na 12 Festiwalu Kamera Akcja
Rok temu, przy okazji poprzedniej edycji Festiwalu Kamera Akcja, popełniłem
wpis, w którym przejście większości imprez, w tym oczywiście filmowych, na tryb
hybrydowy czy wręcz całkowicie streamingowy uznałem za swoistą zaletę stanu
pandemii. Wyraziłem także wtedy przekonanie, że przynajmniej co niektórzy
organizatorzy, choćby częściowo, ten charakter festiwali pozostawią. Tak też
się stało.
Sytuacja ta spowodowała, że ten rok jest drugim z rzędu, gdy
nie wybrałem się na żaden festiwal, mimo że przecież odbywały się niemal w
tradycyjnej formie (choć, jeśli weźmiemy pod uwagę, że na Nowych Horyzontach
przeważnie oglądałem 5 filmów dziennie, to wielogodzinne siedzenie w maseczce
na pewno nie należałoby do komfortowych, a słyszałem także, że i tradycyjne
kontakty towarzyskie były w tym roku dość ograniczone i rozmów luźnych o
filmach jakoś mniej [ale zdaję sobie sprawę, że tego rodzaju przekazy są zawsze
subiektywne]). Mam tylko nadzieję, że pandemia na trwałe nie ograniczy mej
mobilności i nie będę wracał niczym Rzecki ze stacji obiecując sobie: Następnym razem na pewno pojadę… Rozwój
streamingu podczas pandemii (która przecież wciąż) niewątpliwe na trwałe zmieni
nawyki, przynajmniej niektórych.
A przede mną następna edycja Festiwalu Kamera Akcja i znowu daruję sobie uczestnictwo na miejscu
w Łodzi od 30. 09 do 03. 10, a skorzystam z tego, co organizatorzy oferują online
także od 30. 09 ale aż do 7. 10. I nie ma wątpliwości, że najlepszym wyjściem
byłoby połączenie obu form (nawet choćby z jednym noclegiem z soboty na
niedzielę, bo te dwa dni wydają się najbardziej wypełnione… ale cóż, może w
roku przyszłym…), tym bardziej, że program stacjonarny, szczególnie jeśli
chodzi o liczbę filmów, jest zdecydowanie atrakcyjniejszy niż ten w internecie.
Gdy przeglądałem program projekcji, to, paradoksalnie,
ukłucie żalu, że projekcja na dużym ekranie nie będzie mi dana, pojawiło się
przy tytułach filmów sekcji Klasyka
krytyka. Paradoks polega na tym, że to filmy znane, które czasami nawet po
wielokroć, ale nigdy na dużym…Tak, nie żałuję powiedzmy Na rauszu czy Aidy, bo
niedawno przecież można było, ale takiego Szpicla, by po raz pierwszy, bo nigdy
wcześniej Melville’a w ciemnej sali,
w tej specyficznej atmosferze łączącej intymność z przeżywaniem zbiorowych
emocji, nie miałem okazji. By z jednej strony razem z innymi dzielić niepokój
związany z rozstrzygnięciem akcji (wyjątkowo chyba nie zaspoileruję), a
jednocześnie pozwalać, by, po raz już nie wiadomo który, w mej głowie snuła się
ta nić związana z wątpliwościami epistemologicznymi, z tym męczącym poczuciem,
że prawda o drugim człowieku, nawet gdy z nim jakoś się blisko, zasłonięta
mocno przed nami i moment nabrania pewności, że już wiemy, w tym wypadku o
zdradzie (a jednak spoiler), może być źródłem śmiertelnej pomyłki, gdy jakieś
działania z tej naszej pewności się zrodzą.
Ale żal największy, ukłucie zazdrości, przy Windzie
na szafot Louisa Malle’a. Bo w tym małym zestawie to dla mnie crème de la crème. Chciałoby się wtopić
w ciemnej sali w ten obraz zanurzony w muzyce Miles’a Davisa. W ten świat, gdy
jeszcze nie było komórek, dzięki którym można w każdej minucie niemal dać znać,
co z nami, nie było (bo gdyby były, to tego filmu by nie było) i przez to podszyte
przeróżnymi domysłami i zazdrością być może, ale skrytą jednak, dostojną taką, zagubienie
pośród knajp nocnych w poszukiwaniu kochanka, który znowu w wyniku splotu przypadków
(a podobno nic nie jest przypadkowe) o mało co za podwójne morderstwo by
odpowiadał a nie za pojedyncze. Gdzie znowu, jak w późniejszym o 10 lat filmie
Antonioniego, zdjęcia stanowią niespodziewany dowód tego, jak było. Albo jak
mogłoby być. Albo jak podejrzewamy, że było. Bo przecież pewności nigdy mieć
nie można. Za każdym razem, gdy ten film oglądam, to lekka pretensja pod
koniec, bo on, ten finał, za szybko, jakoś tak na skróty. A przecież energii tam tyle
zgromadzono, że wolniej bym to napięcie uwalniał. I pewnie, gdybym siedział w sali
kinowej, to niechęć związana z koniecznością wyjścia z tego hipnotycznego
seansu byłaby jeszcze większa.
Najwięcej na małym ekranie tracą chyba takie filmy jak Oczy
bez twarzy (r. Georges Franju). Tego typu kino starzeje się chyba
szczególnie szybko (ale podejrzewam, że w kinie, podczas tej wspólnotowej
zabawy, w której zdystansowany stosunek do konwencji, która na ekranie, może
być nadal źródłem przyjemności kinomańskiej). Choć scena przeszczepu (nazwijmy
to tak) nadal wywołuje u widza uczucie dość specyficznej fascynacji podszytej
grozą, podczas oglądania której (jeśli oczu nie odwrócimy, jednak, nawet dziś,
po latach) w pewnym momencie zaczyna dobijać się do naszej moralnej świadomości
pytanie o źródła tejże (fascynacji). Powrót do filmów z archiwalnych półek
zawsze odsłania też przed widzami tę banalną prawdę, że większość pomysłów,
które stają się punktem wyjścia do snucia kolejnych opowieści to w sztuce od
zarania (żeby nie powiedzieć niczym jeden z czołowych ministrów – miliardów
lat). W tym wypadku nieco innym okiem spojrzymy na Almodovarowską Skórę, w której żyję.
Niemal bez żalu, jednak, myślę o tym, że przepadnie mi
projekcja Panienek z Rochefort. Nie żebym nie cenił. Po prostu mam
dystans do musicali (prawie wszystkich, choć kilka było takich, które jednak).
Dotyczy to zresztą także teatru muzycznego. Ten mój opór często konfrontuję w
wyobraźni z tym, co wiemy o teatrze antycznym. Że w gruncie rzeczy jego istotą
oprócz słowa, które do dziś, ale gdy taki jeden spektakl z tetralogii wystawimy
na scenie, to góra godzinę trwa, a przecież Grecy od wschodu do zachodu w tym
amfiteatrze świętowali, więc oprócz słowa, podawanego niczym w dzisiejszej
operze, to bardzo dużo ruchu i to taki wzorcowy slow był, można by powiedzieć – taka medytacja problemu moralnego,
którą dziś bardzo trudno sobie wyobrazić. To zestawienie oczywiście trochę bez
sensu, bo waga problemowa musicalu i tragedii, lekkich piosenek i patosu…
szkoda gadać – nazbyt to nomadyczne skojarzenie… Ale jest w tych Panienkach… motyw, który pozwala uspójnić ten zestaw
filmów. Jeden z szanowanych, mocno już starszych, bohaterów filmu okazuje się
być okrutnym mordercą i gdyby tak jego historia oraz czyn stały się głównym
wątkiem w filmie, to otrzymalibyśmy horror
gore. Lecz przede wszystkim motyw ten
utwierdza w przekonaniu, że nigdy nie możemy być pewni, nie znamy całej prawdy
o człowieku.
Tak, szanowany staruszek, poważny doktor, przyjaciel… gdzie
szukać źródeł zaufania do drugiego człowieka, czego dopatrywać się w jego
twarzy, która może się okazać fałszywa (w sensie nawet dosłownym niemal
przyszyta), czy w ogóle trudzić się, by jakąś tam prawdę formułować… najlepiej,
najuczciwiej byłoby nie, ale przecież trzeba jakieś hipotezy, bo inaczej nie da
się w tym ludzkim labiryncie sensownie poruszać. A i napięcie w filmie budowane
jest przecież na tym, że coś tam sobie formułujemy, każdego jakoś
klasyfikujemy, czegoś oczekujemy. I często na tym ta zabawa polega, że twórca
nas zwodzi i zaskakuje. A gdy tego nie robi, to czasami zawiedzeni jesteśmy. A w
życiu zgoła inaczej – każdy zaskok tego typu źródłem frustracji potrafi być. To
zaskoczenie, że on/ona tak prawi się zdawali a tu nagle, gdy już zaufanie
pełne, do gwałtu na naszej psyche dochodzi.
Taki to pesymistyczny wniosek można by po obejrzeniu tych
czterech filmów. Ale spotkanie na dużym ekranie młodziutkich Jeannne Moreau,
Catherine Deneuve, Jeana-Paula Belmondo, Michela Piccoli… tego zazdroszczę i
polecam, tym którzy na miejscu, w Łodzi.