środa, 16 kwietnia 2014

Ofiarowanie – adagio Tarkowskiego


W okresie świątecznym wypada coś religijnego… przeczytać, obejrzeć, pomyśleć. Za mną od jakiegoś czasu „Ofiarowanie” Tarkowskiego z 1986 chodziło… i dobrze, bo przekonany byłem, że oglądałem to już kiedyś a okazało się, że nie, więc czas najwyższy…
Kiedyś myślałem, że im człowiek starszy, tym bardziej religijny się robi. W moim wypadku jest chyba odwrotnie, bo coraz dalej od klimatów Tarkowskiego jestem. I pewnie dlatego chcę się z nim skonfrontować. Tym bardziej, że bohaterem swego ostatniego filmu uczynił człowieka nieco podobnego do mnie: pięćdziesięciolatek, zdystansowany do Boga (Aleksander na pytanie listonosza „Jakie są pana relacje z Bogiem?” odpowiada „Nie istnieją”), mizantrop delektujący się mieszkaniem na odludziu (dla mnie to tylko marzenie; no i on w otoczeniu rodziny tam przebywa). Snuje te swoje monologi do małego synka skierowane głównie; monologi, w których oskarża świat współczesny o zanik duchowości i skoncentrowanie życia na potrzebach cielesnych (podobało mi się: „grzechem jest wszystko, co istnieje inaczej niż z konieczności”); i choć w jakimś tam stopniu zgadzam się z jego przemyśleniami, to chyba już nużą mnie takie wynurzenia… a może on właśnie ma irytować, może jego Hamletyczne opisywanie świata ma nas wkurzyć, może Tarkowski właśnie w ten sposób pragnie zaktywizować humanistów kontemplujących jedynie… nawet jeżeli jest to film Tarkowskiego.
Tym bardziej, że on głównie na początku wprowadza widza w ten swój świat wypełniony słowami. Zbyt wiele ich i on sam też o tym wie; ma świadomość, że czas już porzucić tę werbalizowaną permanentnie wyspę na rzecz działania. A ponieważ jest typem homo viator, wkracza na swą drogę przemiany wewnętrznej. Nie dzieje się to jednak samo z siebie. Jak to zwykle bywa człowiek taki musi być wytrącony z kolein przez znaczące wydarzenie jakieś – w filmie jest to wojna, ta już ostatnia, ta – po której nic już nie będzie, ta, w której udział wziąć mają jeźdźcy apokalipsy (których niektórzy się dopatrują w tle obrazu „Pokłon Trzech Króli” Leonarda, obrazu obecnego w filmie od samego początku – można by wręcz powiedzieć, że film Tarkowskiego to taki palimpsest jest, tyle że mocno prześwitujący, że rosyjski reżyser swą wizję świata maluje na dziele mistrza z Florencji podglądając go bezceremonialnie).
Choć mądre słowa mówi, to ich ilość w paplaninę to jego gadanie zamienia. „Na początku było słowo” przypomina w zakończeniu jego syn, „dlaczego słowo, tato?”  pyta jednak… i ja też pewnie tropem tym iść powinienem i ograniczyć te moje wpisy (choć jeden dzień w tygodniu bez mówienia jak u Gandhiego przywołanego w filmie zdarza mi się i to nie wcale tak rzadko).
Romantycznie polskie to bardzo: zagubiony, poszukujący bohater o bardzo poważnym bagażu przemyśleń na temat kondycji świata i własnej w nim egzystencji rozmienia się w monologach na słowa ; przemiany doświadcza w obliczu katastrofy ogólnoludzkiej i postanawia złożyć siebie i dom swój w ofierze na ołtarzu ocalenia ludzkości. Pod wpływem dramatu łaska wiary jest mu dana i modli się za tych nieszczęściem apokalipsy dotkniętych jak i tragedią niewiary. W obronie tych ostatnich bym stanął, bo Aleksander twierdzi, że oni nie wierzą, bo nigdy prawdziwego nieszczęścia nie doświadczyli. Nie mam wątpliwości, że wielu rzeczywiście w obliczu życiowej katastrofy jest w stanie doświadczyć aktu łaski wiary (niektórzy twierdzą, że tego rodzaju ekstremalna sytuacja rodzi stan naturalnej religijności – nie mam zaufania do słowa „naturalny”), ale jestem w stanie wyobrazić sobie także sytuację wręcz przeciwną. Myślę, że Aleksander (Tarkowski?) jednak w tym momencie wszystkich ludzi swoją miarą zmierzył. Chyba że to wszystko jedno wielkie szaleństwo jest…  wszystko czyli film (a w nim ‘wszystko’ także teatr oznacza, o czym być może coś niecoś dalej). To tytułowe ofiarowanie coraz bardziej mi szaleństwem pachnie: i w tym filmie i w polskim romantyzmie. Czasami dziwię się, że wierzyli w to polscy nieszczęśliwi wygnańcy  (ale tłumaczy ich sytuacja, stan psychiczny a usprawiedliwia bohaterstwo) i coraz trudniej mówi mi się o tym na lekcjach. Tym bardziej, że nie jestem pewny, czy czasem coś z tych koncepcji w młodych głowach nie pozostanie i czy w jakimś kluczowym momencie nie zrodzi im się w głowie taka bluźnierczo religijna interpretacja wydarzeń współczesnych.
Tarkowski na szczęście nie jest jednoznaczny, myli tropy, pozostawia sporo miejsca na indywidualną interpretację.  Dla niego jego opowieść to przede wszystkim „obraz duszy” współczesnego człowieka. Jego bohater jest artystą, aktorem, obdarzonym sporą wyobraźnią. Nie wiadomo, co w filmie jest odzwierciedleniem świata zewnętrznego a co życia wewnętrznego (czy to pod postacią snu czy też szalonych rojeń). A czy w życiu zawsze wiemy, gdzie jest granica między tym, co zewnętrzne a tym co wewnętrzne? Czy kiedykolwiek możemy być pewni? Te sfery zawsze się gdzieś tam przecinają i nakładają niczym wspomniany wcześniej palimpsest nie dający pewności, czy to widzimy jeszcze, czy już tworzymy wyobraźnią własną na oryginale coraz mniej konkretnym? I tak jest w tym filmie – jak w życiu; tyle, że Tarkowski zmienia kolorystykę obrazu a my zawsze mamy przed oczyma to samo spectrum barw…
Tarkowski uważa swego bohatera za szczęśliwego, gdyż odnalazł Boga i mimo, że karetka go zabrała, to szalony nie jest. Cóż, mi to nie wystarcza; nadal, gdybym przeszedł doświadczenie Aleksandra, pozostałaby mi wątpliwość dotycząca jakoś tego Boga: czy on nie jest tylko pragnieniem mym; a to dla mnie za mało… (choć oczywiście przyjmuję, że częścią doświadczenia Aleksandra jest właśnie brak tego rodzaju wątpliwości już). Tu gdzieś bliżej mi do Bergmana niż Tarkowskiego, który uważa, że porównania z tym pierwszym są świadectwem nieznajomości twórczości szwedzkiego reżysera. „Bóg nie jest dla mnie niemową” twierdzi twórca „Ofiarowania” i w związku z tym uważa, że  z Bergmanem nie ma nic wspólnego. A mi myśl o nim podczas oglądania tego filmu cały czas towarzyszyła. Nie tylko dlatego, że ten sam operator (Sven Nykvist) i aktor (Erland Josephson – „Sceny z życia małżeńskiego”, „Wiarołomni” i inne), i skojarzenia z "Hańbą", ale także z powodu pytań, które pojawiają się w trakcie oglądania.
A na koniec rzecz chyba najistotniejsza. Rytm. Adagio. „Sekwencje w trzech ostatnich filmach Tarkowskiego to rozległe adagia: o różnych napięciach akcji, stopniujące dramaturgii; o różnych odcieniach powagi bądź nieraz humoru. Sekwencje jednego zasadniczo ujęcia, prawie bez montażu, budowane i rozwijane ruchem w kadrze – ludzi i przedmiotów, i ruchem kamery – oszczędnym, wolnym, maksymalnie płynnym, zarówno w poruszaniu się w przestrzeni kadru, jak w zbliżeniach i oddaleniach. […] Filmowy czas adagia, pokrewny adagiu muzycznemu, wywodzący się ze wspólnego źródła mistyki, medytacji, kontemplacji […]” [B. Pociej, Obecność muzyki, „Kwartalnik Filmowy” nr 9-10, 1995]
I to adagio sprawia, że choć dyskutuję bardzo z Tarkowskim podczas oglądania, to wciąż chcę doświadczać obecności… jego sztuki. Wraz z poczuciem, że to nie on tylko, że jego dzieło zanurzone jest w przeszłości niczym góra lodowa...
To lubię.

Ofiarowanie, reż. A. Tarkowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz