czwartek, 9 kwietnia 2020

Sokół nie Boccaccia a maltański



W tym czasie alienacji, niczym w „Dekameronie”, można w końcu całkowicie bezkarnie, a nawet zalecane to bywa, poddać się złudnej sile wymyślanych historii. Schronić się w nich przed zarazą.
Powrócić do tych już prawie zapomnianych (u mnie, jak wiadomo, następuje to dość szybko). Niby znanych a jednak…
No i też, jak u Boccaccia, dających do myślenia, ale w atrakcyjny sposób podanej.
Moją słabością, banalną przyznaję, są kryminały (na szczęście przestaliśmy się już wstydzić tych naszych słabości, więcej – wiemy już, że nie było czego, a także, że to, co niby niższe, jeśli zostanie wyparte, większe szkody przynosi, niż zaakceptowane… ale dziś nie o tym [choć pokusa podryfowania po polu luźnych skojarzeń duża]).

Przypomniałem sobie „Sokoła maltańskiego” Hammetta (1930 rok – warto o tym wspomnieć, bo to przecież 100 lar prawie) i tak se pomyślałem, że to świetnie nadaje się do teatru (być może nie jestem oryginalny, ale nie znam wersji scenicznej tej powieści; film wiadomo – początek kina noir, rok 1941, ale o scenie nie słyszałem). Odnosi się wrażenie podczas lektury, że to w takiej intencji pisane było. Tam wszystko w dialogach (a niemal każda scena to pojedynek między oszustami). Wyraziste postaci i intryga nie do pogardzenia. 4 zabójstwa, a żadnego nie widać, niemal jak w tragedii greckiej (a i bohater [skoro już antyczne wzorce przywołałem], jak to w kryminale, niczym Edyp dąży do prawdy przede wszystkim). Wszystkie zrelacjonowane. Tylko jedna ofiara kończy swój żywot na oczach widzów, lecz śmiertelny cios zadany jej jest zanim wkroczy na „scenę”. Niewiele trzeba, by ten epicki tekst przekształcić w dramat (znowu powtórzę: pewnie ktoś już to zrobił, ale ja nie wiem o tym).

Ale czy warto?
Jakie tematy, w tej atrakcyjnej, bo kryminalnej, formie, można by w tym tekście uwypuklić, by cos interesującego, na miarę opowieści spod zadżumionej Florencji opowiedzieć?
No przede wszystkim mój ulubiony temat: kompletnie nie wiadomo, gdzie leży prawda. Wszyscy zwodzą, wymyślają kolejne wersje zdarzeń, udają, grają. I nawet w pewnym momencie chyba jedyna uczciwa osoba, czyli sekretarka Sama, może też być podejrzewana przez czytelnika o to, że jest zamieszana w sprawę (swoją drogą jej rola w filmie Hustona uszczuplona została i nie wybrzmiała jej naiwność związana z zaufaniem do innych a szczególnie do Brigit; fajne to przecież - ukazuje tę sławetną kobiecą intuicję, która każe z takim oddaniem stawać Effi Perine po stronie oszustki).
Sam Spade – detektyw, który wchodzi w rzeczywistość mętną, niejasną, z pełną świadomością, że go oszukują; wchodzi w nią robiąc wrażenie gościa, który doskonale się orientuje, co jest grane, a kompletnie nie wie. Bohater naszych czasów. Gdy świat stał się jedną wielką zagadką, która w dodatku co i rusz zmienia swe oblicze. „A my rozumy swoje przedsię udać chcemy” i by cokolwiek w tym świecie osiągnąć, musimy sprawiać wrażenie kumatych (o jak to dobrze, że już nie muszę).
Taka figura człowieka współczesnego, takiego, który coś chce zrozumieć z otaczającej go rzeczywistości, stojącego naprzeciwko mieniącego się prawdami wszelakimi świata; i co ważne dla dramatu – te różne wersje prawdy formułowane są przez innych, ich słowa tworzą tę rzeczywistość. I to oni wciągają go w ten wir. Od tego się dramat zacząć może: Sam wchodzi z bezpiecznej (być może pozornie – w utworze akcja rozgrywa się przede wszystkim w kilku wnętrzach, spośród których na pewno warto wyodrębnić biuro, czyli miejsce publiczne i mieszkanie, niby prywatne [tym można by grać], ale i hotel, czyli coś pośredniego, gdzie można inwigilować, co zresztą się w tekście dzieje]) przestrzeni do biura i momentalnie świat (Brigid O’Shaughnessy) wciąga go w swoją (oczywiście wydumaną, ale przedstawianą jako prawdziwa) opowieść. Czyż nie tak to nasze życie wygląda, że pozwolę sobie na banał? Dzisiaj szczególnie, gdy dzień rozpoczyna od sprawdzenia wiadomości (z naszej bańki oczywiście) na czymś tam. Od momentu przebudzenia wciągnięci jesteśmy w opowieść, co do prawdziwości której powinniśmy mieć niemałe podejrzenia.

A w centrum tytułowy sokół (dziś jakby nie przez przypadek skojarzenie może przyjść ze słynną nowelą Boccaccia). Metafora ludzkich pragnień. Celów, które codziennie stawiamy przed sobą, by wykrzesać motywację do życia (no Becketta nie będę próbował z tego wyciosać). Sokół o wiekowej historii ze szczegółami przytoczonej w tekście przez jednego z namiętnych poszukiwaczy, ale i potwierdzonej przez brata Effi (pamiętajmy jednak, że to najbardziej naiwne ogniwo tej opowieści). Dzisiaj to modne bardzo, by sensacyjne historie zakorzenić w archiwach. Lecz dla mnie nie jest istotne, na ile są one wiarygodne (boć przecie wiadomo, że to też jakieś tam narracje te archiwa), ważne, że ten nasz cel, ta motywacja codzienna, usankcjonowana jest przez historię. Nadaje to sens naszym działaniom a także zbrodniom.
No właśnie, bo jest to opowieść o tym, jak taki sokół, cel niby drogocenny bardzo, który nasze wszystkie problemy raz na zawsze i w ogóle życie cudne; jak taki sokół potrafi zaćmić rozum i moralność wszelaką. A że na końcu ten obiekt pragnień okazuje się fałszerstwem, że zmarnowaliśmy czas i energię, że po trupach do celu, to w sumie pouczające, ale bardziej jeszcze to, że niemal od razu jakiś zdrajca czający się w naszym mózgu (albo, wg psychologów niektórych, ta zbawienna siła tkwiąca w nas i chroniąca przed ciemnością świata) podsuwa nam myślątko, że wprawdzie zostaliśmy oszukani, ale to nie znaczy, że nie ma oryginału… i momentalnie powracają siły żywotne, by znowu wyruszyć na poszukiwanie i być może, by znowu bezceremonialnie likwidować przeszkody stające nam na drodze… to dopiero jest pouczające. Ale czy ten zdrajca w nas pozwoli (nie pozwoli, on chroni nasze zdrowie psychiczne), by dostrzec w sobie tego zwodzonego pokusą Gutmana (ileż nawet takich małych smaczków, jak to ironiczne nazwisko na przykład w tej powieści jest) i by spojrzeć na siebie z dystansu i przejrzeć, i w sokole, który naszym celem, dostrzec fałszerstwo (podsunięte nam przez kogo?). Ile takich bezwartościowych fetyszy motywuje nas do zmagań?

Można by znowu o miłości, a jakże. I na scenie bardzo by to było obecne, gdybym ja to inscenizował (dwie kobiety w tej sztuce, naiwna sekretarka i przewrotna femme fatale… feministki pewnie by nie poparły tego projektu). Nie będę jednak już tego rozwijał, wystarczy, że przytoczę, jako puentę, odpowiedź, której udzielił detektyw swej kochance morderczyni (ten specyficzny związek nie jest to jeszcze "Nagi instynkt", ale gdzieś tu można doszukiwać się korzeni), na pytanie o to, czy ją kocha: „Chyba kocham […] Ale co z tego? Nie jestem Thursby ani Jacobi i nie dam z siebie zrobić durnia”.

Dashiell Hammett Sokół maltański



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz