środa, 17 lutego 2016

Nałogowcy pamięci

Dawno, dawno temu, gdy byłem prawie na początku swojej pracy zawodowej, z przerażeniem myślałem o tym, że wybrałem (czy ja wybrałem? coraz częściej dochodzę do wniosku, że w pewnym sensie, bez zbędnej metafizyki, ale to ona mnie wybrała… jak większość rzeczy, które mi się w życiu zdarzyły: jakoś niewiele udało mi się zrealizować z tego, co zaplanowałem i realizować próbowałem… większość sama mi się zdarza: i tych dobrych i tych  nie w pełni dobrych rzeczy – ciekawe, czy inni też tak mają, ale ja nie mogę nie być taoistą z tym moim przekonaniem, że nie bardzo mam wpływ na to, co mi się utkało) profesję, która tak bardzo od sprawności pamięci jest uzależniona. Spowodowane to było przede wszystkim świadomością tego, że moja pamięć odkąd pamiętam (!... a w tym szczególnym wypadku mnie ona nie zawodzi, bo spójna z kompleksami być się stara) szwankowała bardzo i często (tak niestety jest do dzisiaj) przekręcanie przeze mnie różnych tytułów czy też nazwisk źródłem dobrego humoru u innych się stawało. Gorzej, gdy po wyjściu z kina pojawia się problem ze sprawnym odtworzeniem fabuły filmu… po wyjściu – a co się dzieje po kilku tygodniach…
Moja pogodzenie się z tym, by być belfrem, i to od polskiego, niewątpliwie ma w sobie coś masochistycznego. To permanentne przypominanie sobie książek, filmów, tekstów krytycznych…. zmora …. Tylko słabością charakteru można tłumaczyć to, że wciąż się tak maltretuję, ale już pewnie do emerytury będę się zmagał z tą konsekwencją braku zdecydowania z czasów, gdy jakoś tam o swym losie decydujemy…
To jedno…
Ale przerażenie moje kiedyś tam wiązało się z czymś jeszcze bardziej istotnym. Myślałem sobie, co będzie, gdy pamięć moja starzeć się będzie; gdy na moją wrodzoną ułomność nałoży się jeszcze jakaś choroba.
Całe nasze życie, tych co od sprawności umysłu je uzależnili, od komórek mózgowych jest uzależnione.
Obejrzałem „Still Alice” i stąd te myślątka zalęknione.
Ale to już w „Miłości” Hanekego przecież było, tylko że tam jeszcze starość i troszkę inaczej w związku z tym. A Julianne Moore jako Alice ma lat 50….. i uczy…
no dobra, to uczenie nie jest przecież takie istotne, bo mogłoby się wydawać, że jakoś płakać za nim miałbym ochotę
Film jest delikatny, opowieść zatrzymuje się w momencie, gdy, podejrzewam, dla rodziny zaczynają się chwile najtrudniejsze. Opuszczamy Alice, gdy już nią być przestała… ale przecież to dopiero początek dla tych, którzy ją kochają i zajmować się nią będą. W momencie, który przewidziała planując, gdy świadoma jeszcze była swego bycia, samobójstwo… pozostawiając widza z pytaniem, czy dobrze się stało, że do niego nie doszło.
Niedobrze się stało.
Całe nasze bycie to przecież przede wszystkim świadomość bycia
świadomość siebie
i nawet jeżeli pamięć, którą w sobie nosimy; pamięć, z której utkana jest nasza tożsamość, jest przez nas zafałszowana, to jednak ją mamy na myśli, gdy pragniemy bycia jak najdłuższego (jeżeli pragniemy oczywiście)
Choć oczywiście mylić się mogę: przecież często sam dążę do jakieś dziwnej redukcji swego bycia, by dotrzeć do jakieś jego istoty (niczym bohater niezwykłego filmu „Człowiek, który śni”, który stopniowo pozbywał się wszelkich zbędnych mu zabiegań, czynności, zaangażowań, dążąc do czystego bycia co, jak się okazało, nie uwolniło go od cierpienia). Może istotą bycia jest stan, w którym już nas, na poziomie świadomym, nie ma. Nawet jeżeli tak jest, to jednak – co logiczne przecież bardzo – moje bycie woli stan świadomego trwania.
Opowieść o Alice, to relacja z ubywania.
Bolesna, gdy ma się wokół kochające osoby (bolesna oczywiście bardziej dla nich, gdy nie zawsze ich rozpoznaje); ale gdy się wokół takich osób nie ma…?
W kilku miejscach swego bloga pisałem już o moim przywiązaniu do bycia. Po takim filmie wyraźnie trzeba dopowiedzieć: lubię tę moją (nieważne jak bardzo subiektywną i zakłamaną) historię wplecioną w powszechny byt; nawet gdy ten powszechny trzymany jest na dystans.
Pracujemy pół życia, jeśli nie całe, nad tym, by siebie zaakceptować, a gdy uświadamiamy sobie, że możemy siebie stracić, zachowując jednocześnie byt biologiczny, pojawia się rozpacz. Niezłymi oszustami jesteśmy…
Bo to acedia jest, to wyobrażanie sobie, że w innej skórze i gdzie indziej będzie lepiej. Przecież nadal w skórze jakiejś, a nie tylko na poziomie wrażeń i instynktów…
Carpe diem w kontekście takiego filmu brzmi bardzo ironicznie…
No właśnie – skoro już Epikur tu się przydarzył: jego koncepcja, że wraz ze śmiercią człowiek przepada całkowicie, w tym filmie rozgrywa się na naszych oczach, ale dotyczy tylko duszy, nie ciała (no i w tym momencie pewnie wykazałem się jak zwykle ignorancją na polu teologii, bo dla osób, które zawierzyły religijnym przepowiedniom, że po śmierci człowiek nie przepada, dusza u chorych na Alzheimera nie ubywa [czyli z całego naszego tak zwanego duchowego uposażenia zostaje tylko ona? – pewnie wg nich nie tylko ona, ale też… czyli obcujemy z prawie czystą dusza w tym wypadku?], przepada tożsamość i pamięć, co powoduje, iż codziennie na nowo trzeba odkrywać plan swojego mieszkania, by odnaleźć toaletę [przerażające tak jak w filmie „Memento” {to przy wpisie na jego temat zwrócono mi uwagę, że osobą jesteśmy do końca naszych dni, bez względu na stan - mam z tym nadal problem, co widać po tym wpisie}, ale nie tak, jak dalsze etapy choroby], uczymy się robić herbatę [do tego w filmie nie doszło, ale bohaterka wyraźnie zaznacza, wtedy, gdy jeszcze zdolna jest do samobójstwa, gdy prawie do niego dochodzi, że potrafi ją sobie zrobić – tak jakby antycypowała ten moment, kiedy już nie będzie potrafiła]; gorzej, gdy zapominać się zaczyna o kulturowych obwarowaniach dotyczących fizjologii).
To jest tak oczywiste, a jednak przerażające, jak bardzo jesteśmy mózgiem, mięśniem, specyficzną zbitką atomów.
Aż chciałoby się uwierzyć w duszę.


Motyl Styll Alice, reż. Ritchard Glatzer, Wash Westmoreland

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz