sobota, 30 stycznia 2016

Zjawa konwencji


Jak on to wszystko przeżył? Hugh Glass? (takie pytanie postawimy, gdy kryterium realistyczne będzie dla nas punktem wyjścia do oceny filmu)
Czym (kim) jest tytułowa zjawa? Czy to w nielicznych momentach pojawiająca się zamordowana przez cywilizujących dziki zachód białych indiańska żona? Czy też może sam Glass? (kryterium przestaje być w tym momencie realistyczne; odczytanie filmu zaczyna wkraczać w rejony psychologiczne)
O metafizyce też by można, bo Bóg niejednokrotnie jest przez bohaterów przywoływany, ale świat przedstawiony jakby naznaczony jego absencją bardzo. Kojarzył mi się on z rzeczywistością kreowaną przez Mc Carthy’ego (jakże tu często topos drogi się pojawia: takie nanizywanie kolejnych zdarzeń mniej lub bardziej prawdopodobnych na nić losu ludzkiego, nanizywanie zdarzeń, które niektórym wręcz nudne zdają się wydawać, ale być może taka jest ta droga, że spotkania, których na niej doświadczamy, gdy spojrzeć na nie z perspektywy widza, obnażają swą banalność, a jest to tym okrutniejsze, że jednocześnie uderza nas ich konieczność): surowy klimat bezwzględnego męskiego świata dzikiego zachodu, w którym rozgrywa się nieskomplikowana historia, będąca pretekstem do spojrzenia oczyma człowieka sprzed stu lat na brutalną rzeczywistość (podobne zainteresowanie towarzyszyło mi podczas oglądania filmu „Aferim”, którego akcja gdzieś w XIX wiecznej Rumunii się rozgrywała, a ja sobie myślałem oglądając, że to polska Galicja mogłaby być i że u nas chłopi takimi samymi niewolnikami byli a weryzm filmu skutecznie wymiata z wyobraźni ryciny Grottgera pozostawiając w niej obraz niezawinionego cierpienia zacofanych maluczkich, którym szlachta nie oszczędziła żadnego rodzaju nieszczęścia charakterystycznego dla tuziemskiego bytowania… szlachta, która później naiwnie oczekiwała, że chłopi będą woleli ich batog niż np. ruski), która w naszej świadomości funkcjonuje chyba przede wszystkim jako odzwierciedlenie klasycznego westernu, do którego brud i smród stosunkowo wolno się wkradał (gdy starzejący Eastwood taplał się w błocie wraz ze świniami w „Bez przebaczenia”, to podobało mi się bardzo: i to że stary i nie w pełni sprawny ten kiedyś młody bóg i to że słynny kiedyś rewolwerowiec przedstawiony jest jako zwykły pastuch niemalże [niemalże bo one w zagrodzie] świń… i był to jakiś krok w kierunku odbrązowienia konwencji, który spodobał mi się i zacząłem oczekiwać więcej). Ileż to razy już ogłaszano jego koniec… choć rzeczywiście, obecne produkcje z kinem gatunkowym luźno już są powiązane. A może taką „Zjawę” można potraktować jak film historyczny? (czy western, którego akcja rozgrywa się w 1822 roku, można by nazwać filmem kostiumowym?...:-) czy przyodziewek ludzi pierwotnych to kostium jest?...to żart oczywiście…).
Czy ten film jest realistyczny?
Sekwencja początkowa niewątpliwe takie pozostawia wrażenie (to ciekawe, że im brutalniej, okrutniej, naturalistyczniej [ta konwencja chyba ostatnio święci triumfy jako najbardziej przekonujący sposób wiarygodnego mówienia – zapominamy, wręcz chcemy zapominać, ja oglądając film zapominam wręcz świadomie o tym, że to przecież jedna z konwencji i to już całkiem starych przecież…] tym bardziej jesteśmy przekonani, że zbliżamy się do prawdy czasu [ekranuJ] a gdy do tego dodamy jeszcze stylizowany na reporterski sposób filmowania, to już ciśnie się nam na usta: o - tak na pewno było…). Jakże się ona różni od pierwszej sceny w „Ostatnim Mohikaninie” [a to już na pewno był film kostiumowy i już sam ten fakt w istotny sposób decyduje o różnicy pomiędzy tymi dwoma obrazami, a to przecież jeszcze sto lat wcześniej mniej więcej; wygląda więc na to, że przez sto lat zachód dziki się uwstecznił pod względem cywilizacyjnym: do takich wniosków byśmy dochodzili, gdybyśmy nasze wyobrażenie o przeszłości budowali na podstawie filmów zapominając o zmieniających się konwencjach), w której Daniel Day-Lewis w bardzo przyzwoitym i czystym odzieniu modli się do jelenia, którego trzyma na muszce. Di Caprio poluje już w świecie nastawionym na grabież tego, co ofiarowuje nam matka ziemia a Indianie, którzy na jego oddział napadli też nie o przywrócenie świata wartości walczyli a o skóry, których biali zdołali przez kilka miesięcy już sporo zgromadzić. Nawet w „Walce o ogień” walka nie została przedstawiona w sposób tak dziki i brutalny („wszyscy jesteśmy dzikusami” – napis na tabliczce, którą przyczepiono do powieszonego Indianina… w intencji białych pewnie miała się odnosić tylko do pierwotnych mieszkańców Ameryki, w rzeczywistości dotyczy wszystkich, a w szczególności białych… jak tak się przyglądam młodym manifestantom występującym w obronie białej rasy zamieszkującej kontynent europejski, to nie mam wątpliwości, że ci, którzy prężą muskuły w obronie wartości i kultury świata naszego, białego przede wszystkim oczywiście, niewiele ze szkoły wynieśli treści na temat tejże…).
Trudno jest uwierzyć, że Glass był w stanie to wszystko przeżyć. Ale byłby to zarzut tylko wtedy, gdybyśmy od filmu, nie tylko tego, ale w ogóle, oczekiwali wiernego odzwierciedlenia rzeczywistości (i nie jest dla mnie istotne to, że pierwsza scena taki styl odbioru narzuca). Świat przedstawiony tego filmu przekracza granice życiowego prawdopodobieństwa; niczym w średniowiecznym eposie rycerskim łączy naturalistyczne odzwierciedlenie rzeczywistości (nigdy nie zapomnę mózgu Rolanda, który przez kilka lais wsiąka w ziemię, podczas gdy on sam całą duszą [bo przecież nie wycieka ona wraz z mózgiem] zaangażowany jest w wzorcową realizację ars moriendi), heroizację bohatera i dostrzeganie w świecie sfery sacrum. Najtrudniej jest chyba zaakceptować tę heroizację, tym bardziej że ona także bardzo naturalistyczna jest (i jeżeli Di Caprio Oscara dostanie, to pewnie za tak mocne zaangażowanie się w próbę przekonania widza, że to wszystko naprawdę…), a walka z niedźwiedziem na zawsze pozostawi we mnie lęk przed spotkaniem z misiem w Bieszczadach. Tylko że po niej, zgodnie zresztą z oczekiwaniem wszystkich towarzyszy Glassa, a szczególnie tego jednego, który przez Hardego był grany (bo Hardy teraz bardzo często i w wielu…), rzeczywiście nie powinien przeżyć, nie mówiąc już o przebyciu tak długiej drogi do fortu. Ale, jak sam stwierdził, drugie życie dostał, już umarł w zasadzie i dlatego zaczynamy się zastanawiać, czy to on czasem tą zjawą nie jest. Nawet w wymiarze symbolicznym. Jak bohaterowie niektórzy romantyczni (czy ktoś zarzuca Gustawowi, że przebija się sztyletem i żyje dalej?). Tylko gdyby on był bohaterem romantycznym, to gdy pochowany został, powinien doświadczyć istotnej przemiany a nie tylko odżyć… na przykład można by jego śmierć traktować jako pożegnanie się z białocentrycznym postrzeganiem świata zawłaszczonego przez konkwistadorów… („Ty mi mówisz o honorze, stojąc na mojej ziemi” mówi jeden z wodzów do białego myśliwego), bo niewątpliwe jest to główny temat tego filmu: rozliczenie się ze złodziejstwem Europejczyków, którzy bezceremonialnie przywłaszczyli sobie ziemie i wszystko, co na nich łącznie z Indianami. Można by, gdyby nie to, że Glass już wcześniej nie miał z tym problemu. Żył wśród Indian, kochał squaw, miał z nią syna; biali mu to wszystko odebrali – ma pełną świadomość tego, w jakim świecie żyje. I pewnie dlatego synowi nakazuje być niewidzialnym; ma być on zjawą. Wydaje mu się naiwnie, że w ten sposób w tym świecie można ocalić życie. Ostatnia scena stanowi odwrócenie tej sytuacji: to on, dla mijających go Indian staje się niewidzialny (co jest także motywowane realistycznie, bo wśród nich jest kobieta, którą ocalił – ale to nie wyklucza przecież, a wręcz przeciwnie – czyni ją jeszcze ciekawszą, motywacji realistycznej).
Coraz trudniej jest we współczesnym filmie oddzielić tak zwaną obiektywną rzeczywistość od projekcji bohatera czy też fantastycznej wizji samego reżysera (z tym reżyserem to mam kolejny problem, bo wyczytałem, że Iñárritu to niekoniecznie ten film miał robić i że też nie Di Caprio miał grać…wiem, taka jest procedura w amerykańskim biznesie filmowym, ale we mnie jakoś gdzieś tam głęboko odzywa się poczucie, że autor…Autor to od początku… że jego pomysł, a więc i wizja świata… więc jeżeli ten film, to kolejny odgłos amerykańskich wyrzutów sumienia [oj, amerykański Kaczyński jakiś pewnie się wścieka, że ktoś – i to obcy jeszcze w dodatku, meksykaniec jakiś - kala pamięć dzielnych amerykańskich osadników, którzy tyle dobrego po przybyciu do tej ziemi obiecanej dla tubylców uczynili], to ile w tym jest Iñárritu (wiadomo, że mocno scenariusz dostosował do swych potrzeb)?).

Prosty film: zabijają mu syna i akcja sprowadza się do tego, że chce się zemścić…prawie jak Hamlet…


Zjawa, reż Alejandro Gonzáles Iñárritu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz