Ten film powstał w 2014 roku. Węgry
były wtedy w ariergardzie i wprowadzały ichnią dobrą zmianę. Wydawało się, że
nas to nie czeka.
Przypomniałem sobie o nim, gdy
myślałem o czym tu pisać, gdy wokół takie Rzeczy a w polskim kinie odzew niewielki.
Na ostatnim gdyńskim festiwalu to chyba tylko „Supernowa”, jeśli potraktujemy
ten film jako wielką metaforę współczesności, pozostawia w widzach
nieprzemijający niepokój dotyczący długości lontu, który już podpalony. Nie
wiadomo tylko kiedy…
Ten sam niepokój właśnie pozostaje
po obejrzeniu „Białego Boga” Kornela
Mudruczỏ.
A lont ciągle się pali…
Metafory czy też większe figury
znaczeniowe dają się czytać na wiele sposobów. Dlatego ważne, by ich
interpretacja pozostawała wierna przesłankom i śladom obecnym na poziomie
story. Często samo ich wypisanie powoduje, że w głowie czytelnika pojawiają się
spontaniczne skojarzenia odnoszące się do tak zwanego drugiego poziomu znaczeń.
Czasami nawet nie warto zbytnio podpowiadać, w jaki sposób je odczytywać, by
nie niszczyć tej pociągającej migotliwości znaczeń, która często zdycha pod
ciężarem jednoznaczności.
Film ma dwójkę bohaterów: Lilii i
Hagena. Lili jest zbuntowaną nastolatką grającą w orkiestrze, lecz w filmie
uwypuklone są szczególnie dwie rzeczy: jej konflikty z dyrygentem oraz
znaczenie, jakie przywiązuje do gry solo na swej trąbce. Tego, że przez cały
film trwają próby do publicznego wykonania „Rapsodii węgierskiej” także nie
można pominąć.
Hagen jest jej psem, niestety
mieszańcem, a więc jest nieczystym rasowo „brudnym kundlem”. Jest nie do
zaakceptowania w mieszkaniu, a tym bardziej na sali prób, gdzie sztuka wysoka.
Hagen jest porzucony i wykluczony.
Zdany na niełaskę hycli (ładna wymiana zdań pomiędzy nimi, gdy prawie go
schwytali: „Zobacz, liże ręce, polubił nas”, „Bo nie wie, co robimy”, „Potem
się dowie”… [no nie mogę się powstrzymać, muszę troszku interpretacji, by ci
wszyscy kuszeni i liżący dłonie pozornych dobroczyńców {znaczące, że po chwili
nawet dosłownie taki się pojawił, przyśpieszając edukację bohatera, której
celem pozbawienie odruchów serca} uświadomili sobie, że gdy zrozumieją, jakie
są ich prawdziwe intencje, będzie już za późno]; a takich scenek rodzących
nomadyczne myślątka jest w tym filmie sporo) pokonuje miejski tor przeszkód
zastawiony na wszystkich spoza.
I to jeden z mieszkańców przedmieść
(przestrzeń jak najbardziej także symboliczna) tego kulturowego centrum poddaje
Hagena treningowi wyzwalającemu najgorsze instynkty. Agresja wespół z
inteligencją mieszańca skierowane w finale zostają przeciwko niemu i reszcie
białych bogów. I to tu między innymi mamy do czynienia z migotliwością znaczeń …
bo w kontekście odnoszącym się do czasu i miejsca powstania filmu ci wykluczeni
łatwo dają się wpisać w kryzys związany z uchodźcami z 2014 roku, lecz to
wyzwolenie sił zła, które w konsekwencji obracają się przeciwko wszystkiemu
wokół, łącznie z tymi, którzy je wyzwolili, sądząc, że mają nad nimi kontrolę,
jest przecież zdecydowanie bardziej uniwersalne.
Jest to film o niebezpieczeństwie
czającym się w zaułkach z pozoru uporządkowanego miasta. Co gorsza demony
konsekwentnie drażnione są, a także wręcz stwarzane, przez jego
mieszkańców.
Sfora psów, która w akcie buntu
paraliżuje życie miasta, może oczywiście kojarzyć się „Ptakami” Hitchcoka. Tyle
że w filmie Mudruczỏ
wyłania się ona z lochów skrywających stłumione problemy społeczne, nie jest
częścią nieświadomości indywidualnej będącej efektem działania opresyjnej
rzeczywistości na psyche (choć i takiej interpretacji nie wykluczam). I w tym
upatruję uniwersalną wymowę tego filmu. Bo sprowadzanie jej do kryzysu
uchodźczego nazbyt uszczupliłoby jego wymowę. To tak, jakby o „Dżumie” mówić
tylko w kontekście II wojny światowej.
Wizytę w filharmonii, tak jak i
galerii (jak w filmie „The Square”), mogą złożyć bardzo nieprzewidywalni
goście. Czy takie zdarzenie jest w stanie przebudzić z letargu kontemplującego
sztukę wysoką mieszkańca Zachodu (do którego niewątpliwie i my należymy
niezależnie od usilnych działań naszej władzy, by nas przesunąć bardziej na
Wschód)? Nie sądzę. Bo też nie wierzę, by to, co teraz tak wokół nas bardzo,
jakoś zmieniło mentalność ludzkości na skraju. I dlatego zakończenie filmu
odczytuję jako naiwną nadzieję, a nie realny prognostyk. Rozbudzonych demonów
nie da się tak łatwo ugłaskać. To tylko w filmie Disneya, który przez chwilę
może skojarzeniem wyzwolić się w myślątko jakoweś podczas oglądania, bo ta
antropomorfizacja psiaczków (do pewnego momentu tak tak – biednych i
niewinnych) i ten dalmatyńczyk na przejściu dla pieszych i ta prawie miłość
między dwoma, z takim zakończeniem można przejść do porządku dziennego.
A skoro „The Square” został
przywołany, to warto sobie zadać pytanie, z kim w tym filmie się utożsamiamy.
Współczujemy Hagenowi, ale, nawet jeśli nie jest winny swej przemianie, czy nie
stajemy na co dzień po przeciwnej stronie barykady? Cenimy sobie przecież
bardzo ciszę i skupienie podczas koncertu w filharmonii i liczymy na to, że
żaden nieproszony gość z obcego nam terytorium nie zostanie tam wpuszczony.
Niezależnie od tego, jak bardzo, najczęściej nieświadomie, przyczyniliśmy się
do jego uaktywnienia.
A Lili?
No właśnie. Bo przecież ten film
opowiada także o trudnych relacjach między córką i ojcem. O niezrozumieniu,
braku tolerancji i trudnej sztuce przezwyciężania własnych uprzedzeń w imię
miłości. Można powiedzieć, że (na poziomie dosłownym) demony nie miałyby
pożywki, gdyby ojciec (swoją drogą pracujący w rzeźni miejskiej i ten motyw
także prosi się o interpretację na poziomie przypowieści) z empatią podszedł do
relacji łączącej Lilii i Hagena. Konsekwentnie równolegle prowadzona narracja
pozwala dostrzec paralele pomiędzy losem siłą wpasowywanej do systemu bohaterki
a stopniowym wyzwalaniem się dzikich instynktów w tak bardzo z nią związanym psie.
No i sprowadziwszy istotę opowieści
do winy ojca to jego figurą należałoby się teraz zająć znowu wikłając się w
interpretacje psychoanalityczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz