Kiedyś czytałem, że Adam Michnik zawsze czyta książki wszystkich
finalistów nagrody Nike, bo jest to dla niego jakiś wyznacznik poziomu i
rekomendacja. Choć jestem polonistą, to tylko od czasu do czasu ledwo jakiegoś
zwycięzcę zaszczycę swą uwagą (a osobny temat to nobliści – w ich wypadku to
już obowiązek by nakazywał, by choć jedną pozycję posmakować… a tu niestety…). Tym razem spełniłem polonistyczny obowiązek i
właśnie jestem po lekturze „Ciemno, właśnie noc” Joanny Bator. I cóż, muszę
przyznać rację tym, którzy na nagrodzone książki każą zwrócić uwagę. Książka
warta grzechu…
Jaki jest ten przepis Bator na laureata? Spróbuję jakoś niektóre
składniki powymieniać, pewnie w kolejności niekoniecznie zgodnej z pozycją
poszczególnych składników w hierarchii ważności i może mi się pomylić składnik
główny (powiedzmy sztuka mięsa) z przyprawą i to jeszcze z tą, która niekoniecznie
jest niezbędna. A i o mojej kruchej pamięci nie omieszkam przypomnieć, bo choć
przed chwilą skończyłem (chciałoby się powiedzieć przeczytałem ostatnią stronę
bądź zamknąłem książkę, ale ja ją na kindelku czytałem a tam cóż – po prostu
setka wybiła na liczniku), to już wiele rzeczy mi się miesza a imion bohaterów
to za cholerę….
Zacznijmy od genius loci. Wałbrzych. Zamek Książ. I choć
autorka zastrzega w zakończeniu, że spośród wszystkich elementów świata
przedstawionego tylko tyle można powiedzieć na temat autentyczności miejsca
(tzn. że Wałbrzych istnieje I Książ także i to wszystko, cała reszta
przestrzeni to fikcja), to i tak, gdy mi się zdarzy być kiedyś w tym miejscu,
będę już patrzył nieco na otaczającą mnie przestrzeń i ludzi oczyma Bator. Tak
to już jest z tymi utworami, które tak bardzo osadzone są w Miejscu (choć
przecież nigdy nie patrzyłem na Wrocław oczyma Krajewskiego… chyba trzeba to
nadrobić w tym roku). Wybór miejsca istotny jest. Jeszcze ważniejsze – co tam
się działo, jakie pokłady przeszłości. A
tu jeszcze kopalnie opuszczone i podziemne lochy pod zamkiem. Główna bohaterka,
zawodowa reporterka, zgodnie z powołaniem zawodu swego, poszukuje, krążąc wśród
opowieści przeróżnych, niczym po chodnikach opuszczonych sztolni, jak jej ojciec
historyk mający obsesję ukrytego skarbu ostatniej księżnej na zamku Książ, prawdy
o znikających dzieciach .
„Poruszałam się po śladach zostawionych przed laty,
zdziwiona, że moje stopy ciągle do nich pasują” – ale współczesna opowieść o
okrutnych wielbicielach dziecięcych uroków na zasadzie echa przywołuje
analogiczne historie z przeszłości. Rosyjski żołdak niczym nie różni się od
współczesnego pedofila… albo powinienem napisać odwrotnie: współczesny obywatel
lubujący się w zaciszu domowym dziecięcą pornografią niczym nie różni się od
ruskiego żołdaka… To kotojady są: „Jakie
są kotojady? Ich skóra jest zimna i gruba, oddech zatruwa powietrze i mąci
myśli, sprawia, że człowiek robi się pusty, jakby wyjedzony od środka. I zimny…
- mówiła Ewa do Wielbłądka.
A najistotniejsze z punktu widzenia narratorki jest to, że
wielka historia (nazwijmy tak umownie rozpasanego zdobywcę ze Wschodu)
bezpośrednio dotyka przeszłości wytatuowanej w jej genach (choć i takie mamy
zastrzeżenie w tym utworze: „Jakie
znaczenie ma to, skąd pochodzimy, czyja komórka jajowa i plemnik były na
początku? Liczy się to, co robimy teraz” – to jest istotne zastrzeżenie, bo
pada z ust potomka człowieka o niezwykle zwyrodniałych skłonnościach i na pewno
mógłby los Martina być istotnym argumentem w dyskusji na temat odpowiedzialności
dzieci za grzechy rodziców; inna sprawa, że w tej powieści rodzice potrafią naznaczyć
do tego stopnia, że staje się ono śmiertelnym dziedzictwem… nie ma prostych
rozwiązań i recept a już na pewno mądrości na temat sensu świata i prawdy o
drugim człowieku: „nikt nie jest tym, za kogo się podaje, a spotkanie z
Martinem sprawiło, iż nawet moje ciało wydawało mi się obce, podmienione”). Ta
wielka historia, której intymne rytmy tętniące pod powierzchnią codzienności
uchwycił już swego czasu Chwin (lecz to o Gdańsk chodziło), jest ważnym
składnikiem przepisu na laureata. Szczególnie istotne są te miejsca, w których
splatały się losy Polaków, Niemców i najeźdźców Rosjan. Albert – bohater będący
swoistą syntezą losów tych ziem (bo kolejnym przepisem na sukces powieści to parabola, to jest takie ukształtowanie
elementów świata przedstawionego, by dało się je czytać na dwu poziomach, by
stawały się odzwierciedleniem jakiejś uogólnionej prawdy na temat świata, w którym
ugrzęźliśmy)- wspomina, że gdy jego
przyjaciel studiujący historię opowiadał o różnych ciekawych wydarzeniach z
przeszłości tych ziem, nigdy nie mógł w nich odnaleźć siebie… bo on Cyganem był…
Cyganem wychowywanym przez Niemców, przygarniętym przez Polaków. I to jest
chyba nowy składnik na przepis na powieść współczesną. Cyganie spod Wałbrzycha –
niedaleko Wrocławia. Cyganie, którzy z braku Żydów stają się winni całego
ludzkiego nieszczęścia. A skoro giną dzieci, to od wieków wiadomo, kto uprawia
ten proceder.
Ale nie jest to
książka interwencyjna czy też publicystyczna , choć oczywiście niezbędnym
składnikiem tej opowieści jest problem związany z molestowaniem dzieci.
Odczułem nawet, że jest on traktowany przez autorkę nieco na zasadzie kontrastu
wobec innych ‘problemów’ zajmujących opisywaną społeczność. Większość mieszkańców
Wałbrzycha – albo może ci, którzy są szczególnie widoczni (a ci widoczni
skłonność mają najczęściej do tego, by czynić siebie całym społeczeństwem a
swoje hasła wykrzykiwane niczym mantry pomieszane z rozkazami traktują jako
głos ludu całego) – to nawiedzeni wielbiciele nieżyjącego Jana Kołka –
miejscowego proroka, którego kult wyzwala w mieszkańcach emocje analogiczne do
tych, które były w swoim czasie charakterystyczne dla Krakowskiego
Przedmieścia. Groteskowe i skrótowe ujęcia zgromadzeń tego środowiska na pewno
nie uczynią z A. Macierewicza przyjaciela pani Bator. To jest ten składnik
przepisu, z którym trzeba najbardziej ostrożnie. Bo choć fenomen kultu
smoleńskiego opisany już precyzyjnie został przez Kosińskiego, to nadal ten
publiczny performens nie przestaje intrygować a i przyglądać mu się trzeba z
różnych punktów widzenia, bo przecież kreują go ludzie, wśród których żyjemy,
być może nasi sąsiedzi czy wujkowie. Ale jednocześnie istnieje tu
niebezpieczeństwo łatwizny. Podobnie jest zresztą z kolejnymi rozdziałami poświęconym
internetowym bluzgom. Przyznam, że miałem poczucie przesytu i traktowałem je w
którymś momencie tak jak kiedyś opisy w „Nad Niemnem”. Ale prawdziwe były i cóż…
pewnie wplecione tam były też i treści istotne z punktu widzenia intrygi ale
nie starczyło mi cierpliwości, by je wyłuskać. Ale anonimowe fora internetowe
pewnie na dobre zagoszczą w literaturze, staną się niezbędną przyprawą w
utworach odzwierciedlających współczesną wolność słowa.
No i zapomniałbym o najważniejszym: ta powieść kryminałem
jest przecież. Kryminałem o kilku metaliterackich tropach.: Mareczek pisze
kryminał „Perły księżnej Daisy”, książkę którą de facto jest powieść Bator;
Alicja Tabor, dociekliwa reporterka przytacza opowieści bohaterów, które
mogłyby stanowić samoistny materiał na odrębną powieść – choć oczywistym jest,
że sens „Ciemno, prawie noc” tkwi w przenikaniu się przeróżnych wątków pojawiających
się w tychże historiach. Przede wszystkim jednak jest dociekliwa reporterka,
która zastępuje policję (a jakże) w rozwikłaniu zagadki znikania dzieci. I jak
w każdym przyzwoitym kryminale mamy do czynienia z fałszywymi tropami, z
pomyleniem sojusznika z wrogiem i z ratunkiem w ostatniej chwili. A na deser
coś, czego w ogóle byśmy się nie spodziewali a co jednak ma znamiona
prawdopodobieństwa (spoiler: żyjącą wciąż matkę mam oczywiście na myśli).
Sporo tego. Niełatwy przepis. Nie na każdą kuchnię.
Joanna Bator: Ciemno, prawie noc
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz