środa, 13 listopada 2024

Dyskusyjny Pałac

 Czy gdyby to nie Polański nakręcił „The Palace” ani nikt inny równie znany, to czy byśmy o tym filmie rozmawiali? Przysłuchiwałem się wypowiedziom dekaefowskich tuzów po jednej z projekcji i zastanawiałem, czy niewątpliwa kompetencja, bagaż ogromnej liczby obejrzanych filmów ochronić może człowieka przed apriorycznym, bo przecież w tyle czachy jest już syndrom Polańskiego i konieczność ustawienia się jakiegoś wobec niego, czy tego chcemy, czy nie, niezależnie od naszej jego oceny, od wzmożenia moralnego, czy prób racjonalizacji, a poza tym jeszcze te wszystkie wcześniejsze jego filmy… to wszystko mniej lub bardziej opatula naszą, bo moją przecież też i to na maxa, świadomość podczas oglądania, niezależnie od tego, jak bardzo staramy się wybić na niepodległość, no więc, czy jest człowiek w stanie uwolnić się od tego wszystkiego i spojrzeć nago? Może niektórzy potrafią, ale nie doświadczyłem tego na tej uniwersyteckiej sali podczas, cennej skądinąd, bo uruchamiającej myślątka na temat źródeł naszych ocen a także, po raz kolejny uświadamiającej mi, jak bardzo nie potrafię ustosunkować się, sformułować swojego zdania, jak niekompetentny, pozbawiony humanistycznych narzędzi jestem, mimo wielu dziesięcioleci dobijania się do tych komnat i szkatułek, w których ukryte przede mną są jasne kryteria pozwalające tym, w większości, których na swej drodze spotykam, bliższych, a nawet najbliższych, i dalszych znajomym formułować często wręcz z apodyktyczną pewnością, wobec której ciarki nerwowe, być może wynikające z zazdrości, że ja tak nie potrafię, że nie dopracowałem się tej umiejętności oceny, po plecach mi przebiegają, że „to jest po prostu zły film”, „ta aktorka nigdy nie powinna była stanąć na scenie, kto jej na to pozwolił”, „zdecydowanie grafomania” ale i oczywiście, z równie niedopuszczającą sprzeciwu pewnością: „to jest genialnie napisane”, „przełom, przełom – teraz historia sztuki dzielić się będzie na to, co przed i na to, co po…” (to były cytaty z niejednej rozmowy, czy też wysłuchiwania monologu, gdy jak zwykle lękałem się wtrącić moje pełne wątpliwości „ale przecież”, lecz pewnie i mi się zdarzały takie… o wstydzie!).

Ale „The Palace”?

Mam problem z poczuciem humoru, często to powtarzam, i jest to wystarczający powód, by mnie zdyskwalifikować…. nie należę do targetu…. Dotyczy to teatru (ostatnio „To tylko szwindel„ w Teatrze Wybrzeże), literatury (znajomi pożyczyli mi jakiś czas temu, zachęcając bardzo „Kamasutrę” Aleksandra Olina… i jak mam im powiedzieć, że jakoś nie bardzo?) i oczywiście filmu. Więc trudno mi dyskutować z tymi, którzy po projekcji radośnie konstatowali, że się świetnie bawili. Tylko im zazdrościłem, bo tak mam zawsze – widzowie się śmieją, a ja bez żadnej wyższościowej, inteligenckiej pozy siedzę zawstydzony z poczuciem, że też bym tak chciał. Więc replika tych poważniejszych, co na tej dyskusji po filmie Polańskiego, że to przecież żenujący poziom żartów, do mnie nie przemawia. Skoro śmieszy, a to przecież bardziej szczere chyba niż słynne zachwyca, to tylko pozazdrościć. Tylko niech pamiętają ci radośni, że to indywidualne bardzo i skoro mnie nie, to kompletnie o niczym nie świadczy; a właściwie tak – o poczuciu humoru, które wbrew pozorom i temu, co niektórzy tu i ówdzie głoszą, ma się nijak do poziomu inteligencji. I tej mojej, i tych, którzy czasami nawet rubasznie (nie muszę chyba wspominać, że „1670” także pozostawił mnie zdystansowanym).

Podczas rozmowy pojawił się poważny argument na obronę tych, których Roman rozśmieszył, z powagą, a jakże, wygłoszony, że niektórzy nie zauważyli, że mamy tu do czynienia ze starożytnym (to odwołanie do autorytetu długowieczności i Arystotelesa miało mieć siłę obezwładniającą, zawstydzającą ignorantów) gatunkiem satyrą zwanym. I ten genologiczny aspekt miał świadczyć o wartości filmu… że przecież ci wielcy nie tylko poważne rzeczy, a już w ogóle Polański to przecież nigdy arcydzieł nie chciał a jedynie dobrze skrojone, świetnie opowiedziane gatunkowe filmy tworzyć (a przywołanie Agnieszki Holland, która podobno kiedyś na jakimś spotkaniu, po wysłuchaniu głębokich analiz swego dzieła jakiegoś powiedziała ze zdziwieniem „To ja taki mądry film zrobiłam?” chciałoby się pominąć, ale to przecież na spotkaniu wierchuszki dekaefu rozmowa pofilmowa…. na takie dictum cóż – to nie dziwota, że ludziom często po projekcji nie chce się gadać, żeby przez przypadek nic mądrego nie powiedzieć, by nie spotkać się z zarzutem nadinterpretacji, że reżyser po prostu tylko film, nic poza tym, żadne tam konteksty itd…. a o kokieterii twórców to można by długo).

Tak. Satyra (choć spodobała mi się uwaga, że to żadne przerysowanie, żadna gruba krecha – tak przyjęcia tych z najwyższej półki finansowej wyglądać mogą i to realizm jest). Ale ona też może być i dobra, i zła, i nijaka. Jaka była ta? Nie wiem (ja już z „W trójkącie” Ostlunda problem miałem – wspominam, bo jako pozytywny kontrprzykład dobrej satyry przywołany został na spotkaniu i słusznie zresztą; przywołano także „Biały lotos” – gdzieś tu są chyba moje granice prześmiewczości, bo polubiłem ten serial), ale powtórzę – ja nie należę także do wielbicieli „Nieustraszonych pogromców wampirów” (a to chyba subtelniejsze było). A jest kilka filmów Romana Polańskiego, które ja nałogowo, co jakiś czas i kilka scen, przy których ja zahipnotyzowany, i tak pewnie pozostanie mimo cancel culture… i pewnie, poza niezaprzeczalną przyjemnością doświadczania oglądania, będę się tam doszukiwał różnych sensów, niezależnie od twórczych intencji.

I jeden z rozmówców fajny trop, właśnie na sensy chcąc przekierować dyskusję, podsunął. Przywołał scenę z zamknięciem się rosyjskiego ambasadora z całym zagrabionym bogactwem w sejfie, do którego jedyny klucz, który tylko z zewnątrz wykorzystać było można, miał w kieszeni. I on w tym sejfie pewnie do dziś. Scena metafora, figura historycznej sytuacji, bez rozstrzygnięcia, bo dalej się dzieje… lubię takie….

Tylko że interlokutor tegoż poszukiwacza sensów zapragnął, by wszystkie inne, nawet najgłupsze sceny, w ten sposób zinterpretować. A skoro nie można, to tamta także tylko o głupocie ambasadora jest i o niczym więcej. Ejże, panowie i panie od filmu – to tak nie działa, to nie tak, że albo opowieść z samych metaforycznych figur skrojona, albo wszystko dosłowne… Wiecie to na pewno, tylko że mamy tak, że w ferworze dyskusji zapominamy o jej istocie. Niczym prawnicy, którzy uczeni są nie dochodzenia do prawdy, a udowadniania swoich tez, bo od tego zależy wygrana w procesie i kasa, i prestiż; za prawdę, do której próbowano kiedyś na uniwersytetach (a przecież ta rozmowa, o której ja tu tak cierpko i polemicznie, zawiedziony nieco i stąd mój resentyment w tym wpisie, także w szacownych murach mej alma mater miała miejsce) kiedyś, kiedyś – oj tu kasy nie ma, a i zainteresowanie nią niewielkie.

Postmodernistyczny styl odbioru charakteryzuje się między innymi umiejętnością identyfikowania w dziele różnorodnych odniesień, pastiszów, zabaw; uświadomionej obecności w filmie jego przodków. Taka hodowla wsobna. I podejrzewam, że większość tak ma (ale nie ma na to dowodów, badań, więc to tylko moje domniemanie), że czuje wewnętrzną intelektualną (dlaczego intelektualną, przecież to, jeśli na poziomie identyfikacji pozostaje, jest świadectwem jedynie lub aż liczby godzin spędzonych przed ekranem, dobrej pamięci i spostrzegawczości?) radość i satysfakcję, gdy identyfikuje w oglądanym filmie np. pana z plasterkiem na nosie itp. I później taki quiz, niby niewinny, kto ile wychwycił… Tak, przyjemność ta i mi nieobca, choć już do rywalizacji kto co i ile nie staję, by się nie kompromitować (ja mam problem nawet z kliszami – w ostatnio czytanych przeze mnie recenzjach słowo klisza pojawia się coraz częściej, oczywiście jako zarzut, a ja kurcze wciąż jakbym nie oglądał tego wszystkiego, co oglądałem, a pamięć będzie już tylko gorsza; być może także krucho u mnie z umiejętnościami analityczno-syntetycznymi). Więc rozumiem, że dla wielu, dla tych skutecznie odczytujących ten wsobny szyfr, oglądanie „The Palace” stanowi źródło przyjemności. Że takie zabawne, pełne zgrywy potraktowanie przez reżysera siebie i swojej twórczości. Znowu – trudno polemizować z czyimś odczuwaniem satysfakcji i przyjemności. Moja słaba pamięć ponownie nie czyni ze mnie targetu.

Ale mam i ja moją małą tego typu przyjemnostkę. W pewnym momencie w tle (w filmie oczywiście) pojawiła się muzyka, która spowodowała, że niczym tak jak w palimpseście, zacząłem zeskrobywać mentalnie tę wierzchnią warstwę obcej mi zgrywy czy też satyry. Utwór muzyczny pochodził z „Popiołu i diamentu” (scenariusz „Pałacu” – Polański i Skolimowski, więc przypadek wykluczony). I gdy na tym tle muzycznym widzę przy barze upijających się Cruscha (M. Rourke) z przekabaconym (czyli takim, który na dwa fronty działa – dla jasności skojarzeń) urzędnikiem banku (M. Peschel) liczącym na super zysk, którego źródłem milenijna pluskwa miałaby być, to już nie mogę w nich nie widzieć tej niezapomnianej pary – redaktora Pieniążka i Drewnowskiego. I ten hotel z imprezą w czasie przełomu, ze zdegenerowanymi elitami i aroganckimi Rosjanami zaczynam postrzegać nieco poważniej. I ten rodzaj przyjemności, o której wyżej, i mi był dany na chwilę.

I (po raz ostatni to „i”, ten spójnik stawiający wszystko równorzędnie, na jednym poziomie, wszystkie warstwy palimpsestu) teraz dopiero początek wpisu być powinien, po którym sążnista analiza porównawcza. Bo kusi, by wraz z Kopfem (O. Masucci) gdzieś w zakamarkach hotelu poszukać dyrektora Słomki, bo obaj niewątpliwie mieli głowę na karku i potrafili spełniać życzenia każdego ze światów chroniących się podczas tej jednej nocy we wnętrzu ich pałacu.

Ale przecież nie takich ekstrawagancji oczekuje się od dekaefu…

Oj, taka mi się napisała polemika z dyskusją w Dyskusyjnym, a ja przecież doceniam i kibicuję, z nadzieją, że będą rozmowy po, namiętne, merytoryczne, ale i subiektywne… bez sztucznych granic. Dałem po prostu wyraz swojemu resentymentowi, bo coraz mniej mówię, więcej słucham, a później w domu przetrawiam…

 

wtorek, 20 lutego 2024

Aseksualny melodramat

 

Melodramat to miłość i przeszkody. Czasami zabawne, czasami tragiczne. Bywa, że i to i to – co miało miejsce w „Romeo i Julii”, który to dramat początkowo pisany był jako komedia, a wszyscy wiedzą, jak się to nieco ironiczne dworowanie z młodzieńczej miłości zakończyło.

A wyobraźmy sobie, że Romeo jest aseksualny… rodzinny konflikt Kapuletich i Montekch to drobnostka wobec takiej przeszkody. Możemy nawet zaryzykować twierdzenie, że ten rodzaj przeszkody spowodowałby, że w ogóle byśmy nie usłyszeli historii z miasta Werony. Inne dramaty Szekspira także by nie powstały.

Z taką sytuacją mamy do czynienia w filmie „Slow” (tytuł, z racji nie tak odległych mych zauroczeń, jest dla mnie wystarczająco pociągający, bo kwalifikacja na Filmwebie, że to melodramat, nie brzmi  zachęcająco w moim wypadku).

„Slow” (reż. Marija Kavtaradze) litewska propozycja do Oskara (nie znalazł się na krótkiej liście) i nagroda za reżyserię w Sundance

Elena realizuje się w tańcu; bywa że bardzo zmysłowym.

Dovydas jest tłumaczem języka migowego. A przede wszystkim człowiekiem aseksualnym (przy tej okazji się dowiedziałem, że aseksualność jest przez część naukowców uznawana dzisiaj za orientację seksualną, co brzmi to nieco paradoksalnie).

Neurobiolodzy (w tym Paweł Boguszewski podczas jednego ze spotkań) twierdzą, że początek miłości, etap powszechnie zwany zakochaniem, ma swoje źródło w biologii i że to prawa gatunku decydują w tym momencie o tym, że rozum traci na wartości i zaprzepaścić swój jednostkowy los jesteśmy w stanie. I jeśli w trakcie tego okresu, czasami krótszego, czasami dłuższego, partnerzy (-rki) nie wykształcą więzi na innych poziomach, to o tak zwanej miłości dojrzałej można zapomnieć.

A w filmie Kavtaradze od niemal pierwszego spotkania Eleny i Dovydasa mamy pewność co do rodzącego się uczucia. To znaczy z jej strony jak najbardziej możemy mieć do czynienia z fascynacją podszytą erotyzmem, jego zauroczenie ewidentnie ma źródło w pokładach, o których istnieniu w filmach o tematyce miłosnej najczęściej zapominamy (że wspomnę choćby o „Przejściach”, który oglądałem w zasadzie w przeddzień spotkania ze „Slow” – no i w tym francuskim filmie reżyser, Ira Sachs nie pozostawia widzowi wątpliwości, że fascynacje głównego bohatera mają przede wszystkim podłoże erotyczne i jego kolejne wybory uzależnione są tylko od doznawanej w tej sferze satysfakcji; oryginalne w tym filmie może jest to, że na początku Tomas jest w związku homoseksualnym, który opuszcza dla kobiety – można by o tym filmie więcej, bo stosunek widza do Tomasa stanowi chyba swoisty papierek lakmusowy jeśli chodzi o jego ocenę kultury współczesnej, powiedzmy tej już poboomerskiej [choć może przesadzam, bo przecież ludzie aż tak bardzo się nie zmienili, po prostu dzisiaj możemy bardziej otwarcie mówić i manifestować swoje potrzeby]).

Ale czy taki związek ma w ogóle szanse powodzenia (pytanie zasadne jak najbardziej, ale oczekiwanie, że widz jednoznacznie wyrazi w tej materii swoje zdanie, zabawi się we wróżkę, w sytuacji, gdy reżyserka pozostawia otwarte [w pewnym sensie, bo jest sugestia, ale ją także można różnie odczytywać] zakończenie, jest, moim zdaniem, nie do końca uzasadnione, bo właśnie po to w filmie jest otwarte zakończenie, by te bardzo różne możliwości w umyśle widza współwystępowały niczym sławetny kot Shrödingera)?

Zmysłowa kobieta, nieukrywająca swoich potrzeb i pragnień oraz aseksualny mężczyzna całkowicie obojętny na wszelkie sugestie dotyczące zbliżenia (co nie wyklucza oczywiście innych form intymności i bliskości). Dwa w pewnym sensie różne światy, żeby nie powiedzieć dwa różne sposoby komunikowania swych potrzeb. I jednocześnie miłość – oboje  tak nazywają uczucie ich łączące (choć zapewne odczuwają coś zupełnie innego [co ma miejsce zawsze przecież, bo nie da się przecież zestawić, porównać i pewnym jest, że jest to jedno z tych pojęć, pod które każdy, dosłownie każdy, podstawia zupełnie co innego).

Wiadomo – istnieje nieprzeliczona liczba szczęśliwych par, w których sfera seksu nie ma (być może już) znaczenia. Ale w tym filmie wyraźnie mamy do czynienia z kobietą, dla której ta sfera życia (tak, tak – fascynująca i bogata w niezwykłe doznania) ma znaczenie (na pewno jest to także związane z wiekiem).

Sytuacja Eleny i Dovydasa ma w filmie znaczące konteksty: świat głuchych, taniec (dla mnie teatr tańca, ruchu) i życie zakonne.

To lektura „Głuszy” Anny Goc uświadomiła mi, w jak bardzo obcym mi świecie funkcjonują ludzie głusi. Czasami jedziemy z nimi tramwajem, mijamy ich na ulicy, z zainteresowaniem przyglądamy się temu, w jaki sposób się porozumiewają i gdzieś tam umyka świadomość, że ci ludzie nie są nawet obok, oni żyją na innej planecie. My żyjemy na innej planecie.

Elena prowadzi dla nich zajęcia taneczne.

Teatr tańca stanowi (przynajmniej dla mnie) także inny świat. Od lat oglądam, czasami z większym, czasami z mniejszym zainteresowaniem. Próbuję nie czytać zbytnio literacko, tego, co obserwuję na scenie, ale mój filologiczny umysł nie potrafi uwolnić się od ugruntowanych belferstwem przyzwyczajeń. A to przecież inny kod, inny język, inny świat. Gestu, dotyku, relacji, rytmu, emocji, poczucia przestrzeni, życia zapisanego w ciele. Historie, które niekoniecznie są narracjami. Mierzę się z tym od lat, pozostając mimo dobrych chęci gdzieś obok.

I te różne światy spotykają się podczas warsztatów. Nie sądzę, by przekroczyli dzielące ich granice, ale na pewno się spotkali. Tak jak Elena z Dovydasem. Dlatego ten kontekst ma znaczenie. Istnieje pomiędzy nimi granica, której nigdy pewnie nie przekroczą, chyba że z wiekiem, po zaspokojeniu młodzieńczych pragnień, Elenie już bliższa stanie się aseksualność. Ale film nie mówi o tym, jak to kiedyś, za ileś lat może być, film przedstawia sytuację tych młodych ludzi dziś i pokazuje problem, stawia pytanie o granice tego spotkania.

Dovydas nauczył się języka migowego, ponieważ jego brat jest głuchy. Rodzice zakazywali temu bratu, jak to często w takiej sytuacji bywa, o czym Anna Goc sporo pisze, migania, by wymusić pojawienie się komunikacji werbalnej. Dovydas już w tej sytuacji rodzinnej pokazał, jak mu zależy na przekraczaniu granic, jak konieczne jest dla niego komunikowanie się z bratem. Przezwyciężył rodzinne ograniczenia.

Matka Elenie, gdy ta w dzieciństwie zameldowała, że chce być baletnicą, nakazała spojrzenie w lustro. Nie jest ona wiotką i zgrabną dziewczyną. A swoje pragnienie, w innej formie, spełniła. Przekroczyła granice narzucane jej przez ciało. Te, które w młodym wieku bagatelizujemy, a które wraz z upływem czasu stają się coraz bardziej dojmujące (wiem coś o tym).

Podczas jednego ze spotkań (sporo uczestniczę) Małgorzata Majewska powiedziała, że jednym z istotnych elementów budowania więzi intymnej między partnerami jest wykształcenie swoistego, zrozumiałego tylko dla nich, języka. Gdy podczas rozmowy z matką Eleny wspomniana została sytuacja z dzieciństwa, gdy lustro miało stać się weryfikatorem marzeń dziewczynki, to Dovydas szepnął do Eleny „pójdziemy do Mc Donalda”. Dla kogoś z boku niewiele to znaczy. W ich wypadku jest to początek wyłaniania się intymnego kodu, co może dobrze rokować.

Jest jeszcze przyjaciółka Eleny, która zdecydowała się na życie zakonne. Wybór decydujący o wyrzeczeniu się seksu (oczywiście teoretycznie – jak jest w praktyce, to wiemy). W katolicyzmie – który najbardziej jest restrykcyjny w tej dziedzinie, co skutkuje bardzo złymi psychicznymi konsekwencjami w naszym społeczeństwie (ale powstrzymam się przed kontynuacja tych myślątek na temat religii, w której się wychowałem i która tyle zła przyniosła światu). Ale jeżeli ktoś nawet podczas seksu myśli o Jezusie (słowa przyjaciółki relacjonującej, jak to z chłopakiem było, zanim zdecydowała o wyborze drogi), to chyba też już ma zadatki na aseksualność albo na wręcz już mistyczne traktowanie sfery zmysłowości.

Dovydas mistykiem nie jest. On tak ma.

Czasami się zastanawiam, ilu doświadczeń, nie tylko zmysłowych, ja jestem pozbawiony. Jaki brak, niedostrzegalny przez otaczających mnie ludzi, a którego konsekwencje dotykają tych, którzy bliżej i dłużej chcieliby być, których bardziej spotykam. Może jest to brak zdecydowanie bardziej istotny niż aseksualność. Dovydas kocha.

poniedziałek, 12 lutego 2024

Na peryferiach „Kosa”

 


Po premierze „Kosa”, który, jak to ktoś napisał, rozbił bank, recenzji bez liku. Wyłania się z nich mapa oczywistych odwołań, skojarzeń, kontekstów.

 Więc choćby z tego powodu (ale nie tylko dlatego, boć przecie nie jest moją ambicją, jeśli jeszcze jakoweś mam, pisanie recenzji, a uruchamianie pisaniem jakichś tam moich nomadycznych, często wtórnych włóczęg) mierzenie się z tym, co znawcy, nie ma sensu.

Nie warto.

Ale na obrzeżach, żeby nie napisać – na peryferiach – ukazały się teksty, na które warto zwrócić uwagę, które sam dla siebie chcę jakoś, by coraz bardziej zawodną pamięć wesprzeć, krótko zasygnalizować.

Czyli żaden tam nomadyzm a rekapitulacja…

Niektórzy oczekiwali, inni z kolei się obawiali, filmu, w którym Bóg, honor i ojczyzna zdominują kreację a przede wszystkim motywacje tytułowego bohatera. Ta obrzydzona już znacznie przez niektórych polityków triada wartości wprawdzie pojawia się w filmie, lecz w zgoła niespodziewanym kontekście i o zgrozo w ustach rosyjskiego rotmistrza. Swoją drogą nie wiedziałem (tak, tak – moja ignorancja), że to nadużywane na przeróżnych wiecach hasło pochodzi z roku 1943. Jak wielu (mam nadzieję, że wielu, że nie jestem sam) sądziłem, że polscy patrioci głoszą to hasło niemal od stworzenia świata (a, jak powszechnie wiadomo, Adam i Ewa w raju po polsku z wężem gaworzyli). A dowiedziałem się tego z rozmowy ze scenarzystą „Kosa” Michałem A. Zielińskim przeprowadzonym przez J. Majmurka, opublikowanym w „Krytyce Politycznej” a zatytułowanym „Nie byłoby »Kosa« bez Andrzeja Ledera [rozmowa]”.Swoją drogą warto może zwrócić uwagę, że Zieliński, o co być może niektórzy po obejrzeniu filmu mogliby go podejrzewać, nie zgadza się z utożsamieniem pańszczyzny z amerykańskim niewolnictwem, lecz w związku z tym, że w społeczeństwie, jego zdaniem, taka niezgoda dominuje, postanawia prowokacyjnie, by wzbudzić ożywczą dyskusję, taki znak równości pomiędzy plecami chłopa pańszczyźnianego i czarnoskórego byłego niewolnika postawić (póki co, dyskusji nie zauważyłem, filmowy obraz wydaje się na tyle sugestywny, że, takie odnoszę wizjonerskie wrażenie, zacznie dominować pogląd, że rzeczywiście jest to różnica między bawełną i pszenicą).

Warto poglądy Zielińskiego skonfrontować z tym, co w „KulturzeLiberalnej” pisze o polskim niewolnictwie Jan Sowa. Nie będę tu przytaczał argumentów autora (wbrew wcześniejszym zapowiedziom, że to taka rekapitulacja), są one, jak zwykle w wypadku Jana Sowy, tak klarownie sformułowane, że w pamięci zagnieżdżą się bez konieczności ich streszczania. Warto natomiast podkreślić wnioski, do których dochodzi profesor. Zapewne w każdej recenzji (chyba w każdej) „Kosa” mamy do czynienia z odwołaniem do tak zwanej „ludowej historii Polski” i szeregu publikacji, które w ostatnich latach przyczyniły się do emancypacji losów tych, których właśnie z niewolnikami amerykańskimi w filmie się zestawia. Jan Sowa w swoim tekście dochodzi do paradoksalnego wniosku. Mianowicie twierdzi, że narracja ludowo-antysarmacka uderza przede wszystkim w środowiska konserwatywno-prawicowe (po projekcji „Kosa”, na której byłem, jeden ze starszych widzów głośno i manifestacyjnie wyraził swoje zdanie o dziele Maślony, krzycząc, że to hańba, bluźnierstwo, wstyd i w ogóle antypolskie), w ludzi „o relatywnie mniejszym stopniu akumulacji różnych form kapitału, nie tylko materialnego, ale też społecznego i kulturowego”. A z kolei, paradoksalnie, ekscytują się tymi ideami elity liberalne (nie jestem elitą, ale liberałem na pewno, więc to i o mnie pewnie). Dlaczego paradoks? Chyba cytat jest konieczny: „narracja ludowej historii i walki z opresją […] powinna być narzędziem walki z dominującymi elitami w imię emancypacji podporządkowanych, tymczasem stała się sposobem samopotwierdzania elit w ich samozadowoleniu i przekonaniu, że to one są ostoją nowoczesności, wolności i demokracji. […] A czyż wolność to nie również, a może przede wszystkim, wolność rynku? Do tego chłop/pracownik pod batem ekonoma/misty, minimalne państwo i niskie podatki. Wszystko się zgadza: Polska zawsze była Polską”.

To byli ci dwaj, u których możemy doszukiwać się korzeni tego ludowo-antysarmackiego wątku w „Kosie”: Andrzej Leder i „Prześniona rewolucja” oraz Jan Sowa z „Fantomowym ciałem króla”.

Ale nie można nie wspomnieć o Quentinie Tarntino.

Który oczywisty jest a jednocześnie i nieoczywisty; dużo go i może i wcale nie, jak twierdzi Sadzik w „Krytyce Politycznej”.

Tarantinowskie wzorce jak najbardziej, oczywiste odwołania – dlaczego nie, ale sama istota, to wg autora tekstu „To nie jest Tarantino” jest wręcz przeciwna do tego, co u reżysera „Django”. Sadzik przestrzega, że gdy nazbyt zwrócimy uwagę na rozwiązania formalne, przede wszystkim narracyjne czy na pewne motywy, przejęte od amerykańskiego Mistrza, to mogą nam umknąć zasadnicze różnice świadczące o specyfice filmu Maślony, a co za tym idzie może i polskiej historii. Ostatnie filmy Tarantino („Bękarty wojny”, „Django”, „Pewnego razu w Hollywood”) można potraktować jako swoisty protest przeciw niesprawiedliwości historii; wprowadzają one swoistą ocalającą korektę; filmy te rekompensują realny, okrutny przebieg zdarzeń. Można by powiedzieć, że Tarantino stwarza pewne Schulzowskie (czy dr King Schulz [Christoph Waltz to przecież austriacki aktor a Drohobycz to bądź co bądź Galicja… – chyba mnie nomadycznie poniosło jak zwykle] z „Django” nie jest przypadkiem świadectwem tego, że reżyser nawiązuje do „Sanatorium pod klepsydrą”?... może ktoś o tym pisał, nie wiem)  odnogi czasu, ratując życie między innymi Sharon Tate (choć z punktu widzenia historii to może mniej spektakularne wpłynięcie na przebieg zdarzeń niż skrócenie II wojny światowej czy rozliczenie z niewolnictwem).

Maślona nie tyle kieruje nas w filmową odnogę historii, gdzie Kościuszko i chłopi odnoszą triumf (choć na mniejszą skalę mamy w filmie do czynienia z odwetem po stronie sprawiedliwości, gdy w finale skrzywdzeni i poniżone zgrabnie łączą w jedno home invasion z rape and revenge, lecz, co potraktować trzeba symbolicznie, z dymem idzie cały folwark), przyśpieszając zmiany w mentalności polskiej szlachty, która podekscytowana ideałami Oświecenia przyczynia się do budowania nowoczesnego społeczeństwa gotowego przeciwstawić się zaborcom (ależ to bajeczne), co wskazuje na to, jak bardzo taki scenariusz był niemożliwy, co, na coraz bardziej ponurej twarzy Braciaka, było aż nazbyt widoczne. Bo ta polska szlachta, czyli (pozwolę sobie przywołać cytat z Gombrowicza obecny w tekście Sadzika) „rozpaczliwa banda gnuśnych bęcwałów”, czy też Rzeczpospolita zainfekowana sławetnym imposybilizmem, skutecznie impregnuje Polskę na ocalająca korektę.

Czy nad polską historią ciąży fatum?

(dalej podążam za tekstem Sadzika, sam nie wymyślę nic lepszego, a tekst z „Krytyki Politycznej” wart jest grzechu powielenia myśli)

I to takie fatum, które nawet wyobraźni filmowca nie pozwala na imaginowanie sobie alternatywnego, optymistycznego ciągu zdarzeń analogicznego do tych, które zaproponował w swoich filmach Tarantino.

Niekoniecznie. Wyobraźnia jest nieobliczalna. Lecz podsunąć może bardzo różne rozwiązania, nawet bardzo kontrowersyjne (to eufemizm).

Niektóre propozycje wyszły kiedyś spod pióra J. M. Rymkiewicza. Te alternatywne wersje naszej historii to – w XVIII w. ścięcie króla i powieszenie arystokracji, a w XX, w 1989, komunistów. Zaniechanie tego rozlewu krwi w obu przypadkach, co w przekonaniu Rymkiewicza doprowadziło do klęski polskiego Oświecenia i niesatysfakcjonującego wykorzystania przełomu z 1989 roku („pozytywny mit” to nie bajka Rymkiewicza), ma przekonać współczesnych do krwawych (lub co najmniej bardzo drastycznych i kategorycznych) rozliczeń z elitą liberalną odsuniętą od władzy w 2015 r. (być może obecnie coś takiego w jakimś tam niewielkim wymiarze, jakim – dopiero zobaczymy, ma teraz miejsce, ale 15 października role się odwróciły i rozliczają ci, którzy w przekonaniu Rymkiewicza mieli wisieć).

To byłaby ta krwawa alternatywa, opierająca się na niegasnącym resentymencie.

Ale Sadzik wskazuje także na inne, bardzo interesujące odnogi czasu, historie alternatywne.

By zasygnalizować czytelnikom inną, bliższą wrażliwości lewicowej, odnogę, przywołuje Sadzik słowa Pawła z Wizny wygłoszone w 1568 r., które i ja pozwolę sobie tu przywołać: „Bo ja tak rozumiem i tak wierzę, iż się wiernemu nie godzi mieć poddanych, a daleko mniej niewolników i niewolnic, gdyż to jest rzecz pogańska panować nad swoim bratem, potu jego abo raczej krwie używać” (podkreślę raz jeszcze – rok 1568!). Od tych słów w artykule zaczyna się ta ocalająca naszą wspólnotę narracja alternatywna. Bracia polscy, bo o arianach jest mowa, nie są wygnani z Rzeczpospolitej; wręcz przeciwnie – ich ideały powszechnie wcielane w życie przyśpieszają szereg procesów powodując, że upadek Rzeczpospolitej jest trudny do wyobrażenia.

I inne jeszcze możliwe transfery (bo też na półki jakich to filozofów trafić mogły pisma braci polskich czyniąc ferment) nowoczesnego myślenia o społecznej równości mkną przez uwolnioną imaginację autora artykułu. Dochodząc do zaskakującej (a może nie tak bardzo…) konkluzji, że to może pierwowzorem doktora Schulza i Djanga jest Kościuszko właśnie (taki dialektyczny twist – jak to pomysłowo nazywa autor artykułu) z jego czarnoskórym adiutantem. Co i być może Maślonie chodziło po głowie, skoro tenże adiutant z San Domingo pochodził, a tam, jak wiadomo powstanie niewolników i polski w nim udział.

A wszystko to po to, by po udanym zmierzeniu się polskiego kina z wzorcami zachodnimi (o „Kosie” mowa), po wyprowadzeniu tematu historycznego z martyrologiczno-narodowego zaduchu, opowiedzieć nas bez „stosowania w przedstawieniach pańszczyzny nakładek z tarantinowskich obrazów plantacji”. Swojsko, jak „Jan Chryzostom Pasek, który zdobył samowiedzę” (Miłosz o Gombrowiczu – cytat także z tekstu Sadzika).

W podobnym duchu kończy się także tekst z „Dwutygodnika”, w którym autor, wcześniej chwaląc przełomowe dokonanie Maślony jeśli chodzi o potraktowanie w polskim filmie tematu historycznego, zachęca do tego, by w końcu pożegnać się z tym wstydem, że nie jesteśmy w pełni Zachodem, by niekoniecznie opowiadać polskie historie na zasadzie sojuszu plantacji i folwarku, co jest świadectwem jedynie naszych kompleksów. „Tymczasem tym, czego wciąż – jako kinematografia – nie mamy, jest kinowa osobliwość: niespodziewane, wywołujące ciarki pojawienie się czegoś w miejscu, w którym wcześniej nie było nic i niczego się nie spodziewaliśmy” (Marcin Stachowicz: „Osobliwa historia”)

 

 

 

Nic tu prawie ode mnie, ale pisząc najlepiej ogarniać cudze teksty, a skoro już napisałem, to dlaczego nie wrzucić, by dotlenić mego bloga 😊