zabezpieczamy na wypadek powrotu, mnóstwa zabezpieczeń oczekujemy; czy to już tchórzostwo jest czy aż odpowiedzialność i dojrzałość [uwielbiam te pojęcia - wytrychy powodujące, że odwaga lekkomyślnością nazwana być może a przecież jest różnica ale gdzieś wewnątrz człowieka, bo na zewnątrz może chodzić o czyn tej samej rangi]) wyprawy bohatera do świata trzeźwości. I wierzę, że była to dla niego sytuacja graniczna bardziej niż lot odwróconym do góry nogami samolotem z setką pasażerów na pokładzie. Ale był mi bliski wcześniej, gdy z naiwnym przekonaniem wykrzykiwał „Ja alkohol wybrałem”. To są te najprostsze momenty, w których nasz mózg robi sobie z nas niezły kabaret (tylko kto ma ubaw w tym momencie? to chyba w tego rodzaju sytuacjach potrzebna jest figura Szatana – no bo kto, jak nie on? On? miałby frajdę z tak pojmowanej przez nas wolności a przede wszystkim z głębokiego przekonania naszego, że o wyborach decydujemy sami i w obronie tego przekonania wojnę bylibyśmy w stanie wypowiedzieć jeśli nie ościennym mocarstwom to przynajmniej najbliższym znajomym).

Wśród pytań, które mi się pojawiły w głowie podczas oglądania, nie te dotyczące nałogu były najważniejsze. Whip Whitaker (D. Washington) mając we krwi sporą ilość alkoholu i koki w sytuacji krytycznej ryzykownym manewrem doprowadził samolot do lądowania ratując w ten sposób życie koło setki ludzi. Sześć osób niestety poniosło śmierć. Z treści filmu jednoznacznie wynika, że niesprawna była maszyna i że tylko dzięki niezwykłym umiejętnościom pilota nie zginęli wszyscy. I cóż z tego przedostanie się do opinii publicznej? Jaka prawda pojawi się w obiegu społecznym? Kto jej będzie dociekał? Bo przecież nie niezmordowani dziennikarze, którzy co rusz wykazują się ignorancją i uproszczeniami (piszę na podstawie własnego doświadczenia związanego z edukacją i artykułami wymyślonymi na jej temat przez światłych dziennikarzy) i nie kryją się z tym, że głoszą takie prawdy, jakich ludzie oczekują. Bo to rynek decyduje dzisiaj o tym, jaka doktryna religijna prawdą zwana decyduje o obrazie świata goszczącego w umysłach wyznawców (o przynależności do konkretnej sekty decyduje tytuł gazety  połykanej na śniadanie i kanał telewizyjny konsumowany wieczorową porą  [nieopatrznie zacząłem w tym momencie o ostatnim oglądanym przeze mnie spektaklu pisać, "Życie snem" Calderona w reż. Kuby Kowalskiego; to chyba stamtąd myśl taka zawędrowała do tego mego pisania, że władcy korporacji medialnych to tacy współcześni stymulatorzy snów naszych; nie jest to oryginalne, ale pamiętać o tym warto zawsze]). I w ten sposób (choć w filmie ten wątek nie jest pociągnięty, ale znając tak zwaną opinię społeczną można się domyślać, jak będzie), bohaterski pilot stanie się naćpanym mordercą a linie lotnicze czy też producenci samolotu, nawet jeżeli poniosą jakąś odpowiedzialność, to informacja o tym zniknie na stronach biznesowych dzienników. Ale na pewno nikt nie trafi do więzienia. Poza Whipem, który chyba tylko dzięki temu będzie mógł sobie poradzić z nałogiem.

Więzienie, czyli niemal całkowite odcięcie od świata, jako jedyna metoda…

O "Locie" tekst ten być miał i jakoś tak popłynęło (chyba tylko o miłości tym razem nie było) i bardzo dobrze i tym to pisanie ma być. 


"Lot" reż. Robert Zemeckis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz