Podczas oglądania Garsoniery Billy’ego Wildera
odczuwam specyficzny, a nierzadki przecież w wypadkach, gdy mamy do czynienia z
dobrym, przekonującym aktorem, dysonans. Chodzi mi o stosunek emocjonalny widza
do kreacji Jacka Lemmona. Trudno przecież zdobyć się na krytykę czy też
jakikolwiek negatywny sposób postrzegania postaci tak poczciwej, budzącej
sympatię i jednocześnie współczucie… Pewnie jest to jeden z tych niezwykłych
atutów tego filmu, że postać, której przyglądać się powinniśmy z dystansu;
postać stanowiąca przykład na wielce wątpliwy z punktu widzenia etycznego
sposób funkcjonowania w świecie, wyzwala w nas empatię i to do tego stopnia, że
w tym lustrze, w którym przejrzeć się powinniśmy, z trudem dostrzeżemy karykaturę
własnego odbicia.
A w lustrze tym można dostrzec odbicie jednego z milionów
ośmiu anonimowych mieszkańców współczesnej metropolii, zwyczajnych bardzo,
mających pełną świadomość tego swojego niczym niewyróżniającego się bytu, mimo
marzeń i pragnień pojawiających się czasem, którego biurko wśród setek
podobnych na wielkiej hali, z Kafką nieodłącznie się kojarzącą, odbicie kogoś,
kto bardzo by chciał to niknące w tłumie biurko na biuro własne zamienić, by
się wyodrębnić. Film sprzed 60. lat, a przecież niewiele się zmieniło; może
nawet pewne rzeczy się pogłębiły. A i relatywizm moralny bardziej się
uwewnętrznił. Bo słyszałem i takie wypowiedzi, że proceder ukazany w filmie,
polegający na udostępnianiu przez Baxtera swego mieszkania na potajemne
schadzki swych żonatych przełożonych, nie jest znowu czymś aż tak nagannym. A
już niewielu osobom przychodzi do głowy nazwanie tytułowej garsoniery domem
schadzek a jego właściciela sutenerem. Ot, koleżeńska przysługa…
Lecz nie o ten mieszkaniowy „szczegół” mi chodziło, gdy na
aktualność filmu zwróciłem uwagę (bo ze znalezieniem przytulnego zakątka
umożliwiającego zdradę chyba nie jest dziś tak trudno). Przyglądając się
bohaterom, zobaczyłem wiele z tego, co obok… jest to obraz rzeczywistości, w
której ludzie zwiedzeni jakimś, w ich mniemaniu, nowoczesnym modelem życia, w
którym wyimaginowany status społeczny (co dziś o nim stanowi? przecież co bańka,
to inne wyobrażenia… dla niektórych przecież polityk-złodziej stoi wyżej w hierarchii
niż świetnie wykwalifikowana położna…na przykład… oj, tu można by lewacko i
antykonsumpcyjnie popłynąć… ale nie dziś) i pewnie mniej wyimaginowane
bezpieczeństwo finansowe (a to zawsze względne, jak wiemy), są w stanie
zapomnieć, chcąc temu modelowi sprostać, o najbardziej elementarnych zasadach
leżących u podstaw relacji międzyludzkich. Zobaczyłem też między innymi
odzwierciedlenie jednego z mych ulubionych toposów – teatrum mundi. Mamy z nim do czynienia w każdej istotniejszej
scenie tego filmu. No i dotyczy to niestety także tego, co bohaterowie nazywają
miłością, a co w rzeczywistości stanowi dość stereotypowy spektakl, którego
scenariusz, na powierzchni, w słowach i zapewnieniach, może gdzieś tam w mitach romantycznych mieć swoje
źródło (przynajmniej tak chcieliby to widzieć żyjący fantazmatami bohaterowie).
Pouczająca jest choćby kreacja Fran Kubelik. Wydawałoby się,
że jest to kobieta niezależna i samodzielnie myśląca. I w jakimś stopniu to się
sprawdza, bo przecież doskonale ona widzi fałsz i zakłamanie Sheldrake’a,
śmieszną wręcz stereotypowość jego zachowań i zapewnień (przede wszystkim dotyczącymi miłości oczywiście). I co z tego, że to widzi?! Wilder z ironią
prezentuje sytuacje, które aż rażą swą oczywistością (rozpisanie na kolejne
mikroetapy sekwencji związanej z romansem Fran mogłoby być na to świetnym przykładem).
Ale człowiek, wydaje się, że ubezwłasnowolniony przez strach przed samotnością, wplątuje się w sytuacje, które to
jego wyalienowanie tylko pogłębiają. "Wartością" dodaną jest samozakłamywanie,
które może też miano miłości otrzymać (ale może to i lepsze niż pielęgnowanie
tego progu dzielącego człowieka przed otchłanią).
Wróćmy jeszcze do głównego bohatera, którego być może
niektórzy czasami widzą, gdy wieczorem, po kolejnym dniu naznaczonym
konformizmem i oportunizmem, spoglądają w lustro myjąc zęby. Pobłażliwość w tym
spojrzeniu chyba jest psychologicznie konieczna, by nocne koszmary nas nie
nawiedziły. Być może nie będziemy chcieli dostrzec w lustrze odbicia służalczości
i braku asertywności, które tak charakterystyczne są dla Baxtera, ale chyba
nietrudno jest się utożsamić dziś z wyobcowaniem i samotnością bohatera, który
pod uśmiechniętą, dla wszystkich przyjazną maską, skrywa, symbolizowane przez
przymusowe nocne penetrowanie ciemnych labiryntów miejskich, zagubienie w
świecie korporacyjnych zależności. Postać Baxtera jest świetnym
odzwierciedleniem tego, jak bardzo może człowieka uwierać przyjmowanie ról,
będących w kontrze do naszych wyobrażeń o sobie czy po prostu pragnień. Co w
ironiczny sposób odzwierciedla między innymi sytuacja, w której bohater wyrwany
z ciepłego łózka, zmuszony jest do nocnej włóczęgi w listopadowej aurze, by w
oczach zwierzchników pozostać osobą, na którą zawsze można liczyć, o której
później w raporcie napiszą, że lojalny, elastyczny, pomysłowy, pracowity i
bezinteresowny. W korporacyjnym systemie dla takiej opinii warto chyba więcej
niż jeden klucz do własnego mieszkania dorobić.
Ale z tym uwieraniem to nie do końca jednak prawda. Nie
zawsze Baxterowi ta publicznie mu przypisywana maska tak bardzo przeszkadza.
Sąsiedzi widzą w nim kobieciarza czy wręcz osobę niezwykle towarzyską, niestroniącą
od zabawy. Ten wizerunek siebie przyjmuje raczej dość chętnie. Szczególnie w
momencie, gdy panna Kubelik próbuje popełnić samobójstwo. Pochlebia mu fakt, że
niektórzy myślą, że to z jego powodu. A wszystko to przez niską samocenę (zastanawiające, że nie gra ona roli, gdy w grę wchodzi zajmowanie coraz wyższych stanowisk, a przecież musi mieć świadomość, dzięki czemu ta jego kariera się rozwija; hipokryzja bohatera jest aż nadto widoczna, czy w naszym wieczornym odbiciu w lustrze także?). Nie
jest w stanie sobie wyobrazić, że mogłaby się znaleźć kobieta, która aż tak by
się zaangażowała w relację uczuciową z nim, by szarpnąć się na własne życie.
Zresztą nie jest mi obcy taki typ nieco chorej chyba satysfakcji wynikającej z
faktu, że pewien, powiedzmy, rodzaj wyobrażeń na temat mej osoby, swoistego
mitu, kompletnie nie przystaje do rzeczywistości. I choć ten mit, jak w filmie,
może być z moralnego punktu widzenia dwuznaczny, to gdzieś tam, w zakamarkach
wstydliwych, żyje sobie pragnienie, by rzeczywistość nieco bliższa była tym
mitycznym wyobrażeniom na mój temat niż jest. Rozumiem więc Baxtera i być może
nie jestem w tym osamotniony.
Film Wildera zaczyna się jako gorzka satyra na świat, w
którym człowiek stanowi trybik w korporacyjnej machinie, na świat zakłamany,
pozbawiony zdrowych relacji międzyludzkich. Prowadzi to do dramatu, kolejnej
konwencji, już zdecydowanie poważniej prezentującej rzeczywistość, w której
obnażeniu podlegają złudzenia. A kończy się niemal jak komedia romantyczna, gdy
błądzące po omacku postaci (trochę tu Szekspirowskiej komedii omyłek) w końcu,
wyrzekłszy się wcześniejszych uwikłań, są razem i … grają w remika 😉 I fajny jest ten remik, który na ten model melodramatyczny nakłada ironiczną
siatkę. Bo trudno jest uwierzyć, że oczekujące na wypełnienie puste miejsce po
wypalonym uczuciu, może być punktem wyjścia do zbudowania relacji opartej na
miłości (a dla wielu jest to przecież podstawowy sposób na uporanie się z
dyskomfortem związanym z brakiem obok kogoś, gdy przyzwyczailiśmy się, że obok
był). Chyba że to taka gra tylko. I to wcześniej. I to teraz. Remik taki. Gdy
po wcześniejszym związku, którego autentyczność poświadczona niby była próbą
samobójczą, wystarczy obrócić się na pięcie, by odnaleźć się w kolejnej roli z
kolejnym partnerem. Bez zadania sobie pytania, czy możliwe jest spełnianie się
poza tym patriarchalnie naznaczonym światem, w którym kobieta tak ochoczo realizuje męskie oczekiwania. Kobiety w filmach Wildera (no, także i te realne, które obserwuję obok, nazbyt często, niestety) tego typu niezależności
raczej nie szukają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz