sobota, 19 czerwca 2021

Z perspektywy kanapowego dziadersa

 

Gdy półtora roku temu oglądałem Hejtera Komasy, uświadomiłem sobie bardzo mocno, jak już odklejam się od rzeczywistości, w której żyją ludzie młodzi. Cały szereg zjawisk, pojęć i mechanizmów charakterystycznych dla rzeczywistości internetowej, dla tego świata w sieci, który jest dla wielu bardziej naturalnym otoczeniem niż świat tak zwany realny (choć samo to pojęcie pewnie staje się niejednoznaczne), dla mnie w jakimś tam stopniu stał się środowiskiem obcym. Nie w pełni oczywiście, bo choćby bloga prowadzę (ale na jak podstawowym poziomie, w zasadzie tylko piszę, bez zdjątek, oprawy jakiejś tam graficznej, czy innych uatrakcyjniątek; blog do czytania, który tylko tym się różni od wynalazku Gutenberga, że na ekranie monitora [monitorka] do odczytania, a przypomnę, że to XV wiek był, czyli stopy me mentalne zanurzone w dość głębokim mule historycznym) i staram się coś niecoś skumać, ale odklejenie i tak coraz większe.

I teraz kolejny film, może nieco bardziej przystępny, jeśli chodzi o zanurzenie w przestrzeni netu, bo z kontekstu troszkę można, ale jednak musiałem sprawdzić w słowniku (oczywiście internetowym), kim jest influencerka (i nie tylko to). I już wiadomo, że o Sweat Magnusa van Horna chodzi. Problemy przedstawione w tym filmie chyba też łatwiej przenieść na płaszczyznę uniwersalną niż to, co w filmie Komasy przedstawione zostało (ale wymagałoby to jakiejś porównawczej analizy, rzucam to tak – intuicyjnie). Poza tym, mamy w obrazie van Horna świetną sekwencję urodzin u mamy, podczas oglądania której czułem się całkowicie swojsko, bo w niejednej takiej imprezce rodzinnej uczestniczyłem. W ciasnym bloku z czasów PRL-u. W mieszkaniu o charakterystycznym umeblowaniu. W którym, jeśli usiądzie tam wokół standardowego stołu dziewięć osób, to trudno już się przemieszczać.

I właśnie podczas oglądania tej sceny doświadczyłem specyficznego rozszczepienia mego doświadczenia. Bo ja w trakcie takich rodzinnych i nie tylko imprezek czułem się zawsze też nieswojo. Bo ja bardzo nierodzinny przede wszystkim jestem. A także i kształt takiej imprezki jakoś mi nigdy nie leżał. Czułem się jakby obok, udając, że jest wszystko dobrze, ale starając się jak najrzadziej w czymś takim uczestniczyć. Czy był to przejaw mojego poczucia wyższości? Być może. Ale trudno uciec od poczucia obcości, gdy ono już się zalęgnie. Niezależnie od jego przyczyn. No i oglądając tę scenę w filmie poczułem, że ja do żadnego z tych  światów nie należę. A przecież ta rodzinna impreza przywołana została w filmie jako swoiste przeciwstawienie do tej rzeczywistości, w której Sylwia Zając funkcjonuje na co dzień. Która jest mi już całkowicie obca. Nie tylko z powodu zasadniczego tematu filmu, czyli miejsca człowieka w rzeczywistości mediów społecznościowych, ale także jeśli chodzi o zasobność portfeli tych, którzy go kreują (znowu te moje resentymenty lewackie). Go i siebie, bo przecież między innymi ten film właśnie o tym jest. O tym, jak wykreowany w social mediach (uczę się, ja się ciągle uczę) wizerunek może nie przystawać do realnego samopoczucia celebrytki.

I tu gdzieś mi zaczynają się też problemy z tym filmem. Bo to przecież, na poziomie uniwersalnym oczywiście, problem nienowy, to oderwanie się naszej persony (i skojarzenie z Bergmanem, choć wydawać by się mogło, że od czapy, to jak najbardziej, bo u niego mamy rzeczywistą analizę kryzysu tego rodzaju) od tego, co gdzieś tam głębiej czujemy; od tego jak my czujemy, kim jesteśmy. Samotność, a w szczególności – samotność w sieci, także już opisane i pooglądane.

No i złapałem się na tym, że czepiam się, jak co niektórzy, z którymi nie za bardzo chcę się utożsamiać. Jak ci, którzy często jak litanię wymieniają, skąd twórca zaczerpnął, by udowodnić wtórność. Więc zaniecham…

Tym bardziej, że akurat jeśli o tę samotność bohaterki chodzi, to dotykamy tutaj czegoś, co chyba przez różnych widzów odbierane będzie diametralnie inaczej. I może to zależeć właśnie od wieku odbiorcy (ale nie na pewno). Bo ja Sylwii Zając nie wierzę. Albo inaczej – nie jest ona dla mnie tak wiarygodna jak choćby Magdalena Koleśnik, której wierzę absolutnie. Bo dla wielu odbiorców w bohaterce dokonała się, albo zaczęła się dokonywać jakaś istotna przemiana. Bo, choć niby popsuło jej to wizerunek medialny, ona o tych swych słabościach i na instastories i w TVN dzieli się nie ukrywając łez. Że taka słaba. I wierzę, że ona wierzy, że to jest prawdziwe. I wierzę, że jej followersi (no, no wzbogaca się mój język dziadersa) też wierzą. Więcej – wierzę a nawet jestem pewny, że jest samotna i jest jej z tym źle. Ale gdzieś tu jest ta cienka granica. To jej przekroczenie, to że podzieliła się w necie i telewizji, to jest jej terapia właśnie. Raczej nic więcej z tym problemem nie zrobi. To, że uczyniła ze swego bólu element wizerunku publicznego, nie znaczy, że poprawią się jej relacje międzyludzkie w realnym (dla mnie realnym) świecie. A może nawet (taka moja amatorska psychologia) ten ból będzie narastał, ale gdzieś tam głębiej, inaczej, by kiedyś eksplodować niczym właśnie tak jak w Personie Bergmana.

Oczywiście są kontrargumenty. Jak choćby zajęcie się pobitym stalkerem (jeszcze do niedawna ten wyraz łączyłem tylko z filmem Tarkowskiego, ech…). I tu nie mam pewności. I dobrze, że tak to Koleśnik zagrała, że ta niepewność we mnie. Na pewno wydarzenie to wpłynęło na stan jej psychiki podczas porannego programu telewizyjnego (dziadersem jestem a telewizora nie mam, więc także nie bardzo kojarzę konkretne programy telewizyjne i ich rangę; ale może właśnie dlatego nie mam, żem dziaders, młodzi niektórzy przecież namiętnie i dla wielu programów to jest target). To jest niewątpliwa zaleta tego filmu, przede wszystkim kreacji Magdaleny Koleśnik, że obserwatorami jesteśmy i choć nasza potrzeba voyeryzmu zaspokojona została w stopniu większym niż przeciętnego followersa, to skala wewnętrznej przemiany, jeśli takowa w ogóle miała miejsce, czy choćby to początek czegoś autentycznego, prawdziwego, jest dla widza niedostępna.

x

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz