Lászlỏ Nemes nakręcił jeden z najważniejszych filmów
obejrzanych przeze mnie w ostatnich latach. I jednocześnie, o paradoksie, jest
to film, którego powtórne obejrzenie sobie odkładam, bo wrażenie zbyt silne i
jakoś oszczędzam swą tak zwaną duszyczkę przed nadmiarem wrażeń (w oczywisty
sposób kreuję się w tym momencie na człowieka o niezwykłym darze empatii,
którego obrazy lagrowego piekła, w specyficzny sposób filmowane, przejęły do
szpiku kości). Syn Szawła – obraz, który
na świecie całym podziw i szacunek, więc ten mój ogląd na wskroś pozytywny
niezbyt oryginalny.
Oczywiste, że na kolejny film Nemesa czekałem, może nie z
niecierpliwością, lecz z aprobatywnym bardzo nastawieniem. I gdy po raz
pierwszy Schyłek dnia obejrzałem dwa
lata temu, to wprawdzie nie zawiedziony byłem, lecz bez szczególnego zachwytu. Może
to wina festiwalowego oglądania była, gdy nadmiar filmów konsumowanych w ciągu
dnia ewidentnie dewaluuje ich subiektywną bardzo ocenę (a nie mam w sobie tego
poczucia własnej wartości, którą posiadają
co niektórzy moi znajomi twierdzący, że niezależnie od okoliczności ich wiedza
i praktyka filmoznawcza [czy też teatrologiczna, gdy ocena spektaklu wchodzi w
grę] pozwala na chłodny osąd, i to fachowy, niemal bezpośrednio po obejrzeniu
roboty reżyserskiej). Teraz, dzięki platformie Nowe Horyzonty vod (cenna bardzo, ale jedyna z platform
streamingowych, na której nazbyt często, przy niespełnieniu jakiś tam warunków
technicznych, nie wyświetlały mi się napisy [a sporo bardzo w domu oglądam i
taki problem po raz pierwszy]) obejrzałem ponownie i mimo, że w warunkach
domowych, a nie jak trzy (a może dwa?) lata temu w kinie, to uległem urokowi tej opowieści. I
także nie tak bardzo jak podczas doświadczania debiutu Nemesa, ale z niewątpliwą filmofilską
satysfakcją.
Charakter pisma jakoś tam do rozpoznania. Długie ujęcia,
kamera niemal cały czas towarzyszy bohaterce, tak że albo jej twarz w kadrze,
albo jej postrzeganie świata, co często nieostrościami planów ogólnych
skutkowało. Że trzeba się domyślać często ze skrawków obrazów czy dialogów, co
do całości. Taki świat domniemany w dużym stopniu. Jak to w życiu. Przecież my
cały czas zanurzeni mentalnie jesteśmy w świecie domniemanym, wykreowanym w
umyśle na podstawie właśnie skrawków, które nasz mózg jako całość każe nam
widzieć.
Typ opowieści, niezależnie od różnicy i wagi tematu, także
podobny do tego w Synu Szawła.
Bohaterka przemierza ulice, zaułki, salony i pałace Budapesztu chcąc załatwić
swoją sprawę, która chyba nie do końca jest oczywista. Jakby Nemes chciał nam
pozostawić takie poczucie, że w życiu właśnie tak (nie mogę sobie darować –
nomadycznie) nawigujemy sobie. Że niekoniecznie jakieś jasno określone cele,
nawet te wielkie, motywują nas do wędrówki. Że bywa tak, może i częściej (lecz
trudno orzec, bo nawet trudno sobie wyobrazić jakieś socjologiczne badania,
które by to zmierzyły), że, szczególnie gdy bardziej typem obserwatora jesteśmy
(to ja na pewno) a nie aktywisty (nie daj boże w tej dwuznacznej [bo oni nie
zawsze przecież źli, wielu z nich przyczyniło się jakoś do tego, że ten padół
znośniejszy jest, a to dzięki tym, którzy z konsekwencją, determinacją, z jasno
postawionymi celami, wydzierali tym zadowolonym to, co także należało się tym
niezadowolonym i wykorzystanym {a ten film przecież o tym, być może głównie,
jeśli tropem tytułu pójdziemy}] odmianie ideologa, który świat na swoją modłę,
na siłę i po trupach chce zmieniać), to tak dryfujemy przez kolejne dni i
okoliczności, czepiając się przypadkowych wskazówek nawigacyjnych niemal jak we
śnie (i mimo że film oniryczny nie jest, to specyficzna atmosfera przyczyniała
się do wrażenia, że obecność bohaterki w tym świecie czasami jakby w
zawieszeniu). Tak ma właśnie Irisz Leiter, o której można by rzec, na podstawie
zakończenia, że przybyła do Budapesztu w celu unicestwienia ekskluzywnego salonu
z kapeluszami, który po śmierci w pożarze jej rodziców przejął Oszkár Brill,
ale gdybyśmy do takiego wniosku doszli, to uleglibyśmy ewidentnemu złudzeniu,
że zdarzenia składające się na nasz los układają się w jakiś logiczny porządek,
że mają charakter teleologiczny. Więc raczej takiego celu nie miała, chyba że
gdzieś nieświadomie. Że ten film jest o stopniowym, zapośredniczonym przez
kolejne cząstkowe motywacje, wyłanianiu się z piwnic nieświadomości tego
skrytego pragnienia. Do spełnienia którego nie prostą drogą dochodziła, ale meandrując,
trafiając do miejsc, które także w wymiarze społecznym, jakby spod powierzchni
tego eleganckiego, rozświetlonego blaskiem jasnego dnia, świata, się wyłaniały,
dając świadectwo istnienia sił wypartych przez miłośników i miłośniczki wyrafinowanych
kapeluszy, a które coraz bardziej jawne i świadome, tylko że ci wyrafinowani
esteci, poszukujący w dekadenckich, destrukcyjnych rozrywkach (to też ślady,
domysły tylko, bo Irisz pewnych progów nie przekroczyła, a niektóre rzeczy
tylko zza kotary) urozmaicenia swego jałowego trwania i żyjący w wydawałoby się
raz na zawsze gotowym świecie, ślepi na to.
I choć film publicystycznego, aktualizującego przedstawione
wydarzenia, charakteru nie ma, to trudno uwolnić się od uniwersalnej i bardzo nienowej
przecież myśli, że to cykl taki. A może nawet nie cykl – może ten świat
społeczny w taki sposób właśnie trwa, że to specyfika tego trwania. Oparta na
antynomiach, które gdzieś tam w koncepcji świadomego i nieświadomego znajdują
odzwierciedlenie. I tylko co jakiś czas, ci, którzy jakoś tam zadowoleni, a gdy
niezadowoleni, bo przecież nietrudno sobie wyobrazić narzekania na to, jak
podły jest ten świat, bo zamknęli salony masażu czy też na to, że nie można
kupić sobie nowszego modelu czegoś tam, a wczasy w Turcji ciut krótsze w tym
roku, i gdy właśnie ci, dla których ten standard jest tak oczywisty jak wschód
i zachód słońca, są zdziwieni, że ci, którzy „sami sobie są winni, bo nie
potrafili itd.” burzą ten pozornie jasny ład. I ta antynomia, jasny dzień,
gdzie to mieszczańskie zadowolenie i noc, podczas której bunt i przemoc, w
filmie mocno obecna jest. Taki jest trwały układ świata tego, że zamożność,
porządek, ład (może niekoniecznie zadowolenie, bo rzeczywiście spotkałem
niemało takich, których losowi zazdrościć by można bardzo, a którym uwiera ten
ich los, bo obok ktoś ma w ich mniemaniu lepiej) nie chce widzieć, wypiera,
racjonalizuje („sam do wszystkiego doszedłem, nikt mi nigdy, nic…”) krzywdę,
wyzysk, niesprawiedliwość, bo teoretycznie bezpośrednio w tym się nie
uczestniczy najczęściej i nie pyta, skąd w naszych smartfonach choćby taki
koltan.
A skoro już tak lewacko mi się popłynęło, to pierwszą sceną
filmu zakończę. Znaczącą. Bohaterka w ekskluzywnym salonie przymierza kolejne
kapelusze, dziewczyny uprzejmie, z szacunkiem niezwykłym, co wymyślniejsze modele
proponują. Relacja podrzędności nawet umyka naszemu oglądowi, bo to normalne i
oczywiste w świecie naszym i oswojeni jesteśmy. Ale po chwili Irisz mówi (a
rzadko cokolwiek, głownie patrzy), że ona nie po kupno kapelusza, ale w sprawie
pracy. Nietrudno się domyślić, jak zmienił się do niej stosunek dziewczyn. Jak
szacunek w pogardę momentalnie. Taka to wartość człowieka i jego znaczenie.
x
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz