Gdy półtora roku temu oglądałem Hejtera Komasy, uświadomiłem sobie bardzo mocno, jak już
odklejam się od rzeczywistości, w której żyją ludzie młodzi. Cały szereg
zjawisk, pojęć i mechanizmów charakterystycznych dla rzeczywistości
internetowej, dla tego świata w sieci, który jest dla wielu bardziej naturalnym
otoczeniem niż świat tak zwany realny (choć samo to pojęcie pewnie staje się
niejednoznaczne), dla mnie w jakimś tam stopniu stał się środowiskiem obcym. Nie
w pełni oczywiście, bo choćby bloga prowadzę (ale na jak podstawowym poziomie,
w zasadzie tylko piszę, bez zdjątek, oprawy jakiejś tam graficznej, czy innych
uatrakcyjniątek; blog do czytania, który tylko tym się różni od wynalazku
Gutenberga, że na ekranie monitora [monitorka] do odczytania, a przypomnę, że
to XV wiek był, czyli stopy me mentalne zanurzone w dość głębokim mule historycznym)
i staram się coś niecoś skumać, ale odklejenie i tak coraz większe.
I teraz kolejny film, może nieco bardziej przystępny, jeśli
chodzi o zanurzenie w przestrzeni netu, bo z kontekstu troszkę można, ale
jednak musiałem sprawdzić w słowniku (oczywiście internetowym), kim jest
influencerka (i nie tylko to). I już wiadomo, że o Sweat Magnusa van Horna
chodzi. Problemy przedstawione w tym filmie chyba też łatwiej przenieść na
płaszczyznę uniwersalną niż to, co w filmie Komasy przedstawione zostało (ale
wymagałoby to jakiejś porównawczej analizy, rzucam to tak – intuicyjnie). Poza tym,
mamy w obrazie van Horna świetną sekwencję urodzin u mamy, podczas oglądania
której czułem się całkowicie swojsko, bo w niejednej takiej imprezce rodzinnej
uczestniczyłem. W ciasnym bloku z czasów PRL-u. W mieszkaniu o
charakterystycznym umeblowaniu. W którym, jeśli usiądzie tam wokół
standardowego stołu dziewięć osób, to trudno już się przemieszczać.
I właśnie podczas oglądania tej sceny doświadczyłem
specyficznego rozszczepienia mego doświadczenia. Bo ja w trakcie takich
rodzinnych i nie tylko imprezek czułem się zawsze też nieswojo. Bo ja bardzo
nierodzinny przede wszystkim jestem. A także i kształt takiej imprezki jakoś mi
nigdy nie leżał. Czułem się jakby obok, udając, że jest wszystko dobrze, ale
starając się jak najrzadziej w czymś takim uczestniczyć. Czy był to przejaw
mojego poczucia wyższości? Być może. Ale trudno uciec od poczucia obcości, gdy
ono już się zalęgnie. Niezależnie od jego przyczyn. No i oglądając tę scenę w
filmie poczułem, że ja do żadnego z tych światów nie należę. A przecież ta rodzinna
impreza przywołana została w filmie jako swoiste przeciwstawienie do tej
rzeczywistości, w której Sylwia Zając funkcjonuje na co dzień. Która jest mi
już całkowicie obca. Nie tylko z powodu zasadniczego tematu filmu, czyli miejsca
człowieka w rzeczywistości mediów społecznościowych, ale także jeśli chodzi o
zasobność portfeli tych, którzy go kreują (znowu te moje resentymenty lewackie).
Go i siebie, bo przecież między innymi ten film właśnie o tym jest. O tym, jak
wykreowany w social mediach (uczę się, ja się ciągle uczę) wizerunek może nie
przystawać do realnego samopoczucia celebrytki.
I tu gdzieś mi zaczynają się też problemy z tym filmem. Bo to
przecież, na poziomie uniwersalnym oczywiście, problem nienowy, to oderwanie
się naszej persony (i skojarzenie z Bergmanem, choć wydawać by się mogło, że od
czapy, to jak najbardziej, bo u niego mamy rzeczywistą analizę kryzysu tego
rodzaju) od tego, co gdzieś tam głębiej czujemy; od tego jak my czujemy, kim
jesteśmy. Samotność, a w szczególności – samotność w sieci, także już opisane i
pooglądane.
No i złapałem się na tym, że czepiam się, jak co niektórzy,
z którymi nie za bardzo chcę się utożsamiać. Jak ci, którzy często jak litanię
wymieniają, skąd twórca zaczerpnął, by udowodnić wtórność. Więc zaniecham…
Tym bardziej, że akurat jeśli o tę samotność bohaterki
chodzi, to dotykamy tutaj czegoś, co chyba przez różnych widzów odbierane
będzie diametralnie inaczej. I może to zależeć właśnie od wieku odbiorcy (ale
nie na pewno). Bo ja Sylwii Zając nie wierzę. Albo inaczej – nie jest ona dla
mnie tak wiarygodna jak choćby Magdalena Koleśnik, której wierzę absolutnie. Bo
dla wielu odbiorców w bohaterce dokonała się, albo zaczęła się dokonywać jakaś
istotna przemiana. Bo, choć niby popsuło jej to wizerunek medialny, ona o tych
swych słabościach i na instastories i w TVN dzieli się nie ukrywając łez. Że taka
słaba. I wierzę, że ona wierzy, że to jest prawdziwe. I wierzę, że jej
followersi (no, no wzbogaca się mój język dziadersa) też wierzą. Więcej –
wierzę a nawet jestem pewny, że jest samotna i jest jej z tym źle. Ale gdzieś
tu jest ta cienka granica. To jej przekroczenie, to że podzieliła się w necie i
telewizji, to jest jej terapia właśnie. Raczej nic więcej z tym problemem nie
zrobi. To, że uczyniła ze swego bólu element wizerunku publicznego, nie znaczy,
że poprawią się jej relacje międzyludzkie w realnym (dla mnie realnym) świecie.
A może nawet (taka moja amatorska psychologia) ten ból będzie narastał, ale
gdzieś tam głębiej, inaczej, by kiedyś eksplodować niczym właśnie tak jak w Personie Bergmana.
Oczywiście są kontrargumenty. Jak choćby zajęcie się pobitym
stalkerem (jeszcze do niedawna ten wyraz łączyłem tylko z filmem Tarkowskiego,
ech…). I tu nie mam pewności. I dobrze, że tak to Koleśnik zagrała, że ta
niepewność we mnie. Na pewno wydarzenie to wpłynęło na stan jej psychiki
podczas porannego programu telewizyjnego (dziadersem jestem a telewizora nie
mam, więc także nie bardzo kojarzę konkretne programy telewizyjne i ich rangę;
ale może właśnie dlatego nie mam, żem dziaders, młodzi niektórzy przecież
namiętnie i dla wielu programów to jest target). To jest niewątpliwa zaleta
tego filmu, przede wszystkim kreacji Magdaleny Koleśnik, że obserwatorami
jesteśmy i choć nasza potrzeba voyeryzmu zaspokojona została w stopniu większym
niż przeciętnego followersa, to skala wewnętrznej przemiany, jeśli takowa w
ogóle miała miejsce, czy choćby to początek czegoś autentycznego, prawdziwego,
jest dla widza niedostępna.
x
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz