sobota, 22 marca 2014

Saboty jako czynnik rewolucjogenny

O tej porze roku, tuż przed zmianą czasu na letni, zaczynam się budzić wraz ze wschodem słońca. Lubię tę poranną ciszę, budzące się za oknem pojedyncze ptaki i wczesną herbatę przy łóżku. Czasami jednak wstaję i, jeśli akurat nie mam ochoty na lekturę, zaczynam coś oglądać.
Od jakiegoś czasu jestem zarejestrowany na filmwebie. Funkcjonuje tam coś takiego, co nazywa się gustomierz. Porównuje on oceny różnych osób i rekomenduje im filmy, których nie oglądali, a które podobały się widzom o podobnym guście. Wiadomo, że nie zawsze a może nawet często te zgodności mogą się rozmijać, jednak dzisiejszy wybór okazał się trafiony; włączyłem sobie film, który figurował u mnie na pierwszym miejscu listy – 89% w moim guście wskazywał licznik.
„Drzewo na saboty” Ermanno Olmiego.
Film jak msza poranna (szczególnie że muzyka Bacha i cyklicznie powracające bicie dzwonów).
Taka kameralna wersja „Chłopów” Rejmonta.  Kameralna, jeśli chodzi o ilość wątków i stopień zdramatyzowania akcji, nie – jeśli weźmiemy pod uwagę epickość. Cykl natury nałożony na linearny czas ludzkiej egzystencji w klimacie włoskiego neorealizmu w wersji barwnej.
Na początku przyglądałem się przede wszystkim obrazom, niczym z XIX-wiecznych obrazów realistycznych a i skojarzenie z holenderskim malarstwem rodzajowym błąkały mi się po głowie. Powolne ruchy kamery rejestrujące codzienny rytm życia gdzieś w okolicach Bergamo pod Mediolanem, szerokie pejzaże w zmieniającym się oświetleniu różnych pór dnia i roku zauroczyły mnie na tyle, że obrazy trudów związanych z życiem chłopów w XIX-wiecznej Italii jakoś stawały się niezauważalne. To jeden z tych przypadków, gdy estetyka obrazu potrafi przyćmić pot i zgryzotę ludzką (szczególnie, gdy siedzi się w wygodnym fotelu i popija dobre wytrawne wino… też włoskie). I choć czar obrazu pozostał niezmieniony, to jednak realne życie zaczęło się przebijać przez uroki pejzażu. A wystarczyło być uważnym od samego początku. Bo gdy ksiądz proponuje ojcu, by wysłał dziecko do szkoły, choć to sześć kilometrów w każdą stronę codziennie na piechotę, i tenże ojciec zgadza się lekko zawiedziony, bo to już sześciolatek przecież i mógłby zacząć w gospodarce pomagać, to widz już otrzymuje jasną informację na temat kondycji społecznej bohaterów i ich hierarchii wartości. Lecz reżyser nie epatuje nędzą i nieszczęściem. Dominuje poczucie zwyczajności, lecz jakże odległej od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. To poczucie towarzyszy nam szczególnie podczas oglądania scen, w których istotne są uczucia rodzinne. Batisti wprawdzie wolałby, by syn pomagał w gospodarce, ale gdy ten pierwszy raz udaje się w długą drogę do szkoły (która dobrodziejstwem jest dla dziecka a nie przekleństwem…ech…), spogląda za nim długo opiekuńczym wzrokiem, najprawdopodobniej z mocno skrywaną dumą. Wdowa Runk jest już wprawdzie zdecydowana, by oddać dwójkę dzieci do sierocińca, jak proponuje jej ksiądz, lecz chyba z ulgą przyjmuje decyzję najstarszego syna, że on może pracować dzień i noc, ale z rodzeństwem się nie rozstanie (gdy oglądam takie sceny, wzruszam się niczym nastolatki na komediach romantycznych… pewnie wyzwala się we mnie poczucie braku…). A wszystko to w milczeniu i skrytości ducha (bliscy byli mi ci bohaterowie, tak dalecy od stereotypowych wyobrażeń o Włochach z ich gorącą krwią...nie, tu emocje były wstydliwe skrywane, mimo ubóstwa - dominowała godność i słów także za dużo się nie marnotrawiło). Gdy Batisti musi opuścić swoje miejsce zamieszkania, bo ściął drzewo, by  synowi zrobić saboty (tak tak, Zły Pan z „Dziadów”, ale nie w wersji romantycznej pośród wichrów i stada drapieżnych ptaków, ale Pan, który w zaciszu swego gabinetu wydaje polecenie swemu ekonomowi, który bez zbędnej wrzawy wykonuje polecenie) , a drzewo do pana należało, to sąsiedzi dyskretnie się przyglądają i różaniec zaczynają odmawiać. Ale scena jest tak wykreowana i to delikatne podskórne napięcie tak kształtowane, że miałem wrażenie budzenia się jakichś rewolucyjnych klimatów.
Nikt się nie buntuje. Panuje cisza, zgoda i modlitwa. Ale w powietrzu wisi nadchodząca zagłada tego świata. Świata wprawdzie ubogiego, niesielankowego… oj tak – dalekiego od idylli wiejskiego życia, bo praca i troska o przetrwanie zimy, to jest to, co wydaje się przede wszystkim zaprzątać myśli bohaterów… ale świat uporządkowany, świat (i tu brakuje mi słowa: bo jak to zabrzmi – autentycznych… prawdziwych… toż to pobrzmiewa banałem… a jednak) niezamąconych uczuć rodzinnych.
W Mediolanie już się pojawili buntownicy, już prowadzeni są w kajdanach przez miasto.
I jeżeli konserwatywni Panowie mogą mieć do kogoś pretensje, to tylko do siebie. Wiem, lewacki nieco ten wpis, ale nie przestanę mieć pretensji do XIX-wiecznej formacji szlacheckiej (także tej polskiej, także tej z powstania styczniowego) o ten ich egoizm i krótkowzroczność. To one doprowadziły do zagłady. Niestety nie była, to pierwsza i nie ostatnia zagłada świata. Ludzkość nie uczy się na błędach…

Drzewo na saboty, reż. Ermanno Olmi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz