poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Jusi Adler-Olsen z kobietą w klatce


Rzadko mi się zdarza, by zaraz po przeczytaniu kryminału móc obejrzeć jego wersję filmową. Świeża drobiazgowa pamięć powieści powoduje, że baczną uwagę przywiązujemy do szczegółów; przede wszystkim do tych, które z oczywistych względów zniknęły w adaptacji. Zawsze jest ich dużo , ale nie zawsze nam to przeszkadza. Albo przeszkadza w różnym stopniu. Ale znam takich wielbicieli pierwowzorów literackich  w stylu „Władcy pierścieni”, którzy w histerię wpadają, gdy reżyser czy też scenarzysta ośmieli się coś zmienić w ich obiektach kultu. Ostatnio gorącą scysję miałem na ten temat przy okazji wersji filmowej utworów Larssona: mój rozmówca, wielbiciel teatru a także uczestnik warsztatów, podczas których nieźle przejechaliśmy się po jednym z dramatów Witkacego, człowiek całkowicie akceptujący wszelkie ingerencje reżysera teatralnego w dzieło dramatyczne, nie przyjmował do wiadomości, że twórca filmowy ma takie samo prawo a nawet można powiedzieć staje przed taką koniecznością.  Notabene ostatnimi czasy dość często zdarza mi się spierać czy też bardziej odpierać zarzuty o dziwo stosunkowo młodych ludzi (uczniów oczywiście) dotyczące ingerencji twórcy teatralnego w tekst. Okazuje się, że mimo ich bezceremonialnego podejścia do kultury w ogóle czy do lektur w szczególności, mimo częstego przekonywania mnie, że mają pełne prawo do całkowicie indywidualnej interpretacji utworów literackich (interpretacji nawet najbardziej bzdurnych; zaznaczyć jednak muszę, że gdyby nie to, że rozmowy w szkole się toczą i to że oni zawsze kiedyś staną przed koniecznością podzielenia się przed jakąś komisją swoimi przemyśleniami na temat przeczytanego utworu, to nawet na najbardziej swobodne interpretacje bym przyzwalał, gdyby tylko były świadectwem lektury tekstu i gdyby potrafili o tym fajnie napisać – przecież ja czasami na tym blogu nic innego nie robię, tylko gadam o sobie, a różne teksty kultury pretekstem są dla mnie tylko), gdy idą do teatru, to najczęściej oczekują ilustracji dramatu i trudno mi ich przekonać, że nawet ilustracja jest konwencją…
Ale nie o tym przecież dzisiaj, w to dyngusowe popołudnie…
„Kobieta w klace” – to jest ta powieść i ten film. Seria zacnego wydawnictwa „słowo/obraz terytoria”  „Departament Q” świadczyłaby o tym, że podąża ono za modą na skandynawskie ponure klimaty, gdyby nie to, że w gronie jego zasłużonych pracowników już dawno temu zaświeciło mroczne światło z północy, gdy zapoczątkowali cykl „Terytoria Skandynawia” świadczący o sporej przenikliwości jej twórców.
Różnice pomiędzy książką i filmem, szczególnie w wypadku kryminału, zmierzają do tego, by uczynić intrygę bardziej zrozumiałą dla widza. I to rzeczywiście się udało, uproszczenia fabuły spowodowały, że wszystko jasne było dla mnie a w powieści bywało z tym różnie. Klarowność i jasność  niby jest zaletą, ale jednocześnie pozostawia wrażenie, że rozwiązanie zagadki było zbyt proste. Tym bardziej, że pomysł na całą serię jest taki, że nielubiany przez nikogo (detektyw zawsze musi być jakoś specyficznie nieprzyjemny – poczynając od alkoholizmu, przez arogancję aż po ewidentne chamstwo [niekoniecznie musi to dotyczyć tego bohatera]) Carl Morck rozwiązuje sprawy, które kiedyś nie zostały rozwikłane; skoro tak, to niestety intryga nie może być zbyt prosta, bo wcześniej prowadzący tę sprawę wyszliby na idiotów (i oczywiście największy antagonista Carla, zajmujący się wcześniej tym śledztwem, na początku trochę tak jest przedstawiany, ale później podkreśla się mimo wszystko jego profesjonalizm). Uproszczenia z konieczności niestety muszą dotyczyć także portretów psychologicznych czy też odzwierciedlenia specyfiki pewnych sytuacji. Istotna część powieści (z obowiązku przypomnę: często spoileruję; zresztą dość trudno jest pisać o kryminale nieustannie pilnując się, by nie podać informacji, która potencjalnemu czytelnikowi zepsuje przyjemność lektury) dotyczy pobytu Marete w komorze ciśnień przez całe 5 lat. Literackie odzwierciedlenie jej doznań jest już sporym wyzwaniem (i niekoniecznie zostałem przekonany do jego wiarygodności) a co dopiero ukazanie tego w filmie (pamiętam jak przez mgłę film Królikiewicza „Fort 13” o dwóch żołnierzach zasypanych w jakimś forcie podczas I wojny światowej, zrobiło to na mnie wrażenie kiedyś; w wypadku „Kobiety…” – w porównaniu do dzieła Królikiewicza – to słabe było, ale to przecież kryminał… chciałoby się powiedzieć). No i czegóż to douczyć się musi taki autor powieści, aby taki pomysł zrealizować. Moje doświadczenie ze zmieniającym się ciśnieniem otoczenia dotyczy jedynie sytuacji, gdy w młodości odległej ścigaliśmy się z kolegami, kto  najgłębiej zanurkuje. Czytając, by bardziej wyobrazić sobie sytuację bohaterki, przypominałem sobie te jednak wysoce nieprzyjemne doznania. Ale autor przecież nie mógł na tym poprzestać i nie szczędzi nam różnych fachowych uwag w stylu: „Kiedy nadejdzie czas, otworzymy śluzę. Będzie boleśnie, ale także szybko. W twojej tkance tłuszczowej zgromadził się azot, Merete. Jesteś teraz bardzo chuda, ale pęcherzyki powietrza znajdują się w całym ciele, weź to pod uwagę. Kiedy rozszerzą ci się kości, a ich fragmenty zaczną rozszczepiać się w tkankach, kiedy ciśnienie pod plombami spowoduję, że eksplodują w ustach, kiedy poczujesz jak ból przeszywa twoje stawy barkowe i biodrowe, będziesz wiedziała, że nadszedł czas”. Przystępując do pisania kryminału (czy po prostu – do pisania), trzeba mocno się douczyć (Adler-Olsen wykazał się też koneserską wiedzą na temat zabawek Playmobil, co dla mnie byłoby równie wielkim wyzwaniem, jak wnikanie w tajniki ludzkiego ciała i jego reakcji w różnych nienaturalnych okolicznościach) , by móc kompetentnie opisać to, co dzieje się z ciałem, gdy nagle spada mocno wcześniej radyklanie podwyższone ciśnienie otoczenia. By coś takiego pokazać w filmie z perspektywy bohaterki, trzeba by chyba zmienić gatunek, bo kryminał nie od tego jest przecie… No tak, ale powieściowy podkomisarz, gdy znalazł się przy agregacie sterującym cała tą machiną zemsty, musiał się jednak skonsultować z fachowcem, by zatrzymać to narzędzie śmierci (bo przecież nie uczą tego w Akademii), natomiast intuicja filmowego Carla jest bezbłędna i od razu wie, do czego służą poszczególne wajchy…
Wspomniałem o zemście. To ona jest zasadniczym motywem zbrodni. Chyba od zawsze… pytanie, czy nie bardziej niż miłość i chciwość; na pewno już od czasów Szekspira wiadomo, że jest to motyw mocno oddziałujący na emocje czy też naturalne instynkty widza. I w związku z tym często wykorzystywany i jak niektórzy wiedzą, już w czasach elżbietańskich prześcigano się, by narzędzie odwetu było jak najbardziej widowiskowe i też, by poddany jego działaniu winny naszego nieszczęścia cierpiał jak najdłużej. Merete Lynggaard poddana jest oddziaływaniu coraz wyższego ciśnienia przez pięć lat. I nie tylko ciśnienie jest dla niej najbardziej dojmujące. Kilkakrotnie ona, jej oprawca ale i pani psycholog badająca podkomisarza wspominają o sprawowaniu kontroli nad własnym życiem, czy też o męce, której doświadczamy, gdy tę kontrolę tracimy. Niezależnie od tego czy jesteśmy zwolennikami determinizmu czy indetrminizmu, poczucie utraty takiej codziennej kontroli musi być bardzo dojmujące (nie mówiąc już o sytuacjach o szerszym zasięgu, sytuacjach o charakterze Kafkowskim, gdy dociera do nas, że wrzuceni zostaliśmy w egzystencję, której praw nie jesteśmy w stanie zbadać a więc i kierować nią nie bardzo sensownie możemy; ale też o tych, gdy politycy i urzędnicy – choć przecież to to samo – decydują beztrosko o czymś, co zmienia nam całkowicie codzienność… a my nic… tytuł tej powieści mógłby być parabolicznym odzwierciedleniem właśnie takiego ludzkiego zniewolenia i tak mi się zresztą na początku kołatało po głowie, bo to przecież pani polityk w tej klatce i ja nawet jakiegoś szalonego ekologa widziałem na miejscu jej oprawcy, ekologa, który zmusza ją do doświadczenia sytuacji jakiegoś zwierzątka, na którym przeprowadza się wykoncypowane eksperymenty).
Stosunek widza do zemsty zależy od tego, z czyjego punktu widzenia prowadzimy narrację. Można sobie przecież wyobrazić, że to Lasse jest głównym bohaterem opowieści o tej szalenie wykoncypowanej zemście i mogłaby się ona rozpoczynać od słów „Ale dzika bestia w Lassem już się obudziła. Nikt nie będzie nigdy kontrolował jego ani jego życia”. I może nawet Hamleta dałoby się z niego zrobić… Bo przecież sporo wycierpiał, on i jego rodzina, z powodu beztroskiej zabawy w samochodzie Merete. Można by też z niego zrobić bohatera na wzór narratora „Łagodnej” Dostojewskiego pozostawiając czytelnikowi ocenę moralną jego czynów. Ręczę za to, że wielu by stanęło po jego stronie, gdyby wystarczająco przekonująco przedstawił swoją historię, swoje nieszczęście. Czy byłby to jeszcze kryminał? Chyba to jednak kontrowersyjny detektyw z problemami jest najlepszym przewodnikiem po świecie zbrodni kryminałem zwanym.
A z ważniejszych rzeczy, to brakowało mi filmie tajemniczości Assada, syryjskiego imigranta, którego umiejętności  wiele sugerowały i niedopowiedziane pozostały do końca. Rozumiem, że w następnych częściach cyklu jego postać jeszcze nabierze ciała.

Jussi Adler-Olsen Kobieta w klatce
„Kobieta w klatce” reż. Mikkel Norgaard


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz