Po premierze „Kosa”, który, jak to ktoś napisał, rozbił bank,
recenzji bez liku. Wyłania się z nich mapa oczywistych odwołań, skojarzeń,
kontekstów.
Więc choćby z tego
powodu (ale nie tylko dlatego, boć przecie nie jest moją ambicją, jeśli jeszcze
jakoweś mam, pisanie recenzji, a uruchamianie pisaniem jakichś tam moich
nomadycznych, często wtórnych włóczęg) mierzenie się z tym, co znawcy, nie ma
sensu.
Nie warto.
Ale na obrzeżach, żeby nie napisać – na peryferiach –
ukazały się teksty, na które warto zwrócić uwagę, które sam dla siebie chcę
jakoś, by coraz bardziej zawodną pamięć wesprzeć, krótko zasygnalizować.
Czyli żaden tam nomadyzm a rekapitulacja…
Niektórzy oczekiwali, inni z kolei się obawiali, filmu,
w którym Bóg, honor i ojczyzna zdominują kreację a przede wszystkim motywacje
tytułowego bohatera. Ta obrzydzona już znacznie przez niektórych polityków triada
wartości wprawdzie pojawia się w filmie, lecz w zgoła niespodziewanym
kontekście i o zgrozo w ustach rosyjskiego rotmistrza. Swoją drogą nie
wiedziałem (tak, tak – moja ignorancja), że to nadużywane na przeróżnych
wiecach hasło pochodzi z roku 1943. Jak wielu (mam nadzieję, że wielu, że nie
jestem sam) sądziłem, że polscy patrioci głoszą to hasło niemal od stworzenia
świata (a, jak powszechnie wiadomo, Adam i Ewa w raju po polsku z wężem
gaworzyli). A dowiedziałem się tego z rozmowy ze scenarzystą „Kosa” Michałem A.
Zielińskim przeprowadzonym przez J. Majmurka, opublikowanym w „Krytyce
Politycznej” a zatytułowanym „Nie byłoby »Kosa« bez Andrzeja Ledera [rozmowa]”.Swoją drogą warto może zwrócić uwagę, że Zieliński, o co być może niektórzy po
obejrzeniu filmu mogliby go podejrzewać, nie zgadza się z utożsamieniem
pańszczyzny z amerykańskim niewolnictwem, lecz w związku z tym, że w społeczeństwie,
jego zdaniem, taka niezgoda dominuje, postanawia prowokacyjnie, by wzbudzić
ożywczą dyskusję, taki znak równości pomiędzy plecami chłopa pańszczyźnianego i
czarnoskórego byłego niewolnika postawić (póki co, dyskusji nie zauważyłem,
filmowy obraz wydaje się na tyle sugestywny, że, takie odnoszę wizjonerskie
wrażenie, zacznie dominować pogląd, że rzeczywiście jest to różnica między
bawełną i pszenicą).
Warto poglądy Zielińskiego skonfrontować z tym, co w „KulturzeLiberalnej” pisze o polskim niewolnictwie Jan Sowa. Nie będę tu przytaczał argumentów autora (wbrew
wcześniejszym zapowiedziom, że to taka rekapitulacja), są one, jak zwykle w
wypadku Jana Sowy, tak klarownie sformułowane, że w pamięci zagnieżdżą się bez
konieczności ich streszczania. Warto natomiast podkreślić wnioski, do których
dochodzi profesor. Zapewne w każdej recenzji (chyba w każdej) „Kosa” mamy do
czynienia z odwołaniem do tak zwanej „ludowej historii Polski” i szeregu
publikacji, które w ostatnich latach przyczyniły się do emancypacji losów tych,
których właśnie z niewolnikami amerykańskimi w filmie się zestawia. Jan Sowa w
swoim tekście dochodzi do paradoksalnego wniosku. Mianowicie twierdzi, że
narracja ludowo-antysarmacka uderza przede wszystkim w środowiska konserwatywno-prawicowe
(po projekcji „Kosa”, na której byłem, jeden ze starszych widzów głośno i manifestacyjnie
wyraził swoje zdanie o dziele Maślony, krzycząc, że to hańba, bluźnierstwo,
wstyd i w ogóle antypolskie), w ludzi „o relatywnie mniejszym stopniu
akumulacji różnych form kapitału, nie tylko materialnego, ale też społecznego i
kulturowego”. A z kolei, paradoksalnie, ekscytują się tymi ideami elity
liberalne (nie jestem elitą, ale liberałem na pewno, więc to i o mnie pewnie).
Dlaczego paradoks? Chyba cytat jest konieczny: „narracja ludowej historii i
walki z opresją […] powinna być narzędziem walki z dominującymi elitami w imię
emancypacji podporządkowanych, tymczasem stała się sposobem samopotwierdzania elit
w ich samozadowoleniu i przekonaniu, że to one są ostoją nowoczesności,
wolności i demokracji. […] A czyż wolność to nie również, a może przede
wszystkim, wolność rynku? Do tego chłop/pracownik pod batem ekonoma/misty,
minimalne państwo i niskie podatki. Wszystko się zgadza: Polska zawsze była
Polską”.
To byli ci dwaj, u których możemy doszukiwać się korzeni
tego ludowo-antysarmackiego wątku w „Kosie”: Andrzej Leder i „Prześniona
rewolucja” oraz Jan Sowa z „Fantomowym ciałem króla”.
Ale nie można nie wspomnieć o Quentinie Tarntino.
Który oczywisty jest a jednocześnie i nieoczywisty; dużo go
i może i wcale nie, jak twierdzi Sadzik w „Krytyce Politycznej”.
Tarantinowskie wzorce jak najbardziej, oczywiste odwołania –
dlaczego nie, ale sama istota, to wg autora tekstu „To nie jest Tarantino” jest
wręcz przeciwna do tego, co u reżysera „Django”. Sadzik przestrzega, że gdy
nazbyt zwrócimy uwagę na rozwiązania formalne, przede wszystkim narracyjne czy
na pewne motywy, przejęte od amerykańskiego Mistrza, to mogą nam umknąć
zasadnicze różnice świadczące o specyfice filmu Maślony, a co za tym idzie może
i polskiej historii. Ostatnie filmy Tarantino („Bękarty wojny”, „Django”,
„Pewnego razu w Hollywood”) można potraktować jako swoisty protest przeciw
niesprawiedliwości historii; wprowadzają one swoistą ocalającą korektę; filmy
te rekompensują realny, okrutny przebieg zdarzeń. Można by powiedzieć, że
Tarantino stwarza pewne Schulzowskie (czy dr King Schulz [Christoph Waltz to
przecież austriacki aktor a Drohobycz to bądź co bądź Galicja… – chyba mnie
nomadycznie poniosło jak zwykle] z „Django” nie jest przypadkiem świadectwem
tego, że reżyser nawiązuje do „Sanatorium pod klepsydrą”?... może ktoś o tym
pisał, nie wiem) odnogi czasu, ratując
życie między innymi Sharon Tate (choć z punktu widzenia historii to może mniej
spektakularne wpłynięcie na przebieg zdarzeń niż skrócenie II wojny światowej
czy rozliczenie z niewolnictwem).
Maślona nie tyle kieruje nas w filmową odnogę historii,
gdzie Kościuszko i chłopi odnoszą triumf (choć na mniejszą skalę mamy w filmie
do czynienia z odwetem po stronie sprawiedliwości, gdy w finale skrzywdzeni i
poniżone zgrabnie łączą w jedno home invasion z rape and revenge,
lecz, co potraktować trzeba symbolicznie, z dymem idzie cały folwark),
przyśpieszając zmiany w mentalności polskiej szlachty, która podekscytowana
ideałami Oświecenia przyczynia się do budowania nowoczesnego społeczeństwa
gotowego przeciwstawić się zaborcom (ależ to bajeczne), co wskazuje na to, jak
bardzo taki scenariusz był niemożliwy, co, na coraz bardziej ponurej twarzy
Braciaka, było aż nazbyt widoczne. Bo ta polska szlachta, czyli (pozwolę sobie
przywołać cytat z Gombrowicza obecny w tekście Sadzika) „rozpaczliwa banda
gnuśnych bęcwałów”, czy też Rzeczpospolita zainfekowana sławetnym
imposybilizmem, skutecznie impregnuje Polskę na ocalająca korektę.
Czy nad polską historią ciąży fatum?
(dalej podążam za tekstem Sadzika, sam nie wymyślę nic
lepszego, a tekst z „Krytyki Politycznej” wart jest grzechu powielenia myśli)
I to takie fatum, które nawet wyobraźni filmowca nie pozwala
na imaginowanie sobie alternatywnego, optymistycznego ciągu zdarzeń
analogicznego do tych, które zaproponował w swoich filmach Tarantino.
Niekoniecznie. Wyobraźnia jest nieobliczalna. Lecz podsunąć
może bardzo różne rozwiązania, nawet bardzo kontrowersyjne (to eufemizm).
Niektóre propozycje wyszły kiedyś spod pióra J. M.
Rymkiewicza. Te alternatywne wersje naszej historii to – w XVIII w. ścięcie
króla i powieszenie arystokracji, a w XX, w 1989, komunistów. Zaniechanie tego
rozlewu krwi w obu przypadkach, co w przekonaniu Rymkiewicza doprowadziło do
klęski polskiego Oświecenia i niesatysfakcjonującego wykorzystania przełomu z
1989 roku („pozytywny mit” to nie bajka Rymkiewicza), ma przekonać
współczesnych do krwawych (lub co najmniej bardzo drastycznych i
kategorycznych) rozliczeń z elitą liberalną odsuniętą od władzy w 2015 r. (być
może obecnie coś takiego w jakimś tam niewielkim wymiarze, jakim – dopiero
zobaczymy, ma teraz miejsce, ale 15 października role się odwróciły i
rozliczają ci, którzy w przekonaniu Rymkiewicza mieli wisieć).
To byłaby ta krwawa alternatywa, opierająca się na
niegasnącym resentymencie.
Ale Sadzik wskazuje także na inne, bardzo interesujące
odnogi czasu, historie alternatywne.
By zasygnalizować czytelnikom inną, bliższą wrażliwości
lewicowej, odnogę, przywołuje Sadzik słowa Pawła z Wizny wygłoszone w 1568 r.,
które i ja pozwolę sobie tu przywołać: „Bo ja tak rozumiem i tak wierzę, iż się
wiernemu nie godzi mieć poddanych, a daleko mniej niewolników i niewolnic, gdyż
to jest rzecz pogańska panować nad swoim bratem, potu jego abo raczej krwie
używać” (podkreślę raz jeszcze – rok 1568!). Od tych słów w artykule zaczyna
się ta ocalająca naszą wspólnotę narracja alternatywna. Bracia polscy, bo o
arianach jest mowa, nie są wygnani z Rzeczpospolitej; wręcz przeciwnie – ich
ideały powszechnie wcielane w życie przyśpieszają szereg procesów powodując, że
upadek Rzeczpospolitej jest trudny do wyobrażenia.
I inne jeszcze możliwe transfery (bo też na półki jakich to
filozofów trafić mogły pisma braci polskich czyniąc ferment) nowoczesnego
myślenia o społecznej równości mkną przez uwolnioną imaginację autora artykułu.
Dochodząc do zaskakującej (a może nie tak bardzo…) konkluzji, że to może
pierwowzorem doktora Schulza i Djanga jest Kościuszko właśnie (taki dialektyczny
twist – jak to pomysłowo nazywa autor artykułu) z jego czarnoskórym adiutantem.
Co i być może Maślonie chodziło po głowie, skoro tenże adiutant z San Domingo
pochodził, a tam, jak wiadomo powstanie niewolników i polski w nim udział.
A wszystko to po to, by po udanym zmierzeniu się polskiego
kina z wzorcami zachodnimi (o „Kosie” mowa), po wyprowadzeniu tematu
historycznego z martyrologiczno-narodowego zaduchu, opowiedzieć nas bez „stosowania
w przedstawieniach pańszczyzny nakładek z tarantinowskich obrazów plantacji”.
Swojsko, jak „Jan Chryzostom Pasek, który zdobył samowiedzę” (Miłosz o
Gombrowiczu – cytat także z tekstu Sadzika).
W podobnym duchu kończy się także tekst z „Dwutygodnika”, w
którym autor, wcześniej chwaląc przełomowe dokonanie Maślony jeśli chodzi o
potraktowanie w polskim filmie tematu historycznego, zachęca do tego, by w
końcu pożegnać się z tym wstydem, że nie jesteśmy w pełni Zachodem, by
niekoniecznie opowiadać polskie historie na zasadzie sojuszu plantacji i
folwarku, co jest świadectwem jedynie naszych kompleksów. „Tymczasem tym, czego
wciąż – jako kinematografia – nie mamy, jest kinowa osobliwość: niespodziewane,
wywołujące ciarki pojawienie się czegoś w miejscu, w którym wcześniej nie było
nic i niczego się nie spodziewaliśmy” (Marcin Stachowicz: „Osobliwa historia”)
Nic tu prawie ode mnie, ale pisząc najlepiej ogarniać cudze
teksty, a skoro już napisałem, to dlaczego nie wrzucić, by dotlenić mego bloga 😊
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz