wtorek, 19 listopada 2019

Złudne światło


„Luce” (r. J. Onah) to jeden z dwu filmów na American Film Festival (z tych, które ja oglądałem) poruszających problem związany z wielkimi oczekiwaniami, jaki rodzice mają wobec dzieci (w „Waves” [r. T. E. Shults] jest to najbardziej oczywista delegacja) i wynikające z tego problemy (czy wręcz tragedie); ale i jeden z dwu filmu z Noami Watts (którą coraz bardziej) a także jeden z trzech, w których pojawia się Kelvin Harrison jr. Jeden z wielu, w których rasistowskie oblicze Ameryki daje o sobie znać. Jeden z nielicznych (być może akurat takich wyborów tu dokonuję, by zbyt nie odczuwać, że do tego bardziej ubogiego sortu należę), w których bohaterami są przedstawiciele zamożnej części klasy średniej i akcja rozgrywa się we wnętrzach, których mógłbym pozazdrościć (choć nie są już rzadkie w świecie mnie otaczającym, ale to dla mnie już na zawsze pozostanie inny świat, zdecydowanie bardziej swojsko czuję się oglądając te filmy, a jest ich tu wiele, których akcja rozgrywa się w ubogich wnętrzach [czasami to nawet eufemizm jest]... ale dajmy spokój tym osobistym frustracjom).
Chciałem pisać o tym pierwszym problemie, o tym wychowaniu do sukcesu; szczególnie tych, dla których alternatywa czyli porażka wydaje się być zdecydowanie groźniejsza w skutkach niż dla Amerykanina (ale i Polaka przecież) o kolorze skóry zdecydowanie jaśniejszej. I o tym sukcesie życiowym, którego gloryfikowanie ma nazbyt często zgubny wpływ na życie człowieka i częstokroć staje skutecznie na drodze do szczęścia, chciałoby się...
ale
„Luce” należy do tych filmów, których nie powinienem oglądać. Utwierdzają mnie one bowiem w przekonaniu, że nic nie jest takie, jak nam się wydaje. Więcej (i w tym filmie to bardzo mocno wybrzmiewa) - nie wiadomo, jakie jest. W miarę, jak poznajemy Luce’a, coraz bardziej jesteśmy przekonani, że nie należy wierzyć w żaden jego grymas, żadną reakcję niby spontaniczną, że nie wiadomo, czy bywa w ogóle autentyczny. I choć w jego wypadku jest to w pełni motywowane, chłopak pochodzi z Erytrei i zanim nauczył się pisać, potrafił już zabijać, to i tak ta niepewność co do prawdy rzutuje na moje codzienne kontakty z ludźmi (nawet tymi najbliższymi, niestety, ale film przecież właśnie między innymi relacji w rodzinie dotyczy), a wolałbym jednak być bardziej ufny (bo to trudne bardzo tak żyć, podejrzewając zawsze coś, z tą skłonnością do interpretowania, szukania drugiego dna, czy wręcz z żenującą podejrzliwością). Luce jest często stawiany swoim kolegom za wzór do naśladowania. I wszyscy chcą w nim ten wzór widzieć (i choć on sam wydawałoby się, że buntuje się przeciwko tej szufladce, to jednocześnie skutecznie ten obraz samego siebie buduje, a że należy do wybitnie inteligentnych, to możemy się obawiać, iż zostanie skutecznym politykiem wodzącym za nos suwerena [czasami jest tak fotografowany, że jako żywo z Barack’em Obamą się kojarzy i nie jest to jedyna niepoprawność polityczna w tym filmie] a i w filmie ten swój wizerunek wykorzystuje do manipulowania innymi). I tu dość typowa (belfrzy, ale nie tylko, powinni z uwagą się tej sytuacji przyjrzeć) sytuacja: gdy w szafce jego kolegi, dużo mniej zdolnego, znaleziono trawę, został on pozbawiony stypendium i co za tym idzie perspektyw na godniejsze życie (też jest czarnoskóry); gdy ta sama nauczycielka znalazła u niego nielegalne petardy w szafce wezwała na poufną rozmowę mamę i gotowa była sprawę zatuszować, bo leży jej na sercu dobra Luce’a. Lecz ten nie był w stanie docenić jej „dobrej woli”, a wręcz miał poczucie głębokiej niesprawiedliwości. I to pewnie z moralnych powodów jest w stanie uciec się do najbardziej niemoralnych poczynań, by przywrócić harmonię, a przynajmniej to, co on przez nią rozumie. Przecież pisze pracę o polityku (nie pamiętam nazwiska), który uważa, że w obliczu ogromu niesprawiedliwości, która ma miejsce w Afryce, można sięgać po najbardziej okrutne i niemoralne środki, by wyrazić swój sprzeciw.
Można ten film uznać za niepoprawny politycznie, gdy potraktuje się go jako pewną figurę odzwierciedlającą problem związany ze zjawiskiem imigracji politycznej, który przecież nie tylko Ameryki dotyczy. Luce pochodzi z Erytrei i jego adopcja, jak mówi jego przybrany ojciec, jest aktem politycznym. Można powiedzieć, że ten film odzwierciedla niejednoznaczną sytuację, z którą mają do czynienia, czy to Amerykanie czy Europejczycy, mają do czynienia, gdy ktoś, o tak traumatycznej przeszłości, a przecież nie wiemy, czego doświadczyli ci, którzy osiedlają się obok nas, zaczyna funkcjonować w naszym świecie. Kim jest? Co w sobie nosi? Ile powinniśmy mu wybaczać? Jak bardzo się narażamy zawierzając mu?
Film pozostawiający wiele bardzo wątpliwości co do jakości świata nas otaczającego. Niestety…

Luce reż. Julius Onah


poniedziałek, 11 listopada 2019

Po raz pierwszy o menstruacji


Bridget ma 34 lata i poczucie zmarnowanego życia. Jest kelnerką, ale udaje jej się dostać pracę wakacyjnej opiekunki do dziecka, mimo że nie posiada kwalifikacji, a za dziećmi nie przepada. Łatwo się domyślić, że obejrzymy film, w którym Bridget będzie borykała się z mniej lub bardziej kłopotliwymi i śmiesznymi sytuacjami wychowawczymi, ale efekt będzie taki, że bohaterka polubi (pokocha?) swą podopieczną. Schemat. Nie spodziewamy się tylko, że gdy wakacje się skończą i Frances pójdzie po raz pierwszy do szkoły, to na pożegnanie deklaruje: „Powiem ci, powiem ci... gdy po raz pierwszy dostanę okres!” (to powtórzenie „po raz pierwszy” jest celowe, by uwypuklić nieprzystawalność wieku bohaterki do treści jej deklaracji). To jest film o kompozycji klamrowej, od nieoczekiwanego okresu Bridget podczas stosunku z nowo poznanym facetem na imprezie sie zaczyna i na wspomnianej deklaracji Frances się kończy (spoiler... ha ha). I niczym w teorii o sokole dotyczącej noweli comiesięczne kobiece krwawienie cyklicznie w filmie się pojawia (no fakt, niekoniecznie zawsze związane jest to z menstruacją). Można by wręcz powiedzieć, że mężczyźni oglądający ten film w symboliczny sposób zostają tą krwią umazani niczym Denis, gdy po raz pierwszy (znowu... powtarzalność nabiera w kontekście tego filmu specjalnego, można powiedzieć bardzo cielesnego, charakteru) przespał się z Bridget. Oczywiście znaczący jest też brak comiesięcznego krwawienia, co bohaterce, jak spontanicznie wyznaje ona (a takie bezceremonialnie szczere wypowiedzi zdarzają jej się często, co jest dość stereotypowym ale miłym i skutecznym sposobem na rozweselenie widowni) Denisowi, zdarza się (tak, tak) po raz pierwszy (z innymi partnerami nie zdarzyło się, co jest zapewne winą jego młodych i dziarskich plemników). I w tym momencie pojawia się w filmie kontrowersyjny temat aborcji potraktowany z rażącą niektórych obecnych na sali mężczyzn (bo to przecież faceci przede wszystkim najgłośniej o tym się wypowiadają) lekkością (a przecież wiele trudnych tematów w tym filmie w taki sam sposób zostało potraktowanych, bo to taki gatunek i nie ma się co obrażać; ci od ochrony życia poczętego jako żywo przypominają bohaterów „Opowieści podręcznej” z ich  nabożnym stosunkiem do tegoż; wielu z nich zresztą zdecydowanie bardziej tym poczętym niż narodzonym życiem się przejmują a politycy wiodą w tym prym szczególnie, gdy to narodzone odbiega mniej lub bardziej od normy). Fajne jest w filmie to przeciwstawienie (delikatne przecież) męskiej i kobiecej rzeczywistości. Gdy np. ona, podczas dokonywanego za pomocą tabletek (po raz pierwszy coś takiego obserwowałem na ekranie) poronienia wyraża swoje pragnienie, by on przynajmniej jakiejś niestrawności dostał, by choć trochę  współ-czucie nabrało realnego sensu. Ale trzeba przyznać, że postawa Denisa w tej sytuacji jest wzorcowa (cóż on więcej może zrobić?) i pewnie jako taka została w filmie przedstawiona: akceptuje wybory podejmowane przez Bridget całkowicie a od przyjętego stereotypu wyraźnie odbiega to jego (nieco ironicznie pobrzmiewające, jakby to satyryczny obraz psychoterapii być może) analizowanie tego, co czuje w obliczu utraty swego potencjalnego potomka. Ona czuje ulgę (aż czy tylko?), nie mówiąc o bardziej fizycznych konsekwencjach w postaci niekontrolowanych krwawień. Mężczyzna rozkminia i swe duchowe rozterki dzieli na czworo, kobieta doświadcza zdecydowanie bardziej realnych dolegliwości (czyżbym właśnie uznał cielesne uciążliwości życia za bardziej realne niż te psychiczne? co też kino robi z człowieka...).
Ale przecież to nie aborcja jest głównym tematem tego filmu, stanowi istotne dopełnienie, bo perspektywa kobieca oraz, ponieważ obcymi dziećmi Bridget się zajmuje (w tym od czasu do czasu nowo narodzonym), oczekiwalibyśmy po niej jakiegoś resentymentu. Żalu po utracie własnego. Odreagowania bardziej typowego. Nic z tego.
 Niemal przez cały czas na ekranie obecna jest Bridget. W tytule pojawia się Frances. Ale przecież to, co powoduje, iź ze światem w pełni kobiecym mamy do czynienia (oprócz cyklicznego krwawienia oczywiście), to możliwość przyjrzenia się funkcjonowaniu lesbijskiej rodziny. Właśnie - rodziny, nie związku, nie romansu, ale rodziny. I choć jest to istotny temat tego filmu, to wiele o tym nie napiszę, bo ona jest normalna (i jeśli chodzi o blaski, i o cienie, i podział ról społecznych wraz z wynikającymi z tego nieporozumieniami, bo jedna pracuje a druga przechodzi depresję poporodową i na tym tle różne niesnaski, normalnie - jak w rodzinie...). I o to właśnie tu chodzi. Można by nawet powiedzieć, źe byłby to banalny film pod tym względem. Ale ten banał czyni ten film wyjątkowym. Oswaja on co bardziej konserwatywnych widzów z obrazem takiej rodziny. Oddemonizowuje ją.

Święta Frances r. Alex Thomson

piątek, 8 listopada 2019

Czy warto być przyzwoitym?

W „Ukrytym  życiu” Malick porusza temat, który, niezależnie od zastosowanego stylu (a pretensjonalność i może nawet przerost formy u tego reżysera nieco mi uwiera, a nawet każe się często zastanawiać, na ile treścią ta bańka wypełniona), na pewno by mnie zainteresował. Bo on jest bardzo aktualny. Zwłaszcza wtedy, gdy wybory polityczne mogą zdecydować o ludzkim losie. A już szczególnie, gdy zwycięska opcja światopoglądowa (czy bardziej - ideologiczna) rości sobie prawo do narzucania pozostałym swej wizji świata. Za cenę wykluczenia czy wręcz śmierci. Czasami mam wrażenie, że skandujący swój zachwyt nad wodzem czy wiodącą opcją tłum nie zdaje sobie sprawy, jak wielkiej trzeba odwagi, by w obliczu tego powszechnego amoku powiedzieć Nie. I to nie wtedy, gdy jest się częścią protestującej manifestacji, choć jest to już sytuacja wymagająca zaangażowania a nierzadko wiążąca się z ryzykiem, lecz samotne powiedzenie - Nie. A gdy ceną jest życie? Film Malicka to opowieść o niemal współczesnym (II wojna, nazizm, ale przecież żyjemy w czasach, w których trzeba przypominać, bo choć daleki jestem od prostych analogii, to jednocześnie nie chcę być ślepy, niczym nasi dziadowie, na zagrożenia, które łatwo analizować post horror factum) Hiobie czy Giordano Bruno (z ogromnymi zastrzeżeniami oczywiście). Dlaczego Hiob (piszę, by samemu sobie uzasadnić to moje skojarzenie)? Bo film czy też postawa bohatera, jak to u Malicka, prześwietlona jest głęboką wiarą. I tak jak w księdze biblijnej los bohatera zbudowany jest na radykalnym przeciwstawieniu szczęścia i bożego błogosławieństwa na początku oraz późniejszych okrutnych doświadczeń. A wiara, której daje wyraz bohater, niepozbawiona jest pytań (czy wątpliwości?). Ale... no tak, nie byłbym sobą, gdyby nie to „ale” w kontekście religijnym... zadaję sobie pytanie, obserwując ze zgrozą, żeby nie było, przypadki takich ludzi jak Franz Jagerstatter (historia prawdziwa, co warto zaznaczyć), komu jest prościej powiedzieć Nie z narażeniem życia: człowiekowi wierzącemu czy też ateiście? Bo przecież ten pierwszy, co zresztą pojawia się w filmie, ma nadzieję na spotkanie z bliskimi po śmierci. Dla ateisty wszystko, co najcenniejsze, jest tu i teraz, więc jego odwaga większa, bo  poświęca wszystko. Co ciekawe, funkcjonariusze kościoła w tym filmie zachowują się właśnie asekuracyjnie tak, jakby byli właśnie przekonani, że to tu na ziemi jest ich jedyne królestwo. Nie wspominam o zaczadzonych ideologią nazistowską mieszkańcach Radegunt, którzy chrześcijanami; oni nie dostrzegają zła, więc tylko o amoku tłumu możemy w ich wypadku mówić (a to Austria jest, o której hitlerowskich fascynacjach i stłumionych mocno bardzo wyrzutach sumienia z tym faktem związanych już troszkę wiemy), ale nie o konformizmie czy hipokryzji (w jakim stopniu możemy ich oceniać my, pozamykani w bańkach informacyjnych?). 
Franz, w przeciwieństwie do Hioba, nie traci rodziny a żona nie robi mu wymówek a pozostawia swobodę decyzji. Tym bardziej w ten sposób uwypuklony jest dramatyzm, ale chyba jednak i idealizacja, decyzji podejmowanej przez bohatera. 
Giordano Bruno z wiersza Miłosza. Gdy świat jest gdzie indziej a samotność nie do pojęcia. To, co bardzo mocno podkreślone jest jeszcze w filmie, to anonimowość bohatera, jego zwyczajność. Ze trzy razy różne osoby, te naznaczone hipokryzją, które uważają, że złożenie przysięgi Hitlerowi to „tylko” słowa (zakończenie „Czarownic z Salem” jako żywo), przekonują go, że nikt nigdy o jego buncie się nie dowie. Więc po co? Po co być przyzwoitym, gdy jest się zwyczajnym szarym bytem, o którym nigdy nikt... zło jest banalne i właśnie takie służy dyktatorom. Dobro zdecydowanie mniej, choć Camus chciałby inaczej, bo w ten  sposób przyznajemy zwycięstwo złu właśnie.
To nazizm i Austria, totalitaryzm a nie demokracja i jeśli się tego nie doświadczyło, to wstrzymać się należy z oceną tych, którzy tak bezkrytycznie uciekają od wolności. Ale następnego dnia (bo to znowu festiwal, American Film) obejrzałem dokument o współczesnej Ameryce, „Chelsea X Y” i problem wrócił i okazało się, że to nawet nie populistyczno-faszystowskie ciągoty nie tylko naszego suwerena mogą stanowić analogię do opowiedzianej przez Malicka historii. Bohater(ka) tego filmu, osoba transseksualna, służyła w Iraku podczas wojny i gdy zobaczyła tam rzeczy, które jasno jej uświadomiły, że to jest zła wojna (takiego określenia używa tez Franz), przekazała WikiLeaks setki dokumentów będących świadectwem amerykańskich zbrodni. Skazana została za zdradę. Wielu jej współplemieńców chętnie skazałoby ją na śmierć.
I znowu nie chodzi mi o prostą analogię.

Ukryte życie reż. Terrence Malick