W okresie świątecznym wypada coś religijnego… przeczytać,
obejrzeć, pomyśleć. Za mną od jakiegoś czasu „Ofiarowanie” Tarkowskiego z 1986
chodziło… i dobrze, bo przekonany byłem, że oglądałem to już kiedyś a okazało
się, że nie, więc czas najwyższy…
Kiedyś myślałem, że im człowiek starszy, tym bardziej religijny
się robi. W moim wypadku jest chyba odwrotnie, bo coraz dalej od klimatów
Tarkowskiego jestem. I pewnie dlatego chcę się z nim skonfrontować. Tym
bardziej, że bohaterem swego ostatniego filmu uczynił człowieka nieco podobnego
do mnie: pięćdziesięciolatek, zdystansowany do Boga (Aleksander na pytanie
listonosza „Jakie są pana relacje z Bogiem?” odpowiada „Nie istnieją”),
mizantrop delektujący się mieszkaniem na odludziu (dla mnie to tylko marzenie;
no i on w otoczeniu rodziny tam przebywa). Snuje te swoje monologi do małego
synka skierowane głównie; monologi, w których oskarża świat współczesny o zanik
duchowości i skoncentrowanie życia na potrzebach cielesnych (podobało mi się: „grzechem
jest wszystko, co istnieje inaczej niż z konieczności”); i choć w jakimś tam
stopniu zgadzam się z jego przemyśleniami, to chyba już nużą mnie takie
wynurzenia… a może on właśnie ma irytować, może jego Hamletyczne opisywanie
świata ma nas wkurzyć, może Tarkowski właśnie w ten sposób pragnie
zaktywizować humanistów kontemplujących jedynie… nawet jeżeli jest to film
Tarkowskiego.
Tym bardziej, że on głównie na początku wprowadza widza w
ten swój świat wypełniony słowami. Zbyt wiele ich i on sam też o tym wie; ma
świadomość, że czas już porzucić tę werbalizowaną permanentnie wyspę na rzecz
działania. A ponieważ jest typem homo viator, wkracza na swą drogę przemiany
wewnętrznej. Nie dzieje się to jednak samo z siebie. Jak to zwykle bywa
człowiek taki musi być wytrącony z kolein przez znaczące wydarzenie jakieś – w filmie
jest to wojna, ta już ostatnia, ta – po której nic już nie będzie, ta, w której
udział wziąć mają jeźdźcy apokalipsy (których niektórzy się dopatrują w tle
obrazu „Pokłon Trzech Króli” Leonarda, obrazu obecnego w filmie od samego
początku – można by wręcz powiedzieć, że film Tarkowskiego to taki palimpsest
jest, tyle że mocno prześwitujący, że rosyjski reżyser swą wizję świata maluje
na dziele mistrza z Florencji podglądając go bezceremonialnie).
Choć mądre słowa mówi, to ich ilość w paplaninę to jego
gadanie zamienia. „Na początku było słowo” przypomina w zakończeniu jego syn, „dlaczego
słowo, tato?” pyta jednak… i ja też
pewnie tropem tym iść powinienem i ograniczyć te moje wpisy (choć jeden dzień w
tygodniu bez mówienia jak u Gandhiego przywołanego w filmie zdarza mi się i to
nie wcale tak rzadko).
Romantycznie polskie to bardzo: zagubiony, poszukujący
bohater o bardzo poważnym bagażu przemyśleń na temat kondycji świata i własnej
w nim egzystencji rozmienia się w monologach na słowa ; przemiany doświadcza w
obliczu katastrofy ogólnoludzkiej i postanawia złożyć siebie i dom swój w
ofierze na ołtarzu ocalenia ludzkości. Pod wpływem dramatu łaska wiary jest mu
dana i modli się za tych nieszczęściem apokalipsy dotkniętych jak i tragedią
niewiary. W obronie tych ostatnich bym stanął, bo Aleksander twierdzi, że oni
nie wierzą, bo nigdy prawdziwego nieszczęścia nie doświadczyli. Nie mam
wątpliwości, że wielu rzeczywiście w obliczu życiowej katastrofy jest w stanie
doświadczyć aktu łaski wiary (niektórzy twierdzą, że tego rodzaju ekstremalna
sytuacja rodzi stan naturalnej religijności – nie mam zaufania do słowa „naturalny”),
ale jestem w stanie wyobrazić sobie także sytuację wręcz przeciwną. Myślę, że
Aleksander (Tarkowski?) jednak w tym momencie wszystkich ludzi swoją miarą
zmierzył. Chyba że to wszystko jedno wielkie szaleństwo jest… wszystko czyli film (a w nim ‘wszystko’ także
teatr oznacza, o czym być może coś niecoś dalej). To tytułowe ofiarowanie coraz
bardziej mi szaleństwem pachnie: i w tym filmie i w polskim romantyzmie. Czasami
dziwię się, że wierzyli w to polscy nieszczęśliwi wygnańcy (ale tłumaczy ich sytuacja, stan psychiczny a
usprawiedliwia bohaterstwo) i coraz trudniej mówi mi się o tym na lekcjach. Tym
bardziej, że nie jestem pewny, czy czasem coś z tych koncepcji w młodych
głowach nie pozostanie i czy w jakimś kluczowym momencie nie zrodzi im się w
głowie taka bluźnierczo religijna interpretacja wydarzeń współczesnych.
Tarkowski na szczęście nie jest jednoznaczny, myli tropy,
pozostawia sporo miejsca na indywidualną interpretację. Dla niego jego opowieść to przede wszystkim „obraz
duszy” współczesnego człowieka. Jego bohater jest artystą, aktorem, obdarzonym
sporą wyobraźnią. Nie wiadomo, co w filmie jest odzwierciedleniem świata
zewnętrznego a co życia wewnętrznego (czy to pod postacią snu czy też szalonych
rojeń). A czy w życiu zawsze wiemy, gdzie jest granica między tym, co zewnętrzne
a tym co wewnętrzne? Czy kiedykolwiek możemy być pewni? Te sfery zawsze się
gdzieś tam przecinają i nakładają niczym wspomniany wcześniej palimpsest nie
dający pewności, czy to widzimy jeszcze, czy już tworzymy wyobraźnią własną na
oryginale coraz mniej konkretnym? I tak jest w tym filmie – jak w życiu; tyle,
że Tarkowski zmienia kolorystykę obrazu a my zawsze mamy przed oczyma to samo
spectrum barw…
Tarkowski uważa swego bohatera za szczęśliwego, gdyż
odnalazł Boga i mimo, że karetka go zabrała, to szalony nie jest. Cóż, mi to
nie wystarcza; nadal, gdybym przeszedł doświadczenie Aleksandra, pozostałaby mi
wątpliwość dotycząca jakoś tego Boga: czy on nie jest tylko pragnieniem mym; a
to dla mnie za mało… (choć oczywiście przyjmuję, że częścią doświadczenia
Aleksandra jest właśnie brak tego rodzaju wątpliwości już). Tu gdzieś bliżej mi
do Bergmana niż Tarkowskiego, który uważa, że porównania z tym pierwszym są
świadectwem nieznajomości twórczości szwedzkiego reżysera. „Bóg nie jest dla
mnie niemową” twierdzi twórca „Ofiarowania” i w związku z tym uważa, że z Bergmanem nie ma nic wspólnego. A mi myśl o
nim podczas oglądania tego filmu cały czas towarzyszyła. Nie tylko dlatego, że
ten sam operator (Sven Nykvist) i aktor (Erland Josephson – „Sceny z życia
małżeńskiego”, „Wiarołomni” i inne), i skojarzenia z "Hańbą", ale także z powodu pytań, które pojawiają
się w trakcie oglądania.
A na koniec rzecz chyba najistotniejsza. Rytm. Adagio. „Sekwencje
w trzech ostatnich filmach Tarkowskiego to rozległe adagia: o różnych
napięciach akcji, stopniujące dramaturgii; o różnych odcieniach powagi bądź
nieraz humoru. Sekwencje jednego zasadniczo ujęcia, prawie bez montażu,
budowane i rozwijane ruchem w kadrze – ludzi i przedmiotów, i ruchem kamery –
oszczędnym, wolnym, maksymalnie płynnym, zarówno w poruszaniu się w przestrzeni
kadru, jak w zbliżeniach i oddaleniach. […] Filmowy czas adagia, pokrewny
adagiu muzycznemu, wywodzący się ze wspólnego źródła mistyki, medytacji,
kontemplacji […]” [B. Pociej, Obecność
muzyki, „Kwartalnik Filmowy” nr 9-10, 1995]
I to adagio sprawia, że choć dyskutuję bardzo z Tarkowskim
podczas oglądania, to wciąż chcę doświadczać obecności… jego sztuki. Wraz z poczuciem, że to nie on tylko, że jego dzieło zanurzone jest w przeszłości niczym góra lodowa...
To lubię.
Ofiarowanie, reż. A. Tarkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz