Pod wpływem lektury Kwartalnika Filmowego (nr 114), w
szczególności artykułu Nataszy Korczarowskiej, wróciłem do filmu Andrei Arnold z 2011 roku Wichrowe
Wzgórza. Ta, traktowana przez wielu jako gotycka, powieść stała się dla
reżyserki nośnikiem znaczeń, które w obecnym, o 10 lat późniejszym, kontekście
wydaje się, że rezonują jeszcze bardziej niż w momencie powstawania filmu. Choć
oczywistą jest sprawą, że obecność problematyki postkolonialnej (czy też
uchodźczej) to nie ostatnie kilka lat a kilkadziesiąt. Ale warto na kryzys
uchodźczy spojrzeć w perspektywie odwrotnej kolonizacji, której film Arnold
jest wymowną, dodatkowo jeszcze zanurzoną w kontekście atrakcyjnej romantycznej
narracji miłosnej, reprezentacją. Owa narracja zresztą pozwala dostrzec w
historii Heathcliffa i Cathy nośną metaforę uwiedzenia i porzucenia Innego,
który w filmie staje się podmiotem sprawczym, czego konsekwencji doświadczają
butni kolonizatorzy, którzy, gdy spojrzymy na problem z dzisiejszej
perspektywy, okazują się nieświadomi faktu, że Vasco da Gama nie tyle odkrył
morską drogę z Europy do Indii (nieistotne jest to, czy Heathcliff jest
śniadoskóry czy czarno-; został znaleziony w Liverpoolu, największym ośrodku
handlu niewolnikami i mógł być pochodzenia hinduskiego, cyganem [jak nazywany
jest w niektórych adaptacjach] czy zbiegłym niewolnikiem) co z Indii do Europy.
Budowanie murów i zasieków na europejskich granicach jest tej, zaślepionej
gromadzeniem bogactwa i budowaniem ślepego na realne podstawy dobrobytu
(ufundowanego na kolonializmie) świętego spokoju, naiwności najlepszym
przykładem. Zrepresjonowane i wyparte powraca; w wielu wypowiedziach wręcz w
wymiarze szczególnie monstrualnym (i tu skojarzenie z powieścią grozy [która w
XIX wieku w takich postaciach jak Frankenstein lokowała społeczne lęki i
uprzedzenia] jest jak najbardziej na miejscu, bo rzeczywiście obrazy migrantów
kreowane przez niektórych polityków i publicystów mają jeden cel – by
skrzywdzony już i tak ponad wszelką miarę przez los człowiek w wyobrażeniu
wyborców stał się zwielokrotnionym hrabią Draculą).
Choć Heathcliff staje się w filmie podmiotem sprawczym, przejmuje
władzę nad Wichrowymi Wzgórzami, poniża dziedziczkę Lintonów (reprezentantkę
tych, którzy kolonizowali), co mogłoby wybrzmieć jako potwierdzenie
profetycznych lęków wzbudzanych przez wspomnianych kreatorów uchodźczego
monstrum, to po pierwsze dzieje się tak z powodu degeneracji wcześniejszych
właścicieli (może przed tego rodzaju upadkiem przestrzegają pouczający wiernych
kaznodzieje dający przykład wzorcowego życia zgodnego z przekazem ewangelii
[ironia oczywiście]), którzy mimo swego upadku (to specyficzne bardzo, bo brud,
który jest słowem kluczowym, jeśli chodzi o charakterystykę Innego [Heathcliff
ripostujący, że lubi być brudny, identyfikuje się de facto ze swoją abiekcją…
tyle że miłość okazuje się silniejsza, bo jednak prowadzi do transformacji]
przestaje mieć znaczenie stygmatyzujące czy wręcz jest niewidzialny, gdy
dotyczy Hindleya; to jest bardzo znaczące i mogłoby posłużyć do rozwinięcia
wątku związanego z tym, za pomocą jakich epitetów jesteśmy skłonni
charakteryzować Obcych, w ogóle nie odnosząc tych określeń do siebie,
nieświadomi faktu, o czym ten film też przecież jest, że Obcy tkwi w nas i że
jego wyparcie może skończyć się psychiczną dezintegracją jak to miało miejsce w
wypadku Cathy) wciąż mają mocno ugruntowane poczucie wyższości wobec czarnucha
(nigger – w filmie oczywiście
reżyserka tym słowem-aktem prowokuje); po drugie zaś – Heathcliffa, który
pojawia się w eleganckim odzieniu i reprezentującego nienaganne maniery swych
oprawców, trudno uznać za zwycięzcę. Przemoc kulturowa dokonała swego –
związany wszystkimi zmysłami z naturą, wdychający woń wiatru, mgły i włosów
Cathy bohater, skuszony złudną pokusą miłości kobiety, która z dziecka natury,
taplającego się z nim w grzesznym błocie, zmienia się w damę kopiującą wzorce
obowiązujących w „świecie” mód i zachowań, wbija się w gorset symbolizowany
także przez niemal więzienne wnętrze pokoju z wydrapanymi na obskurnych
ścianach, łączących ich w parę, napisach poczynionych w zamierzchłych czasach,
gdy byli, ona i on, innymi (Innymi? czy oboje?, czy scena, w której Cathy
zlizuje ze zranionych biczowaniem niewolniczym pleców krew towarzysza zabaw [?]
mieszając ją z własną śliną jest świadectwem wspólnictwa czy jedynie zaraźliwości,
dowodem na to, że abiekt stał się przedmiotem transgresyjnego pragnienia, które
przezwyciężone zostało przez moc kultury, ale w ostateczności i tak staje się
przyczyną śmierci [i tu ładny cytat z tekstu Korczarowskiej: „Filmowe bohaterki
(Cathy i Isabella) to czcicielki abiektu,
które w aktach perwersyjnej rozkoszy (…) dochodzą do erotyzacji abiektu”]; ale
padają w filmie znaczące słowa Cathy: „Ja jestem Heathcliffem”, zabijając go w
sobie, zabija siebie; nie można bezkarnie unicestwiać czy też wypierać Obcego w
sobie) ludźmi niż teraz, gdy ciało odtrąconego rzuca się niczym w klatce (jak
kanarek kilkakrotnie pojawiający się wcześniej na ekranie) rozbijając głowę (a
nie głową) o mur (taką klamrą film jest domknięty, co czyni z tej opowieści,
inaczej niż w książce Emilii Brönte, subiektywne wyobrażenie cierpiącego
bohatera). Mam wątpliwości; Heathcliff przezwyciężył bycie ofiarą, ale jaka
jest w zakończeniu filmu jego tożsamość?
taki sobie odprysk myślątek które podczas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz