Jak on to wszystko przeżył? Hugh Glass? (takie pytanie
postawimy, gdy kryterium realistyczne będzie dla nas punktem wyjścia do oceny
filmu)
Czym (kim) jest tytułowa zjawa? Czy to w nielicznych
momentach pojawiająca się zamordowana przez cywilizujących dziki zachód białych
indiańska żona? Czy też może sam Glass? (kryterium przestaje być w tym momencie
realistyczne; odczytanie filmu zaczyna wkraczać w rejony psychologiczne)
O metafizyce też by można, bo Bóg niejednokrotnie jest przez
bohaterów przywoływany, ale świat przedstawiony jakby naznaczony jego absencją
bardzo. Kojarzył mi się on z rzeczywistością kreowaną przez Mc Carthy’ego
(jakże tu często topos drogi się pojawia: takie nanizywanie kolejnych zdarzeń
mniej lub bardziej prawdopodobnych na nić losu ludzkiego, nanizywanie zdarzeń,
które niektórym wręcz nudne zdają się wydawać, ale być może taka jest ta droga,
że spotkania, których na niej doświadczamy, gdy spojrzeć na nie z perspektywy
widza, obnażają swą banalność, a jest to tym okrutniejsze, że jednocześnie
uderza nas ich konieczność): surowy klimat bezwzględnego męskiego świata
dzikiego zachodu, w którym rozgrywa się nieskomplikowana historia, będąca
pretekstem do spojrzenia oczyma człowieka sprzed stu lat na brutalną
rzeczywistość (podobne zainteresowanie towarzyszyło mi podczas oglądania filmu
„Aferim”, którego akcja gdzieś w XIX wiecznej Rumunii się rozgrywała, a ja
sobie myślałem oglądając, że to polska Galicja mogłaby być i że u nas chłopi
takimi samymi niewolnikami byli a weryzm filmu skutecznie wymiata z wyobraźni
ryciny Grottgera pozostawiając w niej obraz niezawinionego cierpienia zacofanych
maluczkich, którym szlachta nie oszczędziła żadnego rodzaju nieszczęścia
charakterystycznego dla tuziemskiego bytowania… szlachta, która później naiwnie
oczekiwała, że chłopi będą woleli ich batog niż np. ruski), która w naszej
świadomości funkcjonuje chyba przede wszystkim jako odzwierciedlenie
klasycznego westernu, do którego brud i smród stosunkowo wolno się wkradał (gdy
starzejący Eastwood taplał się w błocie wraz ze świniami w „Bez przebaczenia”,
to podobało mi się bardzo: i to że stary i nie w pełni sprawny ten kiedyś młody
bóg i to że słynny kiedyś rewolwerowiec przedstawiony jest jako zwykły pastuch
niemalże [niemalże bo one w zagrodzie] świń… i był to jakiś krok w kierunku
odbrązowienia konwencji, który spodobał mi się i zacząłem oczekiwać więcej).
Ileż to razy już ogłaszano jego koniec… choć rzeczywiście, obecne produkcje z
kinem gatunkowym luźno już są powiązane. A może taką „Zjawę” można potraktować
jak film historyczny? (czy western, którego akcja rozgrywa się w 1822 roku,
można by nazwać filmem kostiumowym?...:-) czy przyodziewek ludzi pierwotnych to
kostium jest?...to żart oczywiście…).
Czy ten film jest realistyczny?
Sekwencja początkowa niewątpliwe takie pozostawia wrażenie
(to ciekawe, że im brutalniej, okrutniej, naturalistyczniej [ta konwencja chyba
ostatnio święci triumfy jako najbardziej przekonujący sposób wiarygodnego
mówienia – zapominamy, wręcz chcemy zapominać, ja oglądając film zapominam
wręcz świadomie o tym, że to przecież jedna z konwencji i to już całkiem
starych przecież…] tym bardziej jesteśmy przekonani, że zbliżamy się do prawdy
czasu [ekranuJ]
a gdy do tego dodamy jeszcze stylizowany na reporterski sposób filmowania, to
już ciśnie się nam na usta: o - tak na pewno było…). Jakże się ona różni od
pierwszej sceny w „Ostatnim Mohikaninie” [a to już na pewno był film kostiumowy
i już sam ten fakt w istotny sposób decyduje o różnicy pomiędzy tymi dwoma
obrazami, a to przecież jeszcze sto lat wcześniej mniej więcej; wygląda więc na
to, że przez sto lat zachód dziki się uwstecznił pod względem cywilizacyjnym:
do takich wniosków byśmy dochodzili, gdybyśmy nasze wyobrażenie o przeszłości
budowali na podstawie filmów zapominając o zmieniających się konwencjach), w
której Daniel Day-Lewis w bardzo przyzwoitym i czystym odzieniu modli się do
jelenia, którego trzyma na muszce. Di Caprio poluje już w świecie nastawionym
na grabież tego, co ofiarowuje nam matka ziemia a Indianie, którzy na jego
oddział napadli też nie o przywrócenie świata wartości walczyli a o skóry,
których biali zdołali przez kilka miesięcy już sporo zgromadzić. Nawet w „Walce
o ogień” walka nie została przedstawiona w sposób tak dziki i brutalny
(„wszyscy jesteśmy dzikusami” – napis na tabliczce, którą przyczepiono do
powieszonego Indianina… w intencji białych pewnie miała się odnosić tylko do
pierwotnych mieszkańców Ameryki, w rzeczywistości dotyczy wszystkich, a w
szczególności białych… jak tak się przyglądam młodym manifestantom występującym
w obronie białej rasy zamieszkującej kontynent
europejski, to nie mam wątpliwości, że ci, którzy prężą muskuły w obronie
wartości i kultury świata naszego, białego przede wszystkim oczywiście,
niewiele ze szkoły wynieśli treści na temat tejże…).
Trudno jest uwierzyć, że Glass był w stanie to wszystko
przeżyć. Ale byłby to zarzut tylko wtedy, gdybyśmy od filmu, nie tylko tego,
ale w ogóle, oczekiwali wiernego odzwierciedlenia rzeczywistości (i nie jest
dla mnie istotne to, że pierwsza scena taki styl odbioru narzuca). Świat
przedstawiony tego filmu przekracza granice życiowego prawdopodobieństwa;
niczym w średniowiecznym eposie rycerskim łączy naturalistyczne
odzwierciedlenie rzeczywistości (nigdy nie zapomnę mózgu Rolanda, który przez kilka
lais wsiąka w ziemię, podczas gdy on sam całą duszą [bo przecież nie wycieka
ona wraz z mózgiem] zaangażowany jest w wzorcową realizację ars moriendi),
heroizację bohatera i dostrzeganie w świecie sfery sacrum. Najtrudniej jest
chyba zaakceptować tę heroizację, tym bardziej że ona także bardzo
naturalistyczna jest (i jeżeli Di Caprio Oscara dostanie, to pewnie za tak
mocne zaangażowanie się w próbę przekonania widza, że to wszystko naprawdę…), a
walka z niedźwiedziem na zawsze pozostawi we mnie lęk przed spotkaniem z misiem
w Bieszczadach. Tylko że po niej, zgodnie zresztą z oczekiwaniem wszystkich
towarzyszy Glassa, a szczególnie tego jednego, który przez Hardego był grany
(bo Hardy teraz bardzo często i w wielu…), rzeczywiście nie powinien przeżyć,
nie mówiąc już o przebyciu tak długiej drogi do fortu. Ale, jak sam stwierdził,
drugie życie dostał, już umarł w zasadzie i dlatego zaczynamy się zastanawiać,
czy to on czasem tą zjawą nie jest. Nawet w wymiarze symbolicznym. Jak
bohaterowie niektórzy romantyczni (czy ktoś zarzuca Gustawowi, że przebija się
sztyletem i żyje dalej?). Tylko gdyby on był bohaterem romantycznym, to gdy
pochowany został, powinien doświadczyć istotnej przemiany a nie tylko odżyć… na
przykład można by jego śmierć traktować jako pożegnanie się z białocentrycznym
postrzeganiem świata zawłaszczonego przez konkwistadorów… („Ty mi mówisz o
honorze, stojąc na mojej ziemi” mówi jeden z wodzów do białego myśliwego), bo
niewątpliwe jest to główny temat tego filmu: rozliczenie się ze złodziejstwem
Europejczyków, którzy bezceremonialnie przywłaszczyli sobie ziemie i wszystko, co na nich łącznie z Indianami. Można by, gdyby nie to, że Glass już wcześniej nie
miał z tym problemu. Żył wśród Indian, kochał squaw, miał z nią syna; biali mu to
wszystko odebrali – ma pełną świadomość tego, w jakim świecie żyje. I pewnie
dlatego synowi nakazuje być niewidzialnym; ma być on zjawą. Wydaje mu się
naiwnie, że w ten sposób w tym świecie można ocalić życie. Ostatnia scena
stanowi odwrócenie tej sytuacji: to on, dla mijających go Indian staje się
niewidzialny (co jest także motywowane realistycznie, bo wśród nich jest
kobieta, którą ocalił – ale to nie wyklucza przecież, a wręcz przeciwnie –
czyni ją jeszcze ciekawszą, motywacji realistycznej).
Coraz trudniej jest we współczesnym filmie oddzielić tak
zwaną obiektywną rzeczywistość od projekcji bohatera czy też fantastycznej
wizji samego reżysera (z tym reżyserem to mam kolejny problem, bo wyczytałem,
że Iñárritu to
niekoniecznie ten film miał robić i że też nie Di Caprio miał grać…wiem, taka
jest procedura w amerykańskim biznesie filmowym, ale we mnie jakoś gdzieś tam
głęboko odzywa się poczucie, że autor…Autor to od początku… że jego pomysł, a
więc i wizja świata… więc jeżeli ten film, to kolejny odgłos amerykańskich
wyrzutów sumienia [oj, amerykański Kaczyński jakiś pewnie się wścieka, że ktoś
– i to obcy jeszcze w dodatku, meksykaniec jakiś - kala pamięć dzielnych
amerykańskich osadników, którzy tyle dobrego po przybyciu do tej ziemi
obiecanej dla tubylców uczynili], to ile w tym jest Iñárritu (wiadomo, że mocno scenariusz dostosował do swych potrzeb)?).
Prosty film: zabijają mu syna i akcja sprowadza się do tego,
że chce się zemścić…prawie jak Hamlet…
Zjawa, reż Alejandro Gonzáles Iñárritu