Już od jakiegoś czasu zastanawiam się, jak dużo we mnie z
mizantropa. Mam wrażenie, że często, może i nawet – nazbyt często, pojawiają
się we mnie negatywne uczucia w stosunku do gatunku ludzkiego. A może tylko do
społeczeństwa masowego? No właśnie, już u początku tych rozważań pojawia się problem
z jasnym określeniem, czym właściwie mizantropia jest? Czy przekonanie, które
coraz bardzie zadomawia się w mojej głowie, że ludzkość jest tak bezmyślna, iż
doprowadzi niewątpliwie (pytanie, czy za mojego życia?) tę ziemię do zagłady,
już za przejaw tejże można uznać?
W moim wypadku połączone to jest niewątpliwie (jeżeli czyta
to przez przypadek ktoś, kto mnie zna,
to pewnie trudno będzie mu w to uwierzyć, ale moje aktualne wycofanie się z
życia powinno go skutecznie przekonać) z fobią społeczną (rozumiem na przykład
bardzo pragnienie Alcesta, by gdzieś na pustynię umknąć ze świata, lecz w moim
wypadku jest to właśnie związane z przeróżnymi społecznymi lękami, a nie z
radykalnie negatywną oceną społeczeństwa, które Molierowski bohater błotem
zowie) i (nie wiem, czy z wrodzoną czy
nie) nieśmiałością.
Ale dość tych nazbyt osobistych…
powróćmy
Skoro mizantropia, to Molier przecież. Więc lektura
najpierw, a w jej trakcie nad aktualnością dramatu refleksyjka. Czy warto to
dziś na scenie (to ciekawe, że na pierwszy rzut oka co najmniej pięć dramatów [czy
najsłynniejszych?] Moliera, czyli Świętoszek
[oj, bardzo dziś], Do Juan, Skąpiec, Mizantrop i Mieszczanin
szlachcicem wydaje się być bardzo współczesnymi, choć chciałoby się mieć
dzisiaj na scenie bardziej naturalny język, ale dobry aktor? może…)? I ile w
tym tytułowym bohaterze ze mnie? I czy to takie straszne jest rzeczywiście?
Sporo już można z pierwszej sceny, rozmowy Alcesta z
Filintem. Klasyczne przeciwstawienie charakterów i poglądów tam ma miejsce. Choć
to przyjaciele. A może właśnie dlatego są przyjaciółmi. Wsłuchując się w
zaprawione żółcią wywody Alcesta, uświadamiam sobie, że nie jest przecież mi
tak obcy (a czy śmieszny? chyba nie). Bo czyż nie przypomina się Śmierć komiwojażera Millera (ostatnio w
Wybrzeżu), gdy bohater przeciwstawia się
modzie na powszechnie panującą sztuczną uprzejmość. „Nienawidzę ich manier,
znieść nie mogę tonów,/ jakie mają ci istni handlarze ukłonów” – toż te słowa i
następnych wiele chciałoby się przeciwstawić postawie Willego Lomana. Nie
zmieniłoby to pewnie jego życiowego motta, sprowadzającego się do tego, że dziś
trzeba przede wszystkim umieć robić dobre wrażenie, że to jest droga do
osiągnięcia sukcesu życiowego (Alcest powiedziałby, że „u dworu”). Nie
zamieniłoby to tragedii w komedię, ale może bardziej świadoma ta śmierć jego by
była. Może by tak pożenić te dramaty (i
jeszcze kilka, bo chodzą mi takie patchworki po głowie), zdialogować?
Nadal istotny jest, mam nadzieję, dylemat uwypuklony w tej
pierwszej scenie, dotyczący tego, w jak dużym stopniu należy być poprawnym nie
tylko politycznie, ale towarzysko i nie tylko. Czy szczerość zawsze i
bezwzględnie powinna cechować relacje międzyludzkie? Jak daleko można się
posunąć, zwracając, na przykład przy sobotnim piwku, komuś uwagę na jego wady? Czy
nie denerwuje nas na przykład, że czyjeś zachowanie lub postawa wielu bardzo
razi, a nikt mu o tym nie powie? Niekoniecznie trzeba z tego robić przecież zarzut,
ale już sama rozmowa na ten temat z delikwentem według niektórych byłaby nie na
miejscu i zakłóceniem jakichś zasad dobrego obyczaju.
Ale też jego sceptycyzm co do prawdziwości uczuć w różnym stopniu
i w taki sam sposób (trywializując, można by przywołać ilość serduszek, którymi
na fejsie i nie tylko obdarzają się użytkownicy, ich wartość zerowa przecie,
ale to pewnie oczywiste dla użytkowników) okazywanych każdemu bez miary (”Cóż,
że przysięga przyjaźń, szacunek i miłość,/ I nad tobą w pochlebstwach rozpływa
się cały,/ Gdy lada błazen równej dozna odeń chwały?”) wybrzmieć może na
współczesnej scenie jako nieśmiałe ostrzeżenie przed naiwną wiarą w szczerość gestów, które swoistym dobrym
obyczajem są tylko. A uśmiech kelnerki nie przejawem sympatii a zachętą do
dania napiwku.
Być może to idealistyczne, ale czy pragnienie Alcesta, by w
sądzie uczciwość wygrywała a nie nastrajanie wszelkimi metodami „łaskawości
sędziego” (dziś pewnie byśmy do tego dodali zręczne [szelmowskie] stosowanie
różnych kruczków prawnych) jest także godne krytyki? Dla Alcesta takie
zachowanie jest poniżej godności. Czyż nie jest to postawa, która ze
starożytnym (my, poloniści, może byśmy i
powiedzieli – Herbertowskim) pojęciem cnoty mogłaby być kojarzona (zresztą jest
i ona przywołana przez Filinta: „Ta staroświeckiej cnoty surowa powaga/ Od nas,
ułomnych ludzi, zbyt wiele wymaga”)?
Głosem rozsądku w Mizantropie
(bo zawsze taki być musi, jak Kleant w Świętoszku
na przykład) jest Filint. Jego wywody mogą skojarzyć się z powiedzeniem Kanta: „z
krzywego kawałka drewna, z którego zrobiony jest człowiek, nie da się zrobić
nic prostego”. Nie jest to krytyka rodu ludzkiego, a zachęta do bardziej
pobłażliwego postrzegania jego ułomności („Słabą naturę ludzką sądzisz byt
surowo” mówi adwersarz Alcesta). A już bardzo współcześnie brzmi uwaga Filinta:
„Czyż to nie jest szaleństwo iście bez przykładu,/ Chcieć cały świat przerabiać
podług swego ładu?” (oj skojarzeń aż nazbyt doraźnych co niemiara; przecież na
tym przeciwstawieniu, ingerowania jak najbardziej totalnego w życie ludzi i
zawierzenia ich prawu do wolnego wyboru, zbudowany jest obecny konflikt
polityczny w naszym kraju; o kościele to już nazbyt wiele na tym blogu było, ale
mam nadzieję, że każdemu i tak się skojarzyło, każdemu z tego gorszego sortu
oczywiście).
I w ten sposób ustawiliśmy sobie bardzo dramatycznie tę
pierwszą scenę. Wcale nie jednoznacznie przecież. To zbyt proste by było i
propagandowe, gdyby bezkrytycznie przeciwko (ale przeciwko któremu? i o to
chodzi…). Alcest ma swoje racje. Bo czyż zawsze argument: „Ależ gdy żyjem w
świecie, musimy nawzajem/ Przestrzegać pewnych względów wskazanych zwyczajem”
wystarczy, by usprawiedliwić ludzki konformizm. A z drugiej strony, czy nie
boli nas, gdy ze szczytu schodów narzuca nam się jedyne możliwe zasady etyczne?
Alcest ma jedną słabość, a na imię jej Kobieta. Gdybyż to była
Elianta, czyli osoba potrafiąca docenić
jego cnotliwą szczerość i szlachetną, jej zdaniem (ewidentnie zakochana),
postawę tak rzadką w świecie. Lecz nie, jest jak u Czechowa niemal, uczucia
padają na grunt obcy rozsądkowi. I to bardzo. Ten, charakteryzujący się radykalnym
spojrzeniem na społeczeństwo, Alcest zakochuje się w kobiecie, która ten świat
w swej istocie reprezentuje.
Czyli charakteryzuje ją to wszystko, co Alcesta drażni. Co
więcej, uczucie bohatera nie jest ślepe (co tym bardziej każe się zastanowić
nad źródłem Alcestowskich zachwytów… młodość? a może jakiś rodzaj perwersji
stoi za tym uwielbieniem kogoś, w kim to wszystko, co wkurza?). Ma pełną świadomość,
jaka jest Celimena („jej wady wielce ranią moją duszę”). Naiwnie wierzy, że potrafi
ją zmienić (ten temat uwielbiam – zaangażować się w związek z osobą, którą się
pragnie zmienić, doprowadzić do tego, by stała się kimś innym; gdybyż jeszcze
miała wejść w rolę kogoś, kto jest poza zasięgiem, ale nie – tu nie ma o tym
mowy i w życiu też często jak u Moliera). Zaczyna to już zresztą czynić, co
spotyka się z jej wyraźną reakcją: „po to kochasz, aby mówić przykre słowa;/ W
łajaniu się objawia ten płomień tak żywy/ I nikt nie znał miłości podobnie
gderliwej” – zaiste lepiej taki związek w porę przerwać, bo nie będzie przecież
Alcest nigdy z wybranki zadowolony, będzie się czepiał, marudził, pouczał,
obrażał i tu nawet terapia rodzinna w przyszłości nie pomoże. A gdy się upije,
to dopiero Celimena się nasłucha.
A ona zwodzi i
zdradza. Pouczająca jest scena, w której niemal na gorącym uczynku jest
przyłapana. Bohaterka bardzo zręcznie odwołuje się do tak zwanego zdrowego
rozsądku: „Chciałabym wiedzieć, co mnie do tego przymusza
By kłamać miłość, gdyby nie czuła jej dusza?
Czemu, gdyby mnie inne nęciły zapały
Nie miałabym otwarcie głosić prawdy całej?
Więc wyznanie mych uczuć, nawet najłaskawsze,
Nie zdoła mi twej wiary pozyskać na zawsze?”.
Tak, te słowa brzmią bardzo przekonująco. Wydaje się, że
rzeczywiście zwodzenie, czy wręcz zdrada, jakoś bez sensu są w związku. Bo po
co? jeśli wolę innego, to wybieram innego. W jakimś tam stopniu jesteśmy wolni
i możemy sobie pozwolić, szczególnie dziś, na uczciwość. Tak podpowiada rozum.
I do niego się odwołuje Celimena (podziwu godna przewrotność? czy cynizm?).
Niestety życie potrafi być paradoksalne i kpi sobie z tego, że coś nie trzyma
się logiki. Co z tego, że jakieś zachowanie wydaje się nieracjonalne, skoro się
dzieje. Celimena jest tego świetnym przykładem, że można zwodzić, zdradzać i
przekonywać, że to nieprawda, bo przecież nie miałoby to sensu… i Alcest, choć
świadomy przewrotności wybranki serca, ulega… to jest dopiero komedia ludzka.
A zalążek tego wszystkiego już w pierwszej scenie (to jest
dopiero genialna ekspozycja).
A druga to już ten smakowity wątek, z Orontem, typowo
komediowy, gdy ten prosi właśnie Alcesta, bo ten przecież znany ze szczerości, o
ocenę swych pożałowania godnych sonetów. Wita go wychwalając pod niebiosa
zalety, zarzeka się, że choćby najbardziej okrutna, byle szczera ocena go
interesuje. Łatwo się domyślić, że gdy takową otrzymuje, to już do końca
dramatu trwa spór na śmierć i życie pomiędzy bohaterami.
Filint oczywiście, by nie drażnić Oronta i nie robić sobie z
niego wroga, chwali ułomne wiersze. Tak jakoś mi się wydaje (choć oczywiście
trudno by mi było to udowodnić), ale współczesny widz, gdyby go zapytać,
ankietę zrobić na przykład, to opowiedziałby się za szczerą oceną. Ale na co
dzień, gdy przychodzi do takiej sytuacji, raczej zachowujemy się jak Filint. I zwyczajna
niechęć do urażania drażliwych uczuć innych nie byłaby ostatnią motywacją
takich zachowań. Przecież wszyscy lubimy jak jest sympatycznie. Ale czy to
takie fajne rzeczywiście jest…. No i jeszcze pytanie, ile wśród nas takich
Orontów, co to deklarują, że gotowi na najostrzejszą krytykę są, ale gdy się
ona rzeczywiście pojawi, zareagują jak on, twierdząc, że wiedzą swoje, że inni
jednak podzielają jego zdanie, że krytykujący nie ma odpowiednich kompetencji
skoro wszyscy inaczej… I jednocześnie, pod wpływem urażonego ego, swój
niezwykle pozytywny osąd na temat krytyka zamienią momentalnie w totalną
wrogość. I będą od teraz rozpowszechniać ten negatywny obraz potomka Alcesta
wśród wszystkich znajomych.
itd.
Aż do finału, w którym wydaje się, że Molier po stronie Filinta
jest w tym sporze racji (to jego historia, jak na komedię przystało, kończy się
szczęśliwie; choć historycy literatury twierdzą, że jednak Alcest, że dramat jest ponurą reakcją autora na sytuację, w której się znalazł na dworze królewskim; pewnie mają rację historycy).
Lecz kolejne akty, obraz życia towarzyskiego w nich
przedstawiony, każą mi jednak stanąć po stronie Alcesta (choć zadziwia mnie to,
że momentalnie gotów jest oddać swe serce Elianie, gdy Celimena okazuje się
niegodną, z uczuciami do kobiet wyraźnie sobie nie radzi). Własny pokój i
ściśle reglamentowane wyjścia z domu są zdecydowanie lepszym dla mnie wyborem
niż uczestniczenie w życiu, które charakteryzują stosunki międzyludzkie
naznaczone zawiścią, fałszem i udawaną sympatią (a już reżyserowi w teatrze
należałoby postawić pytanie o ich obecność w świecie współczesnym; nie szedłbym
jednak już w stronę środowisk korporacyjnych, bo to raczej banalne; no tak, ale
co nie jest banalne? polityka? też przecież [ale przecież scena V aktu II, w
której Celimena tak złośliwe charakteryzuje nieobecne osoby… oj, zdziwilibyśmy
się, gdybyśmy usłyszeli, co na nasz temat mówią, gdy nas nie ma w pobliżu {a ja
belfrem byłem drzewiej i nigdy nie miałem złudzeń, że za uczniowskim uprzejmym gestem i sympatycznym
uśmiechem nader złośliwe myślątka się kryją}]). Więc pewnie i przyznać muszę,
żem mizantrop. I nawet nie smuci mnie to, że bohater został na końcu sam (ponieważ
to komedia, to uznać należy, że to najlepsze dla niego wyjście z możliwych,
skoro tak kiepskich dokonuje wyborów). Na jego propozycję, by ‘ukochana’ wraz z
nim udała się na pustkowie, otrzymuje całkiem zrozumiałą odpowiedź: „Jaż bym w
mym wieku miała wyrzekać się świata/ I w samotnej pustyni grzebać młode lata?”.
Dobrze, że jest świadoma swych pragnień; ależ by było, gdyby nieopatrznie
jednak się zgodziła… to byłby dopiero temat na dramat…komedię?
Molier Mizntrop