niedziela, 31 stycznia 2010

Gerrowanie w Dolinie Śmierci

Co oznacza słowo 'gerrowanie'?
Ponieważ obaj bohaterowie filmu Van Santa mają na imię (bądź tylko tak się do siebie zwracają) Gerry, to można sądzić, iż jest to imię oznaczające Każdego. Ale nie każdego przeciętnego człowieka przecież, lecz prędzej każdego, kto podobny jest do bohaterów filmu...
Lecz nie są oni przecież jacyś specjalnie wyjątkowi. Jedyne, co ich wyróżnia to to, że zagubili się na pustkowiu, na które trafili z własnego wyboru.

Dwaj przyjaciele wybrali się na wycieczkę do Doliny Śmierci. Nie chcąc spotkać zbyt wielu turystów niedzielnych (zresztą sami także na takich wyglądają) zbaczają z wytyczonego szlaku. Oczywiście zabłądzili...
I co się dalej dzieje?
Nic...
Jeden z tych nielicznych filmów, w których prawie nie ma zdarzeń.
pełna hipnoza
dziesięciominutowe ujęcia, często z kamery stojącej w miejscu
dialogi zmieściły się zapewne na jednej stronie arkusza a4 (bohaterowie znają się jak łyse konie, nie muszą więc ze sobą rozmawiać; jak wiadomo miarą przyjaźni - nie jest to film o samotności - jest umiejętność nieskrępowanego przebywania ze sobą w milczeniu)
W stan kontemplacji wprowadza nie tylko powolny rytm narracji i rozległe górsko-pustynne pejzaże, ale także specyficzna ścieżka dźwiękowa, na którą składają się odgłosy szumiącego wiatru, chrzęstu piasku i pojedynczych dźwięków fortepianu (Arvo Part)

Dwóch zagubionych młodych ludzi przemierzających Dolinę Śmierci ("Na końcu drogi jest tylko pieprzony cel").
Wokół fascynująca natura.
Całkowicie obojętna a jednocześnie zabójcza. Dosłownie.
Niemalże pozbawiona życia pustynia.
Zanikające ślady zwierząt prowadzące do wody bądź miejsca kopulacji. Kopulujące na pustyni zwierzęta robiące sobie przerwę na wyprawę do wodopoju - nie, tego w filmie nie ma, o tym się tylko mówi. Jeden z bardziej absurdalnych dialogów pomiędzy bohaterami, którzy planują, że będą się zwierzętom przyglądać z ukrycia, by ich nie krępować...
Ale zwierzęta nie zaprowadziły ich do wodopoju...
bo jest to kolejny film o braku...
I na pewno możemy mówić o bardzo dużym powinowactwie z Antonionim; o tyle zaskakującym, że to film amerykański (w dodatku jedną z postaci poszukującej wyjścia z tej egzystencjalnej pułapki jest Matt Damon).
No właśnie, użyłem sformułowania 'egzystencjalna pułapka'. Czy aż egzystencjalna? Czy każda opowieść będąca jakąś tam milionową wersją toposu drogi czy homo viator (oj, zaleciało lekcją polskiego) musi być od razu poważną wypowiedzią na temat sensu ludzkiego życia zwanego przeze mnie właśnie egzystencjalną pułapką?
Nie musi. I być może Van Sant czy też Damon (współautor niezbyt chyba długiego scenariusza) w ogóle o tym nie myśleli (choć trudno mi w to uwierzyć). I szczerze powiedziawszy nie ma to dla mnie większego znaczenia. Gdybym przyglądał się tym dwóm gościom z jakieś boskiej perspektywy (jeżeli podczas oglądania tego filmu pojawia się w głowie jakieś myślątko na temat Boga, to jest raczej związane z jego Brakiem... Bogiem jest Natura i Czas) w tak zwanym realu, to i tak bym pomyślał, że to ich błądzenie jest jakąś przejmująca metaforą (sam, gdy łażę po górach, postrzegam ten swój absurdlany wysiłek jako swoistą figurę mego pokręconego losu).
Bo to właśnie nomadyzm jest.

Dwóch gości, trochę przypadkowo, trochę niefrasobliwie, trochę uciekając przed zwyczajnością zeszło z utartego szlaku. Inną drogą chcieli dojść do tego 'pieprzonego celu'. Co nim było, nie dowiedzieliśmy się do końca filmu...
I to trochę lękiem napawa. Bo zbyt podobne: ten przypadek, niefrasobliwość, zejście...
Historia trwania w Czasie. Historia stopniowego upadku.
"- Chodźmy!
- Równie dobrze możemy siedzieć..."
Pod koniec filmu w wielkiej ciszy i ciemności resztką sił zmierzają przed siebie; stopniowo zaczyna ich otaczać nienaturalna jasność - mentalna pustynia.
"- Jak nam idzie ta wycieczka?
- Dość dobrze..."

No i co to jest to 'gerrowanie'?
Pewnie jest to rodzaj absurdu, którym nacechowane jest ludzkie życie; tyle że każdemu może się wydawać, że ten jego absurd jakiś wyjątkowy jest i nadaje mu się jakąś swoistą nazwę... np. 'gerrowanie'.

Gerry, reż. Gus Van Sant

niedziela, 10 stycznia 2010

Tylko echo...

Jest w "Przygodzie" taka króciutka scena: Klaudia stoi na opustoszałym placu obok surowej budowli powiązanej z kościołem i poprzez zamknięte okiennice zadaje pytanie "Jest tam ktoś?" i sama sobie odpowiada "Tylko echo..."; po chwili wraz z Sandrem dostrzegają u podnóża wzgórza, na którym stoją, zabudowania "Tam jest wioska" stwierdzają, by po chwili sprostować "To cmentarz..."
Tylko echo odpowiada, gdy poszukujemy kontaktu z drugim człowiekiem. Odnajdujemy odbicie własnych oczekiwań i emocji. Projektujemy...
Spotkanie jest niemożliwe.
Filmy Antonioniego mają w sobie coś negatywnego: można by wyliczać, czego w nich nie ma... (zresztą wielu już wyliczyło). Ale w tym filmie brak jest szczególnie uwypuklony: Anna pragnie niebyć. Najpierw stwierdza, że przebywanie w towarzystwie Sandra po jego miesięcznej nieobecności męczy ją; jego obecność jest źródłem jej rozdrażnienia. A później sama znika...
Jest to film o jej nieobecności i to w dodatku nieobecności mocno nieokreślonej pod względem ontologicznym :-) Bo czy jest to nicość, czyli śmierć (jeżeli oczywiście założymy, że nasze życie kończy się tu na ziemi definitywnie; a taką perspektywę wydaje się nam sugerować w swoich filmach Antonioni; sugerować choćby pejzażem); czy może Anna gdzieś jest (i różnorodne informacje na temat miejsca jej przebywania w filmie się pojawiające pełnią pewnie taka funkcję: mają utrzymać widza - a przede wszystkim Sandrę i Klaudia - w niepewności).
Film, którego bohaterem głównym jest nieokreślona, niepewna nieobecność.
Zupełnie jak z Bogiem (jak pisze we wspominanym przeze mnie kilka dni temu eseju Kołakowski: i wiara i niewiara jest dzisiaj równie niepewna - staliśmy się nomadami: "świat opuszczony przez Boga jest źródłem niepokoju").
Żeby spokojnie dalej funkcjonować Klaudio, a może głównie Sandra muszą mieć pewność; chcieliby mieć pewność. Więcej - dość szybko orientują się, że nie chcą, by Anna się odnalazła. Ich motywacja, aczkolwiek okrutna, jest jak najbardziej oczywista. Ich nadzieja na miłość ma szansę tylko kosztem śmierci Anny. Bo znowu mamy do czynienia z kobietą wmanewrowaną przez mężczyznę w nadzieję na prawdziwe uczucie. I choć to temat nieustannie obecny u Antonioniego, to wydaje się, że Sandra jest już nauczona doświadczeniem wcześniejszych bohaterek Mistrza z Ferrary. Broni się przed tym uczuciem i zaangażowaniem. Dlaczego mimo wszystko ulega? Pewnie tak, jak bohaterka Krzyku, miała nadzieję, że "może tym razem..." Skończyło się jak zwykle... Skończyło się tak, jak w Przyjaciółkach przygoda Cesare (czy to się odmienia jakoś?) (ten sam aktor w obu filmach: Franco Fabrizi, co jest źródłem jeszcze dodatkowego smaczku podczas oglądania - ci bohaterowie mają wiele wspólnego, nie miał zbyt wysokiego mniemania o mężczyznach Antonioni), czyli przebaczeniem mężczyźnie jego wiarołomstwa (o którym zresztą się przekonała, gdy zauważyła nieobecność swego partnera, co wywołało niepokój związany z istnieniem Anny) w imię... no właśnie - w imię czego? Podstawową motywacją wydaje się być strach - przed samotnością. Czy to nie za wysoka cena? A może na tym polega istota chrześcijańskiej umiejętności przebaczania? Ale przecież można przebaczyć, ale nie udawać, że się jest razem... chyba...

Jak szybko jesteśmy w stanie zapomnieć - nawet o tych, którzy wydają nam się być bardzo bliscy? Może nie zapomnieć, bo przecież pamięć jest właśnie źródłem niepokoju Klaudii; ale jak szybko zaczynamy postępować tak, jakby tej osoby nigdy nie było? Zakładając jej nieobecność? Pragnąc jej nieobecności? Jak szybko zaczynamy pragnąć, by nasze jej nawoływania odpowiadały tylko echem? Jak szybko pragnienie związane z odczuwaniem przez nas czegoś, co chyba nazbyt pochopnie zwiemy miłością, jest w stanie zdominować pragnienie obecności? Podkreślam - odczuwanie przez nas czegoś; odczuwanie, które jest potwierdzeniem dla nas, ale tylko dla nas, naszej obecności, ale tylko naszej obecności.
Jak szybko jesteśmy w stanie się przekonać, że nasze istnienie niekoniecznie jest innym potrzebne? A wręcz może zawadzać...

Anna zaginęła na skalistej wyspie, na której mieszkał samotny rybak. Sam. Ale, gdy tylko się pojawił i zobaczył nieznajomych w swojej pustelni, od razu zaczął pokazywać zdjęcia swej rodziny. Jakby w ten sposób chciał upewnić siebie i gości o swoim istnieniu. I mimo, że mieszkał samotnie, to wydaje się, że w przeciwieństwie do bohaterów tego filmu, nie był sam.

Film został wygwizdany przez publiczność na festiwalu w Cannes w roku 1960 (jednocześnie dostał wtedy nagrodę jury dla najlepszego filmu - specjaliści jednak mają wyczucie wielkości). Zarzucano mu między innymi właśnie brak. Rozpoczęcie od wątku o charakterze niemal sensacyjnym (zagubienie i poszukiwanie Anny), a następnie porzucenie tegoż (nie dowiadujemy się, co stało się z Anną) na rzecz nieśpiesznie (tytuł także mógł rozbudzić oczekiwania niektórych; zresztą pytanie o to, do czego odnosi się tytułowa przygoda, także można sobie postawić) opowiedzianej historii o uczuciach niemożliwych. Zarzucano reżyserowi niekonsekwencję. Pomijając już pytanie o konieczność istnienia takiej konsekwencji, wydaje mi się, że wątek Anny nie jest porzucony. Antonioni konsekwentnie bardzo opowiada historię o nieobecności. Nie tylko Anny...

Przygoda, reż. M. Antonioni

poniedziałek, 4 stycznia 2010

W poszukiwaniu straconych złudzeń

Tym razem zwyczajni ludzie.
W pejzażu zamglonym i bezludnym częstokroć.
Uciekanie od samotności w ramiona drugiego człowieka.

Kolejny człowiek wytrącony z poczucia oczywistości w momencie porzucenia.
Poczucie oczywistości: stała odpowiedzialna praca, widok na dom i rzekę, i córkę bawiącą się z innymi dziećmi (albo inaczej, w odniesieniu do innego bohatera z tego filmu: "Masz wszystko, łóżko... masz radio... dlaczego uciekasz... czego szukasz?" A on pije, dopóki wszystkiego nie wypije... bo to jakoś mało).

Porzucenie.
Niemożność uwierzenia, że wszystko było naprawdę aż do spotkania kolejnego mężczyzny. Tak jakby spotkanie innego miało unieważnić prawdziwość wcześniejszych uczuć (a może ten kolejny rzeczywiście uświadamiał pozorność wcześniejszych uczuć; albo może 'naprawdę' jest tylko przez chwilę, a później są już tylko histeryczne próby przywrócenia stanu pierwotnego). Ale niektórym tak się wydaje. I nie mogą się z tym pogodzić.
Zresztą kobieta odchodzi także pełna lęku; w pełni świadoma, że skoro już co najmniej dwukrotnie okazało się, że to, co czujemy, dalekie jest od idealistycznych wyobrażeń, to i tym razem może być tak samo. Ale niemalże zrezygnowana - próbuje...
A u mężczyzny pojawia się poczucie straty czasu i innych okazji. Poczucie, że w dopadła nas przypadkowość losu; że mogło przecież być korzystniej; ale skoro już na siebie trafiliśmy i przez moment było dobrze, to bądźmy 'odpowiedzialni' i płaćmy za ten moment (a jeśli trwało to kilka lat - w filmie siedem - to i tak pozostaje pytanie, czy to już wystarczy by skazać człowieka w tym procesie) - do końca życia. Bo jak nie, to wystawimy rachunek naszych strat: mogliśmy przecież przez ten czas związać się z kimś zdecydowanie korzystniej. Byliśmy kochani. Przynajmniej tak nam się zdawało, tyle że wybraliśmy... i chcemy, by było to docenione... więc próbujemy zatrzymać ukochaną siłą... jakby tego rodzaju związek miał jeszcze jakiś sens.
Wysiłki, by zatrzymać kobietę, która postanowiła odejść. Prezenty. Wymuszane pocałunki mające przypomnieć wcześniejsze uniesienia i oddanie. Publiczne wyładowywanie agresji. Gorączkowe poszukiwanie sposobu na miłość.
Nieustające upokorzenie.
Czy można przywrócić minione uczucie?

"Jak można odrzucić takie uczucie?"
Tak jakby dla istnienia związku wystarczające było uczucie jednej strony. Złudna wiara, że uczuciem można zarazić niczym anginą. Że prędzej czy później ta niemalże ewangeliczna siła udzieli nam swej łaski.
Tak jakby historia Raskolnikowa i Sonii rzeczywiście się zdarzyła?
Ekonomia uczucia: nie można odrzucać, nie można marnować...

A później... ile trzeba zrobić, by uczucie jednak w sobie zabić. Ile kobiet odrzucić, by się przekonać, że jest to tylko wypełnianie pustki.

Mała dziewczynka przerażona widokiem chorych psychicznie starców zapatrzonych w pustynny i zamglony pejzaż.

Tak, to znowu Antonioni...

Krzyk, reż. M. Antonioni

niedziela, 3 stycznia 2010

Między piątkiem a niedzielą

W czasie swej okołosylwestrowej wędrówki trafiłem na tekst, którego fragment bez żadnych chyba komentarzy może być przytoczony jako świadectwo istnienia problemu o nazwie 'nomadyzm'...

"Świat, w którym żyjemy, nie jest [...] światem ludzi przepełnionych satysfakcjonującą pewnością, umocnionych w swojej wierze lub niewierze. Żyjemy raczej w epoce wygnańców, uchodźców, banitów, istot błąkających się bez końca. 'Żydów wiecznych tułaczy' poszukujących utraconej - duchowej lub fizycznej - ojczyzny. W tym nomadycznym życiu nic nie jest pewne, zagwarantowane, ostatecznie ustalone, nic - poza samą wędrówką - nie jest dane w sposób wolny od pytań".
(L. Kołakowski, Czy Pan Bóg jest szczęśliwy i inne pytania)

...fragment oczywiście wyrwany z kontekstu, który był ze mną przez te kilka dni.