niedziela, 7 lutego 2016

Obejrzałem "Spotlight"

Obejrzałem "Spotlight" i pomyślałem sobie, jak już strasznie daleko jesteśmy od świata ukazanego w tym filmie. Czy jest dzisiaj informacja taka, która mogłaby wywrzeć takie wrażenie, jak ta o armii (90) molestujących księży w Bostonie. DIsiaj mamy szwadrony hejterów, którzy doprowadzili do tego, że czwarta władza nie ma takiej mocy, by ujawnić jakąś prawdę; by w istnienie prawdy wierzyć. Może inaczej: ludzie są przekonani co do istnienia prawdy, ale tylko tej swojej... każdą informację, która jej przeczy uznają za hejt (a jednocześnie, i to jeden z paradoksów jest, kilka hejtów zniszczyć może czyjąś karierę polityczną, czy też doprowadzić do upadku biznesu; bo jakoś tak się dziwnie dzieje, że gdy już niemal [niemal?] każda informacja może być potraktowana jak hejt, to gdy może ona służyć do zniszczenia człowieka, przez jakiś czas traktowana jest jako bardzo wiarygodna). I to nieważne, jakiej rangi medium je podaje: bo przecież wiadomo, że telewizja publiczna przemawia tylko do ciemnego ludu, a Tygodnik Powszechny do cyklistów, lewaków i wegetarian. Fani bomby na pokładzie Tupolewa nie zdają sobie sprawy, że przyczyniają się do tego, że gdy kiedyś pojawi się informacja o tym, że dodano trucizny do zupy któregokolwiek z naszych prezydentów, to nawet jeżeli będzie to prawda, uwierzą w to tylko ci, którzy już wcześniej widzieli ciemne siły czyhające na jego życie. Cała reszta przejdzie obok takiej informacji mimo, nie przejmując się nią szczególnie. I to chyba jest jeden z ciemniejszych aspektów świata współczesnego; jego piekielne oblicze. I coraz więcej będzie ludzi, którzy niczym kochankowie z drugiego kręgu Dantejskiego piekła miotani będą przez medialną zawieruchę; i coraz bardziej utwierdzających się w przekonaniu, że świat nie istnieje.
Paradoksalnie ten film nasunął mi pytanie, jaki jest sens być dzisiaj dziennikarzem. Paradoksalnie, bo przecież tego rodzaju filmy mają przecież właśnie przysłużyć się do podniesienia jego rangi. Mamy w nim do czynienia z pochwałą (aż nazbyt chyba wyidealizowaną [zdaję sobie sprawę, że przemawia przeze mnie w tym momencie wrodzony sceptycyzm, który nie pozwala mi wierzyć, ot tak, w funkcjonowanie tak sprawnego i zgranego zespołu dziennikarzy - wiem, że wiarygodność tej historii została potwierdzona - z których żaden nie gwiazdorzy a wszyscy w pełni się poświęcają...i to przez rok cały] boć przecie jeden chyba tylko zgrzyt się w nim pojawia: to, że informacje o molestowanych przez księży dzieciach, dotarły do redakcji wiele lat temu i prawie nic z nią nie zrobiono - i to wszystko, poza tym zgrana uczciwa ekipa [to było chyba też jedyne źródło, dla mnie, suspensu w tym filmie: cały czas się zastanawiałem, który z dziennikarzy jest zdrajcą na pasku kurii... a tu kurcze - nikt... paradoksalnie jedyna rzecz nieprzewidywalna w tej opowieści o etosie dziennikarskim sprzed lat wielu]) pracy ludzi, którzy dzięki zaangażowaniu, determinacji, oddaniu, profesjonalizmowi oddają bezcenne usługi społeczeństwu - ujawniają Prawdę... Lewacy i Żydzi oczywiście to są, no i tacy, jak ja, czyli ci, którzy na ideałach chrześcijańskich wychowani do upadku doprowadzeni zostali, gdy dostrzegli, że to parawan, za którym jedna z najbardziej perfidnych instytucji biznesowo-politycznych (tacy to najgorsi, bo oni oczywiście zaślepieni przez te swoje zawiedzenie są i przez te swoje ciemne okulary dobra i miłosierdzia w tym, przez ludzi przecież tworzonym [a ci, jak wiadomo ułomni są i nie wybaczając im, jeszcze gorsi od nich niby jesteśmy] łonie dostrzec nie potrafią) się kryje. No właśnie - do ujawnienia instytucjonalnej zbrodni obciążającej kościół dochodzi, gdy nastąpiła zmiana na stanowisku szefa. Uprawdopodabnia to cała sytuację, bo to świeże spojrzenie, którego bardzo często nie doceniamy tkwiąc w swych koleinach myślowych (bardzo, oj bardzo nie lubimy być z nich wytrącani; wiem to po sobie... jaka to irytacja, jakie zżymanie, jakie elokwencji wysilanie, by nie przyjąć do wiadomości, bo to burzy przecież już tak stabilną i pewną konstrukcję, a tu jakiś terrozm światopoglądowy, jakiś dynamit rozsadzający...wiem, ale też staram się pamietać, ile to razy to wysadzenie z kolein, gwałtowne czasami i nieprzyjemne, stawało się źródłem spojrzenia jakoś tak szerzej ogarniającego i jakie w tym spojrzeniu się kryje poczucie sensu Bycia), bywa często niezbędne. Ale szef jest jednocześnie Żydem... a to przecież wróg największy i najstarszy... i on pewnie nie dla prawdy chce ujawnienia, ale dla własnej historycznie uzasadnionej satysfakcji (to ironia jest, gdyby ktoś.... ale argument, który pewnikiem przez kogoś wykorzystany zostanie, bo przecież wiadomo, że film tylko po to został zrobiony, by wzmocnić atak na oblężony kościół.... tyle razy mówi się w nim o instytucji a nie o ludziach przecież).
Ale, niezależnie od tego, co wyżej napisałem, sprawy to ważne, mówić o nich trzeba, krzyczeć, gdy ktoś zagłusza i wierzyć choć trochę, że do poprawy świata przyczynić się można.
Ale jako film, to ten "Spotlight" to takie średnie wrażenie w pierwszej chwil na mnie zrobił. Czekałem na jakiś ostry konflikt, czy to wewnątrz redakcji (bo tam większość, a może i prawie wszyscy, katolikami byli...ale niepraktykującymi...co według niektórych już ich wyklucza z grona), czy z władzą kościelną, czy też z bostońskimi notablami. Były trudności, znikały akta, naciskano na dziennikarzy...ale jakoś niczyje życie nie było zagrożone...może jedynie (jedynie?) reputacja, szacunek wśród mieszkańców czy też, bliżej, sąsiadów. Karmieni sensacyjnymi narracjami zaczynamy je za odzwierciedlenie życia traktować; a tu się okazuje, że by ujawnić zbrodnie kościoła a takźe przebić zmowę milczenia (bo oczywiście, tak jak w dobrze nam znanym poznańskim chórze, wszyscy doskonale wiedzieli, co się dzieje), trzeba wykazać się było bardziej pozytywistycznymi cechami: pracowitością, oddaniem żmudnej, często mało atrakcyjnej pracy, niż skłonnością do romantycznych spektakularnych gestów. To, co w pierwszej chwil jawiło mi się jako słabość tego filmu - odzwierciedlenie dziennikarskiej codzienności, dalekiej od tej ze "Wszystkich ludzi prezydenta", atrakcyjniejszej zdecydowanie, ale już nie tak wiarygodnej; codzienności, która obserwowana z boku nudną wydawać się może - okazało się wartością tej opowieści. To chyba takich ludzi, jak ci dziennikarze, miał na myśli Camus, gdy to Granda mianował głównym bohaterem "Dżumy".
To film o dziennikarzach przede wszystkim.
A pedofilia księży?
Na końcu filmu pojawia się niemal ciągnąca się bez końca lista miejsc, w których księża równie czule umiłowali swych wiernych maluczkich. Wymienione zostały tam przypadki tylko (!) te udowodnione i zasądzone...i tylko kościoła katolickiego dotyczące (ale tak jak nie ma on monopolu na wiarę, tak i przecież nie ma monopolu na molestowanie - choć film przecież obnaża mechanizmy w nim rządzące, które to ułatwiają).
Przerażająco długa lista...
wypada zacytować: "mieliśmy szczęście, bo nie graliśmy w drużynie hokeja"

No i jeszcze takie post sciptum: powszechnie szanowany kardynał Law tuszujący wszystkie bostońskie akty pedofilii (a robił to w pełni świadomie, wynajmując prawników, którzy mieli w gruncie rzeczy przekupić ofiary; a księży przenosił do innej parafii, gdzie kontynuowali swój proceder; Law - współwinny zbrodni...) zrezygnował ze swej posady i skrył się w Watykanie pod skrzydłami JP II i został mianowany (pewnie za zasługi dla kościoła i by mu się jakoś przykro nie zrobiło, że musiał z tej Ameryki... taki akt współczucia i głębokiego zrozumienia dla kardynała, który pewnie pełen troski itd...) archiprezbiterem patriarchalnej bazyliki Liberiańskiej…
chyba nie chce mi się dalej pisać...


Spotlight, reż. Tom McCarthy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz