wtorek, 14 września 2021

Miłosny remik w garsonierze


 

Podczas oglądania Garsoniery Billy’ego Wildera odczuwam specyficzny, a nierzadki przecież w wypadkach, gdy mamy do czynienia z dobrym, przekonującym aktorem, dysonans. Chodzi mi o stosunek emocjonalny widza do kreacji Jacka Lemmona. Trudno przecież zdobyć się na krytykę czy też jakikolwiek negatywny sposób postrzegania postaci tak poczciwej, budzącej sympatię i jednocześnie współczucie… Pewnie jest to jeden z tych niezwykłych atutów tego filmu, że postać, której przyglądać się powinniśmy z dystansu; postać stanowiąca przykład na wielce wątpliwy z punktu widzenia etycznego sposób funkcjonowania w świecie, wyzwala w nas empatię i to do tego stopnia, że w tym lustrze, w którym przejrzeć się powinniśmy, z trudem dostrzeżemy karykaturę własnego odbicia.

A w lustrze tym można dostrzec odbicie jednego z milionów ośmiu anonimowych mieszkańców współczesnej metropolii, zwyczajnych bardzo, mających pełną świadomość tego swojego niczym niewyróżniającego się bytu, mimo marzeń i pragnień pojawiających się czasem, którego biurko wśród setek podobnych na wielkiej hali, z Kafką nieodłącznie się kojarzącą, odbicie kogoś, kto bardzo by chciał to niknące w tłumie biurko na biuro własne zamienić, by się wyodrębnić. Film sprzed 60. lat, a przecież niewiele się zmieniło; może nawet pewne rzeczy się pogłębiły. A i relatywizm moralny bardziej się uwewnętrznił. Bo słyszałem i takie wypowiedzi, że proceder ukazany w filmie, polegający na udostępnianiu przez Baxtera swego mieszkania na potajemne schadzki swych żonatych przełożonych, nie jest znowu czymś aż tak nagannym. A już niewielu osobom przychodzi do głowy nazwanie tytułowej garsoniery domem schadzek a jego właściciela sutenerem. Ot, koleżeńska przysługa…

Lecz nie o ten mieszkaniowy „szczegół” mi chodziło, gdy na aktualność filmu zwróciłem uwagę (bo ze znalezieniem przytulnego zakątka umożliwiającego zdradę chyba nie jest dziś tak trudno). Przyglądając się bohaterom, zobaczyłem wiele z tego, co obok… jest to obraz rzeczywistości, w której ludzie zwiedzeni jakimś, w ich mniemaniu, nowoczesnym modelem życia, w którym wyimaginowany status społeczny (co dziś o nim stanowi? przecież co bańka, to inne wyobrażenia… dla niektórych przecież polityk-złodziej stoi wyżej w hierarchii niż świetnie wykwalifikowana położna…na przykład… oj, tu można by lewacko i antykonsumpcyjnie popłynąć… ale nie dziś) i pewnie mniej wyimaginowane bezpieczeństwo finansowe (a to zawsze względne, jak wiemy), są w stanie zapomnieć, chcąc temu modelowi sprostać, o najbardziej elementarnych zasadach leżących u podstaw relacji międzyludzkich. Zobaczyłem też między innymi odzwierciedlenie jednego z mych ulubionych toposów – teatrum mundi. Mamy z nim do czynienia w każdej istotniejszej scenie tego filmu. No i dotyczy to niestety także tego, co bohaterowie nazywają miłością, a co w rzeczywistości stanowi dość stereotypowy spektakl, którego scenariusz, na powierzchni, w słowach i zapewnieniach, może  gdzieś tam w mitach romantycznych mieć swoje źródło (przynajmniej tak chcieliby to widzieć żyjący fantazmatami bohaterowie).

Pouczająca jest choćby kreacja Fran Kubelik. Wydawałoby się, że jest to kobieta niezależna i samodzielnie myśląca. I w jakimś stopniu to się sprawdza, bo przecież doskonale ona widzi fałsz i zakłamanie Sheldrake’a, śmieszną wręcz stereotypowość jego zachowań i zapewnień (przede wszystkim dotyczącymi miłości oczywiście). I co z tego, że to widzi?! Wilder z ironią prezentuje sytuacje, które aż rażą swą oczywistością (rozpisanie na kolejne mikroetapy sekwencji związanej z romansem Fran mogłoby być na to świetnym przykładem). Ale człowiek, wydaje się, że ubezwłasnowolniony przez strach przed  samotnością, wplątuje się w sytuacje, które to jego wyalienowanie tylko pogłębiają. "Wartością" dodaną jest samozakłamywanie, które może też miano miłości otrzymać (ale może to i lepsze niż pielęgnowanie tego progu dzielącego człowieka przed otchłanią).

Wróćmy jeszcze do głównego bohatera, którego być może niektórzy czasami widzą, gdy wieczorem, po kolejnym dniu naznaczonym konformizmem i oportunizmem, spoglądają w lustro myjąc zęby. Pobłażliwość w tym spojrzeniu chyba jest psychologicznie konieczna, by nocne koszmary nas nie nawiedziły. Być może nie będziemy chcieli dostrzec w lustrze odbicia służalczości i braku asertywności, które tak charakterystyczne są dla Baxtera, ale chyba nietrudno jest się utożsamić dziś z wyobcowaniem i samotnością bohatera, który pod uśmiechniętą, dla wszystkich przyjazną maską, skrywa, symbolizowane przez przymusowe nocne penetrowanie ciemnych labiryntów miejskich, zagubienie w świecie korporacyjnych zależności. Postać Baxtera jest świetnym odzwierciedleniem tego, jak bardzo może człowieka uwierać przyjmowanie ról, będących w kontrze do naszych wyobrażeń o sobie czy po prostu pragnień. Co w ironiczny sposób odzwierciedla między innymi sytuacja, w której bohater wyrwany z ciepłego łózka, zmuszony jest do nocnej włóczęgi w listopadowej aurze, by w oczach zwierzchników pozostać osobą, na którą zawsze można liczyć, o której później w raporcie napiszą, że lojalny, elastyczny, pomysłowy, pracowity i bezinteresowny. W korporacyjnym systemie dla takiej opinii warto chyba więcej niż jeden klucz do własnego mieszkania dorobić.

Ale z tym uwieraniem to nie do końca jednak prawda. Nie zawsze Baxterowi ta publicznie mu przypisywana maska tak bardzo przeszkadza. Sąsiedzi widzą w nim kobieciarza czy wręcz osobę niezwykle towarzyską, niestroniącą od zabawy. Ten wizerunek siebie przyjmuje raczej dość chętnie. Szczególnie w momencie, gdy panna Kubelik próbuje popełnić samobójstwo. Pochlebia mu fakt, że niektórzy myślą, że to z jego powodu. A wszystko to przez niską samocenę (zastanawiające, że nie gra ona roli, gdy w grę wchodzi zajmowanie coraz wyższych stanowisk, a przecież musi mieć świadomość, dzięki czemu ta jego kariera się rozwija; hipokryzja bohatera jest aż nadto widoczna, czy w naszym wieczornym odbiciu w lustrze także?). Nie jest w stanie sobie wyobrazić, że mogłaby się znaleźć kobieta, która aż tak by się zaangażowała w relację uczuciową z nim, by szarpnąć się na własne życie. Zresztą nie jest mi obcy taki typ nieco chorej chyba satysfakcji wynikającej z faktu, że pewien, powiedzmy, rodzaj wyobrażeń na temat mej osoby, swoistego mitu, kompletnie nie przystaje do rzeczywistości. I choć ten mit, jak w filmie, może być z moralnego punktu widzenia dwuznaczny, to gdzieś tam, w zakamarkach wstydliwych, żyje sobie pragnienie, by rzeczywistość nieco bliższa była tym mitycznym wyobrażeniom na mój temat niż jest. Rozumiem więc Baxtera i być może nie jestem w tym osamotniony.

Film Wildera zaczyna się jako gorzka satyra na świat, w którym człowiek stanowi trybik w korporacyjnej machinie, na świat zakłamany, pozbawiony zdrowych relacji międzyludzkich. Prowadzi to do dramatu, kolejnej konwencji, już zdecydowanie poważniej prezentującej rzeczywistość, w której obnażeniu podlegają złudzenia. A kończy się niemal jak komedia romantyczna, gdy błądzące po omacku postaci (trochę tu Szekspirowskiej komedii omyłek) w końcu, wyrzekłszy się wcześniejszych uwikłań, są razem i … grają w remika 😉 I fajny jest ten remik, który na ten model melodramatyczny nakłada ironiczną siatkę. Bo trudno jest uwierzyć, że oczekujące na wypełnienie puste miejsce po wypalonym uczuciu, może być punktem wyjścia do zbudowania relacji opartej na miłości (a dla wielu jest to przecież podstawowy sposób na uporanie się z dyskomfortem związanym z brakiem obok kogoś, gdy przyzwyczailiśmy się, że obok był). Chyba że to taka gra tylko. I to wcześniej. I to teraz. Remik taki. Gdy po wcześniejszym związku, którego autentyczność poświadczona niby była próbą samobójczą, wystarczy obrócić się na pięcie, by odnaleźć się w kolejnej roli z kolejnym partnerem. Bez zadania sobie pytania, czy możliwe jest spełnianie się poza tym patriarchalnie naznaczonym światem, w którym kobieta tak ochoczo realizuje męskie oczekiwania. Kobiety w filmach Wildera (no, także i te realne, które obserwuję obok, nazbyt często, niestety) tego typu niezależności raczej nie szukają.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz