niedziela, 26 września 2021

Klasyka krytyka

 

na 12 Festiwalu Kamera Akcja

Rok temu, przy okazji poprzedniej edycji Festiwalu Kamera Akcja, popełniłem wpis, w którym przejście większości imprez, w tym oczywiście filmowych, na tryb hybrydowy czy wręcz całkowicie streamingowy uznałem za swoistą zaletę stanu pandemii. Wyraziłem także wtedy przekonanie, że przynajmniej co niektórzy organizatorzy, choćby częściowo, ten charakter festiwali pozostawią. Tak też się stało.

Sytuacja ta spowodowała, że ten rok jest drugim z rzędu, gdy nie wybrałem się na żaden festiwal, mimo że przecież odbywały się niemal w tradycyjnej formie (choć, jeśli weźmiemy pod uwagę, że na Nowych Horyzontach przeważnie oglądałem 5 filmów dziennie, to wielogodzinne siedzenie w maseczce na pewno nie należałoby do komfortowych, a słyszałem także, że i tradycyjne kontakty towarzyskie były w tym roku dość ograniczone i rozmów luźnych o filmach jakoś mniej [ale zdaję sobie sprawę, że tego rodzaju przekazy są zawsze subiektywne]). Mam tylko nadzieję, że pandemia na trwałe nie ograniczy mej mobilności i nie będę wracał niczym Rzecki ze stacji obiecując sobie: Następnym razem na pewno pojadę… Rozwój streamingu podczas pandemii (która przecież wciąż) niewątpliwe na trwałe zmieni nawyki, przynajmniej niektórych.

A przede mną następna edycja Festiwalu Kamera Akcja i znowu daruję sobie uczestnictwo na miejscu w Łodzi od 30. 09 do 03. 10, a skorzystam z tego, co organizatorzy oferują online także od 30. 09 ale aż do 7. 10. I nie ma wątpliwości, że najlepszym wyjściem byłoby połączenie obu form (nawet choćby z jednym noclegiem z soboty na niedzielę, bo te dwa dni wydają się najbardziej wypełnione… ale cóż, może w roku przyszłym…), tym bardziej, że program stacjonarny, szczególnie jeśli chodzi o liczbę filmów, jest zdecydowanie atrakcyjniejszy niż ten w internecie.

Gdy przeglądałem program projekcji, to, paradoksalnie, ukłucie żalu, że projekcja na dużym ekranie nie będzie mi dana, pojawiło się przy tytułach filmów sekcji Klasyka krytyka. Paradoks polega na tym, że to filmy znane, które czasami nawet po wielokroć, ale nigdy na dużym…Tak, nie żałuję powiedzmy Na rauszu czy Aidy, bo niedawno przecież można było, ale takiego Szpicla, by po raz pierwszy, bo nigdy wcześniej Melville’a w ciemnej sali, w tej specyficznej atmosferze łączącej intymność z przeżywaniem zbiorowych emocji, nie miałem okazji. By z jednej strony razem z innymi dzielić niepokój związany z rozstrzygnięciem akcji (wyjątkowo chyba nie zaspoileruję), a jednocześnie pozwalać, by, po raz już nie wiadomo który, w mej głowie snuła się ta nić związana z wątpliwościami epistemologicznymi, z tym męczącym poczuciem, że prawda o drugim człowieku, nawet gdy z nim jakoś się blisko, zasłonięta mocno przed nami i moment nabrania pewności, że już wiemy, w tym wypadku o zdradzie (a jednak spoiler), może być źródłem śmiertelnej pomyłki, gdy jakieś działania z tej naszej pewności się zrodzą.

Ale żal największy, ukłucie zazdrości, przy Windzie na szafot Louisa Malle’a. Bo w tym małym zestawie to dla mnie crème de la crème. Chciałoby się wtopić w ciemnej sali w ten obraz zanurzony w muzyce Miles’a Davisa. W ten świat, gdy jeszcze nie było komórek, dzięki którym można w każdej minucie niemal dać znać, co z nami, nie było (bo gdyby były, to tego filmu by nie było) i przez to podszyte przeróżnymi domysłami i zazdrością być może, ale skrytą jednak, dostojną taką, zagubienie pośród knajp nocnych w poszukiwaniu kochanka, który znowu w wyniku splotu przypadków (a podobno nic nie jest przypadkowe) o mało co za podwójne morderstwo by odpowiadał a nie za pojedyncze. Gdzie znowu, jak w późniejszym o 10 lat filmie Antonioniego, zdjęcia stanowią niespodziewany dowód tego, jak było. Albo jak mogłoby być. Albo jak podejrzewamy, że było. Bo przecież pewności nigdy mieć nie można. Za każdym razem, gdy ten film oglądam, to lekka pretensja pod koniec, bo on, ten finał, za szybko, jakoś tak na skróty. A przecież energii tam tyle zgromadzono, że wolniej bym to napięcie uwalniał. I pewnie, gdybym siedział w sali kinowej, to niechęć związana z koniecznością wyjścia z tego hipnotycznego seansu byłaby jeszcze większa.

Najwięcej na małym ekranie tracą chyba takie filmy jak Oczy bez twarzy (r. Georges Franju). Tego typu kino starzeje się chyba szczególnie szybko (ale podejrzewam, że w kinie, podczas tej wspólnotowej zabawy, w której zdystansowany stosunek do konwencji, która na ekranie, może być nadal źródłem przyjemności kinomańskiej). Choć scena przeszczepu (nazwijmy to tak) nadal wywołuje u widza uczucie dość specyficznej fascynacji podszytej grozą, podczas oglądania której (jeśli oczu nie odwrócimy, jednak, nawet dziś, po latach) w pewnym momencie zaczyna dobijać się do naszej moralnej świadomości pytanie o źródła tejże (fascynacji). Powrót do filmów z archiwalnych półek zawsze odsłania też przed widzami tę banalną prawdę, że większość pomysłów, które stają się punktem wyjścia do snucia kolejnych opowieści to w sztuce od zarania (żeby nie powiedzieć niczym jeden z czołowych ministrów – miliardów lat). W tym wypadku nieco innym okiem spojrzymy na Almodovarowską Skórę, w której żyję.

Niemal bez żalu, jednak, myślę o tym, że przepadnie mi projekcja Panienek z Rochefort. Nie żebym nie cenił. Po prostu mam dystans do musicali (prawie wszystkich, choć kilka było takich, które jednak). Dotyczy to zresztą także teatru muzycznego. Ten mój opór często konfrontuję w wyobraźni z tym, co wiemy o teatrze antycznym. Że w gruncie rzeczy jego istotą oprócz słowa, które do dziś, ale gdy taki jeden spektakl z tetralogii wystawimy na scenie, to góra godzinę trwa, a przecież Grecy od wschodu do zachodu w tym amfiteatrze świętowali, więc oprócz słowa, podawanego niczym w dzisiejszej operze, to bardzo dużo ruchu i to taki wzorcowy slow był, można by powiedzieć – taka medytacja problemu moralnego, którą dziś bardzo trudno sobie wyobrazić. To zestawienie oczywiście trochę bez sensu, bo waga problemowa musicalu i tragedii, lekkich piosenek i patosu… szkoda gadać – nazbyt to nomadyczne skojarzenie… Ale jest w tych Panienkach…  motyw, który pozwala uspójnić ten zestaw filmów. Jeden z szanowanych, mocno już starszych, bohaterów filmu okazuje się być okrutnym mordercą i gdyby tak jego historia oraz czyn stały się głównym wątkiem w filmie, to otrzymalibyśmy horror gore. Lecz przede wszystkim motyw ten utwierdza w przekonaniu, że nigdy nie możemy być pewni, nie znamy całej prawdy o człowieku.

Tak, szanowany staruszek, poważny doktor, przyjaciel… gdzie szukać źródeł zaufania do drugiego człowieka, czego dopatrywać się w jego twarzy, która może się okazać fałszywa (w sensie nawet dosłownym niemal przyszyta), czy w ogóle trudzić się, by jakąś tam prawdę formułować… najlepiej, najuczciwiej byłoby nie, ale przecież trzeba jakieś hipotezy, bo inaczej nie da się w tym ludzkim labiryncie sensownie poruszać. A i napięcie w filmie budowane jest przecież na tym, że coś tam sobie formułujemy, każdego jakoś klasyfikujemy, czegoś oczekujemy. I często na tym ta zabawa polega, że twórca nas zwodzi i zaskakuje. A gdy tego nie robi, to czasami zawiedzeni jesteśmy. A w życiu zgoła inaczej – każdy zaskok tego typu źródłem frustracji potrafi być. To zaskoczenie, że on/ona tak prawi się zdawali a tu nagle, gdy już zaufanie pełne, do gwałtu na naszej psyche dochodzi.

Taki to pesymistyczny wniosek można by po obejrzeniu tych czterech filmów. Ale spotkanie na dużym ekranie młodziutkich Jeannne Moreau, Catherine Deneuve, Jeana-Paula Belmondo, Michela Piccoli… tego zazdroszczę i polecam, tym którzy na miejscu, w Łodzi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz