sobota, 23 marca 2013

Policjanci z Newton

Coraz częściej mam do czynienia z sytuacją polegającą na tym, że filmy, które ja uznaję za całkiem niezłe, innym się nie podobają czy wręcz uważają je za złe. Od dawna miało to miejsce w odniesieniu do teatru (po prostu lubię siedzieć na widowni i bardzo trzeba mnie zrazić, bym uznał, że spektakl był zły; mój poziom tolerancji w tym wypadku całkowicie mnie dyskwalifikuje jako recenzenta, dlatego pisząc unikam ocen by za bardzo się nie skompromitować) - w odniesieniu do kina jest to dla mnie coś nowego i jest jednocześnie swoistym paradoksem. W ostatnich latach obejrzałem tak dużą ilość filmów z tak zwanej najwyższej półki (choćby podczas Nowych Horyzontów), że moja postawa krytyczna powinna się wyostrzyć. Być może jednak to jakość tych artystycznych dokonań, ich niejednorodność czy też ocieranie się nierzadko o płycizny, prowadzi do tego, że coraz trudniej o kompetentną ocenę. Ponieważ jednak już zakładając tego bloga zastrzegłem sobie prawo do banału i do dostrzegania wartości w przeciętności, przechodzę nad tym do porządku dziennego i stopuję z usprawiedliwieniami. Domyślamy się już, że dzisiejszy wpis takiego zjawiska dotyczyć będzie także.
Zaczyna się niczym "Drogówka", tyle że mniej radykalnie. Dwaj policjanci z Los Angeles małą kamerką rejestrują swoją codzienną pracę. Dość szybko (szybko to pojęcie względne, bo pierwszy film, w którym zobaczyłem twórcze niezwykle wykorzystanie różnych, mocno nieprofesjonalnych sposobów zapisu rzeczywistości był "JFK" Olivera Stone'a, a to rok 1991 był, czyli całkiem dawno; tyle, że dziś mamy do czynienia z zjawiskiem nagrywania wszystkiego przez prawie wszystkich i dziwne by było gdyby zjawisko to nie zadomowiło się także i w tradycyjnej produkcji filmowej; zresztą sam fakt rejestrowania naszego życia przez przeróżne nośniki jest wart głębszej uwagi, choćby dlatego, że stał się tematem wielu znaczących dzieł; i skojarzenia z "Rokiem 1984" pozostawię na inną okazję) to zaanektowanie przez kino profesjonalne amatorskich metod filmowania stało się czymś naturalnym czy wręcz banalnym.Trzeba jednak przyznać, że Smarzowski sięga po te środki wyrazu nie dla efektu i jest to istotny element przesłania jego dzieła. W wypadku filmu Ayera jest to sposób na uwiarygodnienie historii o zwyczajnej pracy amerykańskiej policji w dzielnicy, w której o przywództwo a więc i o kasę płynącą z handlu narkotykami i ludźmi walczą miejscowe gangi. No i stosowanie tej metody w tym wypadku jest niekonsekwentne (albo tylko mi się tak wydaje i w związku z tym jakieś sensy mi umknęły; przykładem jest dla mnie choćby sposób filmowania rozmowy szefów kartelu narkotykowego sugerujący, że są nagrywani przez kamerę z noktowizorem, co może oczywiście sugerować, że są pod ciągłą obserwacją jakiś tajnych służb, które zresztą na chwilę w kluczowym momencie się pojawiają, ale w scenie finałowej nigdzie ich nie ma i tragedii zapobiec nie mogą... nie chcą? - czy o to tu chodzi, o pozostawienie zwykłych policjantów z patrolu samym sobie? bo są ważniejsze cele? i ingerencja z Góry by je zniweczyła? no, jeżeli o pozostawienie takiego wrażenia chodziło, to ten przykład jest nietrafiony:-)). Bardzo dynamiczne wejście w ten świat, portrety bohaterów, ich dialogi zdają się zapowiadać film, po obejrzeniu którego zadamy sobie, tradycyjnie już, pytanie o różnice pomiędzy światem dobra i zła. O brak tej różnicy. Szczególnie wstępne kreacje postaci dwóch agresywnych , zdawałoby się cynicznych, gliniarzy bezceremonialnie wdających się w strzelaninę niczym Brudny Harry przygotowują widza do opowieści o świecie, w którym zwyrodnialcy są po obu stronach, ale też opowieści, po której może pozostać przekonanie, że ze złem walczyć można tylko jego metodami. Jeśli ma to być walka skuteczna oczywiście. I, gdy Brian nagrywa swą autoprezentację bezpośrednio do kamery, nie mamy wątpliwości, że ta robota go rajcuje i bez tej adrenaliny nie potrafiłby żyć. Taki  mały chłopczyk, który dostał do ręki śmiercionośne zabawki. Jego partner nazywa go zresztą później gnojkiem a koledzy w którymś momencie podczas patrolu pytają, czy już dzisiaj kogoś zabili. I są zdziwieni, że nie. Rozmowy Taylora z Zavalą o kobietach czy też ich partnerkach życiowych pozostawiają wrażenie, że nie bardzo je szanują a praca na patrolu jest ucieczką od Ksantypy do barwnego świata policyjnej przygody.
Taka jest ekspozycja. Przygotowany byłem troszku w tym momencie na film w stylu "Ciemnej strony miasta" 
(ech te czasy krótkich wpisów). Ale, czego oczywiście można się było spodziewać, gdy poznajemy rzeczywiste relacje bohaterów z partnerkami, okazuje się, że ta męska poza gdzieś znika i panowie potrafią kochać a ich kobiety ("ich kobiety" - zaraz obruszy się jakaś feministka, że o jakimś urzeczowieniu tu jest mowa) nawet w pewnym momencie mówią o seksie bardziej bezceremonialnie niż oni. Co nie znaczy, że wulgarnie, choć ci brutalni mężczyźni są mocno zawstydzeni i jest to miła niespodzianka dla widza. A obie są wychowane bardzo tradycyjnie, jedna w irlandzkiej, druga w meksykańskiej rodzinie i utożsamiają się z wartościami tradycyjnymi. Ta zaskakująca jasna strona ich emocji w filmie niczym nowym nie jest, ale nieco wytrąca widza z koleiny, w którą wkroczył podczas scen otwierających opowieść. Później zresztą, podczas brutalnej sceny napaści na innych policjantów, nie zachowali się jak rewolwerowcy, ratując siostrę i brata  (za którym zresztą nie przepadali) z rodziny glin z opresji, i sprawcę aresztowali zgodnie z zasadami prawa. Co zresztą spotkało się z dezaprobatą ich szefa zdziwionego, że napastnika nie zabili. Brudny Harry nie przejmowałby się raczej procedurami i wewnętrznym śledztwem i pomściłby zapewne niemiłosiernie skrzywdzonych policjantów (w tym kobietę). I gdy z perspektywy tej sceny spojrzymy na działalność dwójki przyjaciół, gdy uważniej prześledzimy wszystkie strzelaniny, to się okaże, że nigdy nie otworzyli ognia bezzasadnie. I jedynym przestępstwem z ich strony jest to, że nie mają prawa prywatnie tego wszystkiego nagrywać. No ale przecież to oni wszystko nagrywają i oglądamy tylko to, co im nie zaszkodzi ("Wiesz, że to może być użyte jako dowód w momencie, gdy coś pójdzie nie tak" ostrzega Briana koleżanka z pracy, na co on odpowiada: "Dwa słowa: przycisk 'kasuj'"). I ten brak oczywistości (a w momencie zawiązywania zasadniczego konfliktu miałem wrażenie, że tropem "Francuskiego łącznika" podążać będziemy, bo podobny przypadek natrafienia na podejrzaną aferę i później policyjna samowolka, ale jednak i ten ślad okazał się mylny; te nieliczne skojarzenia, a było ich więcej, mogłyby świadczyć o wtórności tej produkcji, ale przecież dzisiaj już się nie da od tego uciec i takie odwołania i jednocześnie zbaczanie ze szlaku stało się normą i gdy jest zręcznie zrobione staje się źródłem pewnych estetycznych satysfakcji; choć zbudowany z licznych klisz "Gangster Squad" średnio mnie bawił), tych kilka pytań (łącznie z tym, czy Brian zaopiekuje się rodziną Mike'a, czy przestał być gnojkiem, przestał mieć poczucie, że w imieniu Boga walczy ze złem i w związku z tym jakaś łaska go chroni), powoduje, że pewnie jeszcze wrócę do tego filmu w chwili, gdy nie będę miał ochoty na coś cięższego.

Na filmwebie znalazłem taką ciekawostkę:
"Jako część przygotowania do swoich ról, Jake Gyllenhaal i Michael Peña przez pięć miesięcy po dwanaście godzin dziennie towarzyszyli funkcjonariuszom policji Los Angeles na służbie. Podczas swojego pierwszego dnia jako pasażer radiowozu, Gyllenhaal był świadkiem morderstwa".
Może więc jest to w jakimś stopniu wiarygodny obraz pracy policji amerykańskiej w dzielnicach, do których byśmy zapewne nigdy nie chcieli zbłądzić.

"Bogowie ulicy" reż. David Ayer

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz