wtorek, 7 kwietnia 2020

Lont już zapalony




Ten film powstał w 2014 roku. Węgry były wtedy w ariergardzie i wprowadzały ichnią dobrą zmianę. Wydawało się, że nas to nie czeka.
Przypomniałem sobie o nim, gdy myślałem o czym tu pisać, gdy wokół takie Rzeczy a w polskim kinie odzew niewielki. Na ostatnim gdyńskim festiwalu to chyba tylko „Supernowa”, jeśli potraktujemy ten film jako wielką metaforę współczesności, pozostawia w widzach nieprzemijający niepokój dotyczący długości lontu, który już podpalony. Nie wiadomo tylko kiedy…
Ten sam niepokój właśnie pozostaje po obejrzeniu „Białego Boga” Kornela Mudrucz.
A lont ciągle się pali…

Metafory czy też większe figury znaczeniowe dają się czytać na wiele sposobów. Dlatego ważne, by ich interpretacja pozostawała wierna przesłankom i śladom obecnym na poziomie story. Często samo ich wypisanie powoduje, że w głowie czytelnika pojawiają się spontaniczne skojarzenia odnoszące się do tak zwanego drugiego poziomu znaczeń. Czasami nawet nie warto zbytnio podpowiadać, w jaki sposób je odczytywać, by nie niszczyć tej pociągającej migotliwości znaczeń, która często zdycha pod ciężarem jednoznaczności.

Film ma dwójkę bohaterów: Lilii i Hagena. Lili jest zbuntowaną nastolatką grającą w orkiestrze, lecz w filmie uwypuklone są szczególnie dwie rzeczy: jej konflikty z dyrygentem oraz znaczenie, jakie przywiązuje do gry solo na swej trąbce. Tego, że przez cały film trwają próby do publicznego wykonania „Rapsodii węgierskiej” także nie można pominąć.
Hagen jest jej psem, niestety mieszańcem, a więc jest nieczystym rasowo „brudnym kundlem”. Jest nie do zaakceptowania w mieszkaniu, a tym bardziej na sali prób, gdzie sztuka wysoka.


Hagen jest porzucony i wykluczony. Zdany na niełaskę hycli (ładna wymiana zdań pomiędzy nimi, gdy prawie go schwytali: „Zobacz, liże ręce, polubił nas”, „Bo nie wie, co robimy”, „Potem się dowie”… [no nie mogę się powstrzymać, muszę troszku interpretacji, by ci wszyscy kuszeni i liżący dłonie pozornych dobroczyńców {znaczące, że po chwili nawet dosłownie taki się pojawił, przyśpieszając edukację bohatera, której celem pozbawienie odruchów serca} uświadomili sobie, że gdy zrozumieją, jakie są ich prawdziwe intencje, będzie już za późno]; a takich scenek rodzących nomadyczne myślątka jest w tym filmie sporo) pokonuje miejski tor przeszkód zastawiony na wszystkich spoza.
I to jeden z mieszkańców przedmieść (przestrzeń jak najbardziej także symboliczna) tego kulturowego centrum poddaje Hagena treningowi wyzwalającemu najgorsze instynkty. Agresja wespół z inteligencją mieszańca skierowane w finale zostają przeciwko niemu i reszcie białych bogów. I to tu między innymi mamy do czynienia z migotliwością znaczeń … bo w kontekście odnoszącym się do czasu i miejsca powstania filmu ci wykluczeni łatwo dają się wpisać w kryzys związany z uchodźcami z 2014 roku, lecz to wyzwolenie sił zła, które w konsekwencji obracają się przeciwko wszystkiemu wokół, łącznie z tymi, którzy je wyzwolili, sądząc, że mają nad nimi kontrolę, jest przecież zdecydowanie bardziej uniwersalne.

Jest to film o niebezpieczeństwie czającym się w zaułkach z pozoru uporządkowanego miasta. Co gorsza demony konsekwentnie drażnione są, a także wręcz stwarzane, przez jego mieszkańców. 
Sfora psów, która w akcie buntu paraliżuje życie miasta, może oczywiście kojarzyć się „Ptakami” Hitchcoka. Tyle że w filmie Mudrucz wyłania się ona z lochów skrywających stłumione problemy społeczne, nie jest częścią nieświadomości indywidualnej będącej efektem działania opresyjnej rzeczywistości na psyche (choć i takiej interpretacji nie wykluczam). I w tym upatruję uniwersalną wymowę tego filmu. Bo sprowadzanie jej do kryzysu uchodźczego nazbyt uszczupliłoby jego wymowę. To tak, jakby o „Dżumie” mówić tylko w kontekście II wojny światowej.
Wizytę w filharmonii, tak jak i galerii (jak w filmie „The Square”), mogą złożyć bardzo nieprzewidywalni goście. Czy takie zdarzenie jest w stanie przebudzić z letargu kontemplującego sztukę wysoką mieszkańca Zachodu (do którego niewątpliwie i my należymy niezależnie od usilnych działań naszej władzy, by nas przesunąć bardziej na Wschód)? Nie sądzę. Bo też nie wierzę, by to, co teraz tak wokół nas bardzo, jakoś zmieniło mentalność ludzkości na skraju. I dlatego zakończenie filmu odczytuję jako naiwną nadzieję, a nie realny prognostyk. Rozbudzonych demonów nie da się tak łatwo ugłaskać. To tylko w filmie Disneya, który przez chwilę może skojarzeniem wyzwolić się w myślątko jakoweś podczas oglądania, bo ta antropomorfizacja psiaczków (do pewnego momentu tak tak – biednych i niewinnych) i ten dalmatyńczyk na przejściu dla pieszych i ta prawie miłość między dwoma, z takim zakończeniem można przejść do porządku dziennego.

A skoro „The Square” został przywołany, to warto sobie zadać pytanie, z kim w tym filmie się utożsamiamy. Współczujemy Hagenowi, ale, nawet jeśli nie jest winny swej przemianie, czy nie stajemy na co dzień po przeciwnej stronie barykady? Cenimy sobie przecież bardzo ciszę i skupienie podczas koncertu w filharmonii i liczymy na to, że żaden nieproszony gość z obcego nam terytorium nie zostanie tam wpuszczony. Niezależnie od tego, jak bardzo, najczęściej nieświadomie, przyczyniliśmy się do jego uaktywnienia.

A Lili?
No właśnie. Bo przecież ten film opowiada także o trudnych relacjach między córką i ojcem. O niezrozumieniu, braku tolerancji i trudnej sztuce przezwyciężania własnych uprzedzeń w imię miłości. Można powiedzieć, że (na poziomie dosłownym) demony nie miałyby pożywki, gdyby ojciec (swoją drogą pracujący w rzeźni miejskiej i ten motyw także prosi się o interpretację na poziomie przypowieści) z empatią podszedł do relacji łączącej Lilii i Hagena. Konsekwentnie równolegle prowadzona narracja pozwala dostrzec paralele pomiędzy losem siłą wpasowywanej do systemu bohaterki a stopniowym wyzwalaniem się dzikich instynktów w tak bardzo z nią związanym psie.
No i sprowadziwszy istotę opowieści do winy ojca to jego figurą należałoby się teraz zająć znowu wikłając się w interpretacje psychoanalityczne.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz