niedziela, 10 stycznia 2010

Tylko echo...

Jest w "Przygodzie" taka króciutka scena: Klaudia stoi na opustoszałym placu obok surowej budowli powiązanej z kościołem i poprzez zamknięte okiennice zadaje pytanie "Jest tam ktoś?" i sama sobie odpowiada "Tylko echo..."; po chwili wraz z Sandrem dostrzegają u podnóża wzgórza, na którym stoją, zabudowania "Tam jest wioska" stwierdzają, by po chwili sprostować "To cmentarz..."
Tylko echo odpowiada, gdy poszukujemy kontaktu z drugim człowiekiem. Odnajdujemy odbicie własnych oczekiwań i emocji. Projektujemy...
Spotkanie jest niemożliwe.
Filmy Antonioniego mają w sobie coś negatywnego: można by wyliczać, czego w nich nie ma... (zresztą wielu już wyliczyło). Ale w tym filmie brak jest szczególnie uwypuklony: Anna pragnie niebyć. Najpierw stwierdza, że przebywanie w towarzystwie Sandra po jego miesięcznej nieobecności męczy ją; jego obecność jest źródłem jej rozdrażnienia. A później sama znika...
Jest to film o jej nieobecności i to w dodatku nieobecności mocno nieokreślonej pod względem ontologicznym :-) Bo czy jest to nicość, czyli śmierć (jeżeli oczywiście założymy, że nasze życie kończy się tu na ziemi definitywnie; a taką perspektywę wydaje się nam sugerować w swoich filmach Antonioni; sugerować choćby pejzażem); czy może Anna gdzieś jest (i różnorodne informacje na temat miejsca jej przebywania w filmie się pojawiające pełnią pewnie taka funkcję: mają utrzymać widza - a przede wszystkim Sandrę i Klaudia - w niepewności).
Film, którego bohaterem głównym jest nieokreślona, niepewna nieobecność.
Zupełnie jak z Bogiem (jak pisze we wspominanym przeze mnie kilka dni temu eseju Kołakowski: i wiara i niewiara jest dzisiaj równie niepewna - staliśmy się nomadami: "świat opuszczony przez Boga jest źródłem niepokoju").
Żeby spokojnie dalej funkcjonować Klaudio, a może głównie Sandra muszą mieć pewność; chcieliby mieć pewność. Więcej - dość szybko orientują się, że nie chcą, by Anna się odnalazła. Ich motywacja, aczkolwiek okrutna, jest jak najbardziej oczywista. Ich nadzieja na miłość ma szansę tylko kosztem śmierci Anny. Bo znowu mamy do czynienia z kobietą wmanewrowaną przez mężczyznę w nadzieję na prawdziwe uczucie. I choć to temat nieustannie obecny u Antonioniego, to wydaje się, że Sandra jest już nauczona doświadczeniem wcześniejszych bohaterek Mistrza z Ferrary. Broni się przed tym uczuciem i zaangażowaniem. Dlaczego mimo wszystko ulega? Pewnie tak, jak bohaterka Krzyku, miała nadzieję, że "może tym razem..." Skończyło się jak zwykle... Skończyło się tak, jak w Przyjaciółkach przygoda Cesare (czy to się odmienia jakoś?) (ten sam aktor w obu filmach: Franco Fabrizi, co jest źródłem jeszcze dodatkowego smaczku podczas oglądania - ci bohaterowie mają wiele wspólnego, nie miał zbyt wysokiego mniemania o mężczyznach Antonioni), czyli przebaczeniem mężczyźnie jego wiarołomstwa (o którym zresztą się przekonała, gdy zauważyła nieobecność swego partnera, co wywołało niepokój związany z istnieniem Anny) w imię... no właśnie - w imię czego? Podstawową motywacją wydaje się być strach - przed samotnością. Czy to nie za wysoka cena? A może na tym polega istota chrześcijańskiej umiejętności przebaczania? Ale przecież można przebaczyć, ale nie udawać, że się jest razem... chyba...

Jak szybko jesteśmy w stanie zapomnieć - nawet o tych, którzy wydają nam się być bardzo bliscy? Może nie zapomnieć, bo przecież pamięć jest właśnie źródłem niepokoju Klaudii; ale jak szybko zaczynamy postępować tak, jakby tej osoby nigdy nie było? Zakładając jej nieobecność? Pragnąc jej nieobecności? Jak szybko zaczynamy pragnąć, by nasze jej nawoływania odpowiadały tylko echem? Jak szybko pragnienie związane z odczuwaniem przez nas czegoś, co chyba nazbyt pochopnie zwiemy miłością, jest w stanie zdominować pragnienie obecności? Podkreślam - odczuwanie przez nas czegoś; odczuwanie, które jest potwierdzeniem dla nas, ale tylko dla nas, naszej obecności, ale tylko naszej obecności.
Jak szybko jesteśmy w stanie się przekonać, że nasze istnienie niekoniecznie jest innym potrzebne? A wręcz może zawadzać...

Anna zaginęła na skalistej wyspie, na której mieszkał samotny rybak. Sam. Ale, gdy tylko się pojawił i zobaczył nieznajomych w swojej pustelni, od razu zaczął pokazywać zdjęcia swej rodziny. Jakby w ten sposób chciał upewnić siebie i gości o swoim istnieniu. I mimo, że mieszkał samotnie, to wydaje się, że w przeciwieństwie do bohaterów tego filmu, nie był sam.

Film został wygwizdany przez publiczność na festiwalu w Cannes w roku 1960 (jednocześnie dostał wtedy nagrodę jury dla najlepszego filmu - specjaliści jednak mają wyczucie wielkości). Zarzucano mu między innymi właśnie brak. Rozpoczęcie od wątku o charakterze niemal sensacyjnym (zagubienie i poszukiwanie Anny), a następnie porzucenie tegoż (nie dowiadujemy się, co stało się z Anną) na rzecz nieśpiesznie (tytuł także mógł rozbudzić oczekiwania niektórych; zresztą pytanie o to, do czego odnosi się tytułowa przygoda, także można sobie postawić) opowiedzianej historii o uczuciach niemożliwych. Zarzucano reżyserowi niekonsekwencję. Pomijając już pytanie o konieczność istnienia takiej konsekwencji, wydaje mi się, że wątek Anny nie jest porzucony. Antonioni konsekwentnie bardzo opowiada historię o nieobecności. Nie tylko Anny...

Przygoda, reż. M. Antonioni

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz