sobota, 26 grudnia 2009

Poezja wojny

Dwóch samurajów.
Z dwóch różnych epok: jeden z końca lat sześćdziesiątych a drugi prawie już z samego końca XXw.
Wprawdzie jeden jest z Francji a drugi ze Stanów, ale mają coś wspólnego: jest to kodeks samurajski.
Jean-Pierre Melville rozpoczyna swój film od cytatu z Księgi Bushido: "Nie ma większej samotności, niż samotność samuraja, chyba że tygrysa w dżungli". Cytaty z Księgi Hagakuru wielokrotnie pojawiają się na ekranie filmu Jima Jarmuscha, począwszy od słów: "Każdego dnia trzeba widzieć się martwym". Różnica polega na tym, że Ghost Dog studiuje kodeks samurajski i świadomie realizuje w życie jego zasady, zaś bohater filmu Melville'a chyba nieświadomy jest roli przypisywanej mu przez reżysera.
Oczywiście zbieżności mogą być przypadkowe. Nikogo przecież nie dziwi nawiązywanie do różnych wersji kodeksu samurajów w filmach, w których bohaterowie (bądź Ci, którzy ich wymyślili) jakoś tam się z nimi utożsamiają. A że akurat swe wzorce odnaleźli w starożytnej Japonii... nie oni pierwsi i nie oni ostatni...
Zbieżności mogą być przypadkowe, mogą biec ścieżką całkowicie dowolnych skojarzeń... Oto twórca filmu (powiedzmy scenarzysta) siedzi sobie na skwerze. Z prawej strony improwizują chłopcy ze znanej grupki kolesi zwanej RZA, z lewej w budce sprzedaje francuskie lody gościu udający Francuza (udający, bo ni w ząb nie zna francuskiego a scenarzysta świetnie wykorzystywał tę swoją umiejętność zawsze, gdy kupował lody - zamiast waniliowych dostawał czekoladowe) a obok siada dziewczynka czytająca Rashomona; ktoś karmi gołębie. Załóżmy, że scenarzysta ma dużo czasu, jest wyciszony i pozwala myślom na swawolne wędrówki nomady humanistycznego. RZA i Rashomon wywołuje w zupełnie prosty sposób skojarzenie z Bushido... niemieckim raperem wzorującym się na amerykańskim gangsta rap, czyli takiej odmianie tego gatunku, w którym głównie o gangi i strzelaniny chodzi; skojarzenie z Rashomonem wzbogacić może naszą wędrówkę o pierwotne znaczenie Bushido związane z niepisanym kodeksem samurajskim. Ale jak tu umieścić opowieść o samuraju w świecie gangów i egzekucji rozpadającej się Ameryki? I tu zbawienne może okazać się nieopatrzne spojrzenie na lewą stronę, w kierunku 'francuskiego' lodziarza, z którym dogadać się nigdy nie było można... bo gdy (i tu sentymentalny odjazd w czasy młodości) nasz scenarzysta był w Paryżu i pod wpływem fascynacji kinem francuskim postanowił zostać filmowcem, to jeden z najwybitniejszych twórców tamtego czasu właśnie zmarł i pogadać z nim sobie nie mógł... a pewnie by było o czym... "Ten by potrafił opowiedzieć historię o samuraju w świecie gangsterów" - myśli sobie scenarzysta... I w tym momencie niczym widmo ukazuje mu się Melville... Jarmusch przeciera oczy i widzi, że to pies tylko... "Cholera - Ghost Dog..." - myśli sobie; ale widmo przypomniało mu coś, czego zapomnieć nigdy nie powinien był... Samuraj...
(cała ta historia kruszy się, gdy uświadomimy sobie, że Bushido nagrał pierwszą płytę w roku 98, wydał pierwszą w 99... a film Jarmuscha przecież z 99 jest; ale co tam, przecież mógł go znać w okresie, gdy improwizował z kolesiami na niemieckich skwerach)
I tak spodobała się ta scena Jarmuschowi, że umieścił ją w swoim filmie. Tyle że na jego miejscu siedzi Whitaker. I opowieść nie jest zupełnie ta sama. Jest tak, jak w Rashomonie, każdy widzi to samo zdarzenie, tę sama historię - inaczej. Każdy z nich - mistrz i uczeń. Pozostają jednak zbieżności, które można uznać za formę hołdu złożonego przez Jarmuscha francuskiemu mistrzowi gatunku.
A 'francuski' lodziarz? ...on tylko po raz kolejny uprzytamnia, że wszystko w tym świecie może być fikcją i stąd tak ostentacyjna filmowość, z którą mamy do czynienia w Ghost Dogu, po obejrzeniu którego zastanawiamy się, kto bardziej udaje gangsterów - ci z filmów, czy ci prawdziwi... kto jest tym lodziarzem, którego spotkać mógł Jarmusch...

Co łączy bohaterów kreowanych przez Delona i Whitakera?
Zawodowi mordercy, samotni, zamknięci w sobie, do bólu skupieni na zadaniu, które mają do wykonania, milczący perfekcjoniści... obaj prowadzą życie wojownika - ascety (a więc kobiet w ich życiu nie ma, przynajmniej w tradycyjnym sensie). Lojalni... ale tu mamy do czynienia z różnicą, o której później; różnicą, która podoba mi się...
obaj darzą uczuciem chyba jedynie ptaki... (i tu jedna z wielu różnic między dwoma filmami: ptaki informują obu o wizycie w miejscu zamieszkania nieproszonych gości, ale Jeff po prostu widzi mocno zaniepokojonego swego gubiącego piórka ptaszka w klatce, Ghost Dog zaś zastaje na swym dachu rzeźnię... - znak czasu...)
Fabułę filmów łączy konstrukcja w jej najbardziej podstawowych i węzłowych elementach (i masa różnych szczegółów, o których niech lepiej filmoznawcy....). Zawodowy morderca wykonuje wyrok, który nie w pełni zadowolił pracodawców, w wyniku czego jego życie zaczyna być zagrożone.
I oczywiście seppuku.
Jeff w scenie, w której jednym swoim gestem, spokojnym spojrzeniem potwierdza sens swojego życia. Jest zdecydowanie bardziej przekonujący niż Ghost Dog...
[tu kończy się moja tolerancja dla konwencji... to nie śmierć wasala w środowisku gangsterskim a śmierć mężczyzny lojalnego wobec kobiety, która nie jest ani jego kochanką ani tym bardziej żoną i której rola w losie bohatera nie jest do końca jednoznaczna, przemawia do mnie zdecydowanie bardziej.... choć to strasznie stary film... a może dlatego....]
O tej scenie chyba za wiele nie powinno się pisać.
Bo jest banalnie piękna.
I nie ma wątpliwości, że to kino tylko...
Ale i tak, wolę Melvilla...
W filmie Melvilla ujmuje mnie asceza... wnętrz, gry, słów...
cisza... tak niewiele słów trzeba...
stare paryskie kamienice; wnętrze, w którym mieszka Jeff; kolory zgniłej odrapanej:-) zieleni... to wszystko jest mi bardzo bliskie; to jak wyrzut sumienia, że zgromadziłem wokół siebie tyle zbędnych przedmiotów, a nawet tyle zbędnych książek...
no i to przekonanie, że mnogość celów niweczy cel właściwy...

A swoją drogą to myślałem, że to wilk jest w kulturze bytem będącym symbolem drapieżnej egzystencjalnej samotności...
a tu jeszcze i tygrys i niedźwiedź...
tyle, że u Melvilla nadal jest samotny wilk
zraniony samotny wilk
który pozostawia ślady

Ale Jarmusch opowiada zabawniej, to ten typ humoru przy którym śmiech mi się śmieje...
np. scena z budową jachtu na dachu wieżowca, współczesny Noe lekceważący oczywisty niby świat wokół niego
ale czy to takie śmieszne?
Gdy wiesz, że świat ulega rozpadowi,
gdy widzisz, jak Noe buduje swą łódź,
w ciągu siedmiu oddechów trzeba podjąć decyzję,
i jak twierdzili starożytni
"chodzi o determinację i odwagę, aby się przedrzeć na drugą stronę"
nawet jeżeli
jak twierdzili zlikwidowani przez Ghost Doga mordercy
niedźwiedzia samotnika
"teraz już żadnej starożytności nie ma".

Samuraj, reż. Jean-Pierre Melville
Ghost-Dog, reż. Jim Jarmusch

bhatir desz

kraina odpływów...

Jest w tym sporo arogancji - pisać notkę na blogu o powieści, która ma 400 stron.
Powieści, która wiele wątków posiada i którą też czytać można, idąc zupełnie różnymi ścieżkami interpretacyjnymi...
bardzo różnymi
Od lektury, podczas której skupiamy się na polityczno-socjologicznym wymiarze historii (z wyraźnym ciążeniem ku lewicowości) aż po próbę spojrzenia na świat przedstawiony z perspektywy niemal mistycznej metafory (i wzbogacone te niby rozwidlające się ścieżki są przez liczne przywołania Elegii Duinejskich Rilkiego sugerujące, że różnorodne odczytania mają gdzieś tam swój początek w jedności świata:
"nas, co o szczęściu myślimy,/ że się wznosi, przejęłoby/ omal niepokojące wzruszenie,/ skoro to, co szczęsliwe, pada"
bhatir desz)
"Człowiek ani przez chwilę nie zpomina tam, że jest na wrogim terenie"...

opowieść ta spleciona jest niczym "niebiański warkocz" Gangi rozlewający się "na szerokich i spragnionych równinach" i mamiący pokusą rozwiązania zwaną mohona...

Ocywiście jest to także opowieść o miłości.. niemożliwej a spełnionej (są tacy, którzy by pewnie się ze mną nie zgodzili, a jednak...). 400 stron, a prawie żadnej sceny intymnej... prawie...
I żeby nie było watpliwości, jaki charakter ma ta scena, przytoczę ją tu obszernie (choć pozbawiam ją w ten sposób znaczącego kontekstu):
"zobaczyła na dalekim krańcu Gordźontoli tygrysa gramolącego się z wody na drzewo. (...) Dostrzegł ich w tej samej chwili, w której go zauważyli. (...) Bez mrugnięcia powieką obserwował ich przez dłuższą chwilę, kołysał mu się jedynie koniec ogona. Pija pomyślała, że gdyby mogła położyć rękę na jego futrze, poczułaby z pewnością mocne uderzenie serca. (...)
księżycowe światło zgasło, a ryk wiatru ponownie zaatakował ich uszy. Pija objęła nogami gałąź (...) Kiedy była zwrócona twarzą do pnia, opletli drzewo liną z sari, a Fokir zrobił na niej mocny węzeł. Ledwie z tym zdążyli, gdy sztorm uderzył ponownie. Nagle powietrze wypełniło się wirującymi rzeczami.
(...) Wiatr nacierał na nich teraz z przeciwnego kierunku. Wcześniej osłaniał ją pień drzewa, teraz było to ciało Fokira. (...) Czy od samego początku wiedział, że jego ciało będzie musiało ją chronić, kiedy oko cyklonu przetoczy się nad nimi? Próbowała oswobodzić się z uścisku i usiąść tak, żeby choć ten jeden raz to ona go oslaniała. Ale jego ciało trwało nieporuszone i nie dała rady się uwolnić, zwłaszcza teraz, gdy wichura naciskała na niego od tyłu. Byli wtuleni w siebie tak mocno, że odczuwała siłę uderzenia wszystkiego, co w niego trafiało, i deszcz spływający mu po plecach. Czuła kość jego policzka, jakby się złączyła z jej własnymi. Było tak, jakby sztorm dał im to, czego nie mogło dać życie - połączył ich, scalił w jedno".
scena potężnie intymna
(czasami mam ochotę na blogu umieszczać tylko cytaty z książek, które aktualnie czytam - często wręcz nie stać mnie na jakiś sensowny komentarz...
pisanie o książkach, filmach, spektaklach to taka proteza właściwej twórczości, do której człowiek nie jest zdolny)

Pija i Fokir - ona zna tylko angielski a on tylko po bengalsku; ona jest wykształcona amerykanką o hinduskim pochodzeniu a on prostym rybakiem na wodach Sundarbanu; ona samotnym wędrującym po świecie badaczem natury a on ma uwielbiane przez siebie dziecko i żonę wychowaną w środowisku bardzo tradycyjnym; kompletny brak możliwości kontaktu... tego werbalnego oczywiście...
pomiędzy nimi Wielka Cisza, która pozwala im się wzajemnie zrozumieć,
a wszystko rozgrywa się na niepokojących i nieprzewidywalnych wodach, które nawet na moment całkowicie ich zniewalają w swoim milczącym i niezracjonalizowanym świecie pierwotnym
wody, które są żywiołem, nad którym najbardziej panuje Fokir
a po tych przytoczonych przeze mnie zmaganiach Erosa i Tanatosa Pija przez kilka dni chodziła po wyspie Fokira, po jego mieszkaniu... w podarowanej jej kolorowej sari (strój jej całkowicie obcy)...
nie muszę dodawać, że Fokir już nie żył...
Jest jeszcze ten trzeci (zna języki, dzięki niemu Pija jakoś może porozumieć się werbalnie z Fokirem; wykształcony, bogaty hindus; Pija mu sie oczywiście podoba i nie miałby nic przeciwko romansowi, których ma na koncie wiele; nie rozumie wody i nie rozumie wzajemnej fascynacji - prostego rybaka i młodej uczonej amerykanki) - Kanaj... ten, który musi być wytrącony z poczucia oczywistości; bo to on mógłby być narratorem tej opowieści; narratorem, dla którego opowiedziane zdarzenia miały chyba największą wartość; a może po prsotu - powinny mieć...

ten, który na splątany warkocz Gangi próbuje spojrzeć z perspektywy mohony, nie zatraciwszy jednocześnie jego komplikacji

Rozległe wody Sundarbanu. Miejsce, w którym człowiek nigdy nie może mieć poczucia pewności i bezpieczeństwa. Tajemnicze i niebezpieczne jak cały świat pierwotny - tkwiący do dziś gdzieś głęboko w człowieku. Rzeczywistość wewnętrzna, nad którą tylko do pewnego stopnia możemy zapanować, budując wały zabezpieczające. W każdej chwili przypływ może na jakiś czas unicestwić cały nasz opanowany świat - na chwilę. W tym świecie tygrysy ludojady, które nawet w czasie odpływu, gdy bhatir desz objawia się naszym zmysłom, mogą unicestwić człowieka. Ale spotkanie z tygrysem może być także momentem wytrącenia człowieka z poczucia oczywistości; gdy "mózg zalewa powódź czystych doznań".
Świat, w którym gwarancję bezpieczeństwa możemy zyskać dzięki wierze w dobroczynną Bon Bibi i złowrogiego Dokkhin Raja; ta wiara jest równie prawdziwa i równie niepewna, jak wszelkie ustalenia współczesnej nauki. Człowiek zdany jest na siły potężniejsze od siebie.
A "słowa są jak wiatr marszczący powierzchnę wody. Rzeka zaś płynie niżej, niesłyszalna, niewidoczna".

Amitav Ghosh Żarłoczny przypływ

niedziela, 20 grudnia 2009

Zagrożeni miłością

Pisałem już o tym, że akcja filmów Antonioniego rozgrywa się przede wszystkim w środowisku ludzi, których potrzeby bytowe są w pełni zaspokojone (i jest to pewnie eufemizm). Fakt ten mógłby powodować, że świat w tych filmach przedstawiony jest nam obcy. I choć rzeczywiście wśród bohaterek Antonioniego czułbym się bardzo nieswojo, to dzięki umiejscowieniu akcji w tym środowisku widz ma okazję przyjrzeć się ludziom, którym los ofiarował niemal nieskończoną ilość wolnego czasu. Nie są oni zaabsorbowani codzienną walką o byt, która nie pozostawia czasu na zastanowienie się nad sensem rutynowych życiowych zabiegów. Troszkę w naszym zastępstwie doświadczają możliwości swobodnego wyboru... niemal wszystkiego... ale przede wszystkim wyboru sposobu na życie szczęśliwe a przynajmniej satysfakcjonujące.
Nieograniczani bytem mogą decydować o świadomości sensu.

W jakim stopniu o naszym poczuciu sensu decydują okoliczności, w które jesteśmy wmanewrowani przez miejsce urodzenia i przypadkowe decyzje podejmowane przez nas w przeszłości. Albo - nie przypadkowe a takie, których konsekwencji nie mogliśmy przewidzieć... bo nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć konsekwencji...
Przestrzeń sensu generowana przez pojawiające się niemal z prędkością światła motywy, potrzeby, pragnienia - do których zrealizowania dążymy nie zastanawiając się nad źródłem tego napędu...
(ze szczególną ostrością uświadamiam sobie ten problem podczas okresu świątecznego - który już przecież nastał - gdy mogę sobie niezaangażowany stanąć z boku i poprzyglądać się temu zabieganiu, którego cel już dawno bardzo zdawał mi się nazbyt z innego świata... (nader ludzkiego niestety)
Jedna z epizodycznych bohaterek "Przyjaciółek" Antonioniego w pewnym momencie mówi, że "szczęście polega na tym, że nie ma czasu na zastanawianie się nad tym, czy jest się szczęśliwym" i "gdy już dokonało się jakiegoś życiowego wyboru, to należy go ze wszystkich sił bronić". Ja chyba tak nie potrafię. Nie potrafię się nie zastanawiać (czasami obsesyjnie), co doprowadziło mnie do tego punktu, w którym jestem. I potrzeba szczęścia jest w tym momencie mniej istotna niż pragnienie ogarnięcia własnego losu. Niezależnie od tego, jak mocno towarzyszy temu myśl o absurdalności takiego celu. Z jednym na pewno potrafię się zgodzić: punktem wyjścia do dalszego życia jest zawsze Teraz, czyli że decyzje wcześniej podjęte muszą mieć sens, jeśli moje dalsze życie ma mieć sens; trzeba ich bronić (niekoniecznie werbalnie, można po prostu bronić owego Teraz... to chyba jest jednoznaczne).

"Przyjaciółki" Antonioniego (blog stanie się monotematyczny w trakcie trwania tego mojego prywatnego festiwalu Antonioniego) zostały nakręcone na podstawie utworu Pavese. Ciekawe, jak treść filmu ma się do pierwowzoru literackiego? Bo w filmie jest wszystko to, co charakterystyczne dla tzw dojrzałej twórczości Antonioniego... tyle że w całkiem już starej oprawie (wciąga mnie ten odległy klimat kina lat pięćdziesiątych coraz bardziej; oglądanie tych filmów wprowadza mnie w swoisty stan kontemplacji - jest w nich jakaś niezwykła czystość wypowiedzi; pytanie, w jakim stopniu to wrażenie bierze się stąd, że realia - to, co widzimy - jest tak bardzo nie z naszego świata... może dzięki temu możemy wnikliwiej obserwować to, co kryje się pod podszewką zdarzeń składających się na akcję - i to właśnie okazuje się mocno uniwersalne; nie mówiąc już o tym, że siatka zdarzeń u Antonioniego jest nader krucha i po prostu nudna... by dotknąć jądra rzeczywistości trzeba otrząsnąć się z przyćmiewającej jasne spojrzenie erupcji atrakcji w postaci np. takiego nagromadzenia zdarzeń, które podziwiamy lub w których uczestniczymy, które nie przyzwala na pojawienie się cienia podejrzenia, że to tylko wata cukrowa, nic więcej... - ale karkołomne zdanie, mimo to zostawiam je...:-))

uczuciowa pustka, ktorej przezwyciężanie prowadzi do jeszcze większego cierpienia i... samounicestwienia
sceptycyzm co do trwałości uczuć (i tych deklarowanych wczesniej i tych rodzących się dopiero)
pragnienie wymazania z pamięci świata swego istnienia

Są oczywiście w tym filmie bohaterowie, którzy wydają sie kochać prawdziwie. Jedna popełnia samobójstwo. Inny - porzucony - (Karl spoglądający z oddali, jak jego ukochana wraca do świata, w którym o sensie stanowi praca - w domu mody) pewnie jakoś sobie poradzi (porzuceni mężczyźni jakoś nie robią takiego wrażenia, jak porzucone kobiety). I ta najwazniejsza, która decyduje się na życie z mężczyzną, o którym wie (mimo jego zapewnień, że kocha), iż kochać nie potrafi; dla którego rezygnuje z kariery artystycznej - czy to możemy nazywać szczęściem. Zresztą w tym wypadku mieliśmy do czynienia ze swoistym nieuświadomionym szantażem: mężczyzna wdaje się w romans w sytuacji, gdy jego żona w przeciwieństwie do niego zaczyna odnosić artystyczne sukcesy. Niezwykłe są meandry naszych kompleksów; niezwykła jest też skuteczność tego rodzaju poczynań (oczywiście tylko wtedy, gdy kobieta jest zdecydowana wejść w tego rodzaju układ, czyli pewnie przeważnie...) Lorenzo - kolejny mężczyzna zagubiony w nieokreśłonej przestrzeni swoich pragnień; unieszczęśliwiający kobiety, które staną na jego drodze; mężczyzna, który jak dziecko potrafi dać się zauroczyć uśmiechowi młodej dziewczyny i który dwa dni później, gdy ona już nie potrafi bez niego żyć, mówi jej, że "nikogo nie potrzebuje".
On oczywiście nie potrafi żyć bez innych, ale problem powraca...
Inni ludzie...
Czy można bez nich żyć?
Czy człowiek, chcąc być z innymi, skazany jest na nieautentyczne związki, pozorowane relacje?
Czy, by być w związku, musi zaakceptować partnera, którym pogardza?
I ten ironiczny tytuł - "Przyjaciółki"... (choć Antonioni już dawno został okrzyknięty znawcą przede wszystkim kobiecej duszy, to byłbym daleki od niedoceniania jego znajomości mężczyzn; jedno jest pewne - hipokryzja i zakłamanie mężczyzn objawia się inaczej niż ta dotycząca kobiet - opisana w tym filmie; zakłamana męska przyjaźń to niewatpliwie zupełnie inne zjawisko kulturowe niż zakłamana przyjaźń kobiet- bez wartościowania, obie są żenujące).

Świat, w którym jedną z najważniejszych decyzji jest ta, dotycząca wyboru sukienki, którą należy włożyć na wieczór. Świat, w którym o ślubie decyduje także sukienka - atrakcyjna suknia ślubna (którą postanowiła założyć jedna z bohaterek, a skoro bez ślubu to nie bardzo, więc weźmie ślub). Świat, w którym czujemy upokorzenie życiem, gdy rano po przebudzeniu mamy zmęczoną twarz...
Świat, w którym główną bohaterką jest szefowa Domu Mody.
Ale zdarzają się chwile, w których człowiek może być wytrącony z tych oczywistych kolein: "W obliczu czyjeś śmierci odruchowo oddzielamy prawdę od fałszu". Dla samotnej Clelii ta chwila słabości powoduje, że, spragniona czyjegoś ciepła i oparcia, obdarza nadzieją uczucia Carla...
Ale wytrącenie człowieka z kolein, jego przebudzenie, ma charakter chwilowy. Koleiny są gwarancją spokoju i bezpieczeństwa, a przyszłość, związana z trwałą i niezmienną miłością, jest jak banalna, szara, odrapana ściana. Powrót jest nieunikniony.

Zagrożenie miłością minęło...

"Przyjaciółki", reż. M. Antonioni

sobota, 12 grudnia 2009

Kto za życia przez moment był w niebie...

Antonioni
rok 1953

Po obejrzeniu tego filmu po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak niewiele dla mnie znaczy usytuowanie utworu w porządku hierarchicznym sporządzonym przez znawców. I nie chodzi tu o to, że oceny specjalistów nie mają dla mnie znaczenia. Nie znaczy to też, że film mnie zachwycił. Wystarczy mi to, że dostrzegłem w nim sprawy, które mnie zafrapowały.
Prosty z tego wniosek wyciągnąć można, że niekonieczny jest kontakt z arcydziełem, by sprowokowane myśli dostać mogły pożywkę, by sobie pobrykać.

Dlatego unikam ocen; nie czuję się kompetentny.
Dlatego piszę bloga a nie recenzje do tygodników.
Dlatego na blogu także nie chciałbym pisać recenzji, choć wiem, że czasami w ton recenzenta popadam.
Staram się przyglądać myślom spuszczonym z uwięzi, ciesząc się, że zaistniał dla tej chwilowej rozpusty mentalnej pretekst.

W filmie mamy do czynienia z sytuacją przeciwną do upadku Albatrosa.
Gdy Nielotowi pozwoli się przez chwilę uwierzyć, że ma duszę orła.

Antonioni nieustannie opowiada o uczuciach. O błędnych ścieżkach miłości. O pragnieniach konfrontowanych z pejzażem przedmieścia.
Gdzie wszystko jest niedo...
Czarno-białe przedmieście to miejsce, w którym można dostrzec pokraczne początki miasta sąsiadujące z procesem rozkładu. Jeżeli w takiej przestrzeni spotykają się kochankowie, możemy łatwo przewidzieć, co będą czuć niebawem i w którym kierunku zmierzać będzie ich romans, czy też, jaki jest stan ich emocji... tych najważniejszych. Typowy pejzaż mentalny. U Antonioniego podmiotem złudnych pragnień jest chyba zawsze kobieta. To ona jest wmanewrowana przez mężczyzn we wiarę w nieprzemijające uczucia. Przez mężczyzn, którzy nawet nie próbują jej później uświadomić, że uczestniczyła w grze ich ulotnych pożądań. Tchórzliwi faceci, którzy nie potrafią podjąć decyzji, bo łączyłoby się z to wyrzeczeniem przyjemności i zmusiłoby do ponoszenia odpowiedzialności. Bardzo lubimy niedookreślone związki trwające w zawieszeniu. Nie mówiąc już o takich sytuacjach, jak ta ukazana w filmie, gdy jasne opowiedzenie się może wystawiać na szwank karierę, podważyć prestiż, czy tez narazić na komplikacje towarzyskie.
Tytuł filmu - Dama bez kamelii - od początku wpisuje tę opowieść w bardzo znany kontekst.
Kobieta jako towar (lubię ten temat omawiać przy okazji Lalki, więc nie będę tego utworu przywoływać jako kontekst, bo jest dla mnie zbyt oczywisty) .
Małżeństwo Clary, poddającej się decyzjom mężczyzn niemal bez oporu - w zasadzie bez oporu, tyle, że widzimy jej niechęć, mimo którego i tak pozostaje bierna (ale gdy już stać ją na samodzielność i odwagę, to mężczyźni zawodzą) - ma w sobie coś z prostytucji. Lecz nie tylko jej bierność o tym decyduje. Prawie tego nie widać (styl pisma Antonioniego), ale matka w sposób niedostrzegalny ale skuteczny decyduje o jej przyszłości (nie ma tu jednakże demonicznego wymiaru charakterystycznego dla tego rodzaju sytuacji u Dostojewskiego, nie jest to też element prawie już kapitalistycznej kalkulacji jak u Balzaca), by później przez moment pławić się w rozkosznym uczuciu spełnienia życiowego. To, że nawet najbliżsi w filmach Michelangela nie próbują się zrozumieć, także jest stałym składnikiem wyobrażeń o świecie Mistrza z Ferrary.
Jak takie małżeństwo będzie wyglądało, łatwo sobie wyobrazić. Z podobnym układem mieliśmy do czynienia w "Kronice pewnej miłości". Tyle, że w tym filmie Clara w momencie załamania wyrzucała mężowi, że wiedział, że ona wychodzi za mąż nie kochając go.

Lecz w tym filmie odwołanie do francuskiego pisarza (mam na myśli Aleksandra Dumas oczywiście) ma, moim zdaniem jeszcze jedno, głębsze znaczenie.
Bohaterka jest aktorką. Zaczęła robić karierę w banalnych produkcjach o sentymentalnej miłości naznaczonej erotyzmem. Jest piękna. Publika to lubi. Stała się sławna. Uwierzyła, że jest aktorką.
Chorobliwie zazdrosny mąż zabrania jej grać w takich filmach. Bohaterka stopniowo sobie uświadamia niemal pornograficzny wymiar tego rodzaju produkcji. Przejęła ten punkt widzenia. Chyba nawet poczuła, że zdobyta w ten sposób popularność, jest rodzajem prostytucji. Chyba nawet miała poczucie, że grzeszy (ciekawe co na to nasi współcześni gwiazdorzy, czy jeszcze ktoś w odniesieniu do sztuki przykłada tego rodzaju racje moralne rodem ze średniowiecza).
I jak bohaterka Damy kameliowej została pozostawiona sama sobie (winą może obarczać także uaktywnienie się w niej woli działania, przestała być bierna, zaczęła podejmować samodzielne decyzje dotyczące jej życia - to także swoisty tragizm) w momencie, gdy doświadczyła świata, w którym istnieje prawdziwa miłość. Uświadomiła sobie, że bycie na ekranie, pozwalanie na to, by nas fotografowano (jesteśmy wybrani tylko ze względu na atrakcyjne ciało), nie czyni z nas aktorów. Bycie Aktorem to bycie Albatrosem. To lata pracy i wewnętrznego doskonalenia się. To cierpienie i wzniosłość.
I jak bohaterka Damy kameliowej zmuszona jest wrócić do swej pierwotnej profesji. Z pełną świadomością życiowej porażki. Z pełną świadomością, że teraz wszystko zależy od trwałości urody naszego ciała. Nic więcej... bo więcej, to nie nasz świat.
Problem każdego, kto wyrwany ze swego naturalnego środowiska przez nieszczęśliwy (?!) zbieg wypadków, poczuje urok oddychania czystszym powietrzem i się przekona, że by pozostać w tej piękniejszej atmosferze, trzeba mieć skrzydła.

Szczyt okrucieństwa.
Pozwolić komuś uwierzyć, że jest wart bardzo dużo, a następnie pozwolić mu spadać w takim tempie, by zdążył jeszcze sobie uświadomić, że nigdy nie miał skrzydeł.

Znowu powtórzę: ten facet mówił do mnie i o mnie.

Dama bez kamelii, reż. Michelangelo Antonioni

piątek, 11 grudnia 2009

Z perspektywy samotnego wilka

niby jedna powieść, a można by z niej zrobić co najmniej dwie, jeśli nie więcej

najnowszy Mankell czyli Chińczyk

Na dalekiej szwedzkiej północy
wśród śniegów zasypujących ślady ludzkiego istnienia
dokonano koszmarnej zbrodni.
Lecz zamiast Wallandera, który dzięki swej psiej intuicji potrafi spod śnieżnej pokrywy wydobyć na światło dzienne obłędne dowody prawdy, do akcji wkracza skrupulatna policjantka mająca poczucie, że rzeczywistość, której istnienie właśnie odkryła, przerasta jej poczucie prawdopodobieństwa.
Tym razem bohaterką charakteryzującą się umiejętnością dostrzegania w świecie obecności śladów przeszłych zdarzeń jest sędzina będąca kilka lat przed emeryturą. Potrafi zawierzyć swej intuicji i przeczuciom; potrafi zawierzyć pamięci nieświadomej i wydobyć spod zaśnieżonych warstw złudnej rzeczywistości to, co wydaje się być niewidoczne. Uwalnia umysł od rutynowego postrzegania świata i dzięki temu od czasu do czasu, to co istotne, ma szanse pojawić się w świadomości. Gdy już to nastąpi, jej wyćwiczony na sali sądowej racjonalny sposób myślenia próbuje tę rozsypaną i wysoce niespójną układankę ułożyć w sensowną całość. Lecz poczucie zagrożenia, mącące jasne spojrzenie, mimo wszystko doprowadza w kluczowym momencie do stanu zagubienia w tym labiryncie do tego stopnia, że nie jest w stanie odróżnić wroga od sojusznika. Opuszczona chwilowo przez tych, którym na pewno mogłaby zaufać, zdana jest jednak na przypadek. Zakwestionowany w ten sposób jest i rozum i intuicja. Bo ludźmi jesteśmy tylko...
Wallander często poddaje się sile przeczucia. I Mankell zapewne świadom jest, iż jego bohater odkrywa prawdę dzięki tej umiejętności. Brigitta Roslin też ją posiada. Lecz, mimo że dzięki niej jest w stanie odkryć więcej, nie jest w stanie samodzielnie umknąć śmiertlenemu niebezpieczeństwu. Konieczny jest drugi człowiek. Obserwujący ją z zewnątrz.
Mankell jest sceptykim... chciałoby sie powiedzieć - epistemologicznym...

Roslin prowadzi i rozstrzyga sumiennie wiele spraw w sądzie. I każda z nich mogłaby być punktem wyjścia do kolejnej powieści z Wallanderem w roli głównej. Tak jakby Mankell chciał nam powiedzieć, że jego słynny cykl mógłby mieć jeszcze wiele części (pomysłów mu nie brakuje). Ale po co? Chińczyk jest powieścią która wykracza poza świat komisarza z Ystad.

Na dalekiej szwedzkiej północy popełniono koszmarną zbrodnię.
Zbrodni dokonano 12 stycznia 2006 roku. A ponieważ jest to dzień moich imienin, starałem się przypomnieć sobie, co wtedy robiłem. Bezskutecznie. Pamiętam jedynie, że był to okres, w którym nie byłem w najlepszej kondycji. Jeżeli wtedy usłyszałbym o zbrodni stulecia wytrącającej świat z błogiego, bezpiecznego snu, którego treścią jest codzienna i oczywista wydawałoby się stabilizacja, nie zrobiłaby ona pewnie na mnie takiego wrażenia jak ta - fikcyjna całkowicie.
fikcyjna ale jednocześnie prawdopodobna - tylko czy aż?
Miejscowość (a właściwie osada), w której do niej doszło, także jest fikcyjna. Autor skrupulatnie sprawdził to na mapie.
Hesjovallen
To ciekawe - są autorzy, którzy robią wszystko, by akcja ich utworu rozgrywała się w zakamarkach ulic, które bez trudu jesteśmy w stanie odnaleźć na planie jakiegoś znanego miasta (a już szczególne podniecenie towarzyszy nam podczas śledzenia poczynań tych zbrodniarzy, którzy dają upust swej oryginalnej wyobraźni dwie przecznice od naszego domu). Autor Chińczyka zaś wymyśla tak koszmarną zbrodnię, że nie chce, by jakaś realnie istniejąca miejscowość była z nią kojarzona. To chyba jest jakiś rodzaj pisarskiej moralności...

Hesjovallen
osada na dalekiej północy
mieszkali tu sami starcy powiązani ze sobą więzami krwi
(więzy krwi bywają zabójcze)
i para tak samo starzejących się byłych hipisów
(hipisi także się starzeją)
hipisów, którzy ziścili swe pragnienia, by uciec od cywilizacji na północ
(jak najdalej)
i jeszcze zdziwaczała staruszka snująca się w zimową noc w szlafroku
po opuszczonych zaśnieżonych ulicach starających się zapomnieć o ostatniej dobie
(czy na taką pustkę chciałbym czasami uciec?
ta osada nie istnieje przecież)

Zbrodnia niemal doskonała. Do tego stopnia, że policja, otrzymawszy w jej przekonaniu oczywiste dowody przestępstwa, zamknęłaby śledztwo z poczuciem, że zagadka została rozwiązana. Bo czy ktoś o zdrowych zmysłach poszukiwałby genezy zbrodni w roku 1863 w dalekich Chinach czy też Ameryce?
1863
Kojarzy nam się ta data bardzo jednoznacznie.
I choć Mankell nie mógł przewidzieć (jakieś pismo MSZ powinno wystosować, potępiające tak elementarną nieznajomość naszej historii), że podczas lektury jego powieści dwie daty będą miały dla mnie bardzo osobiste lub narodowe znaczenie, to te moje skojarzenia nie są tak zupełnie absurdalne z punktu widzenia mojej lektury tej powieści.
Dla Polaka sprawą kompletnie nieistotną jest to, że w 1863 r. porywano z Chin setki (!) biedaków, by po przetransportowaniu przez ocean wykorzystać ich do budowy transkontynentalnej kolei w kolebce nowoczesnego świata. W 1863 r. ważniejsze było co innego... najważniejsze
Mankell w swej książce tak prowadzi narrację, że jesteśmy zmuszani od czasu do czasu do zmiany punktu widzenia; zmiany podmiotu, z perspektywy którego obserwujemy rzeczywistość (nie jest to Virginia Wolf, ale na pewno z jej szkoły wywodzi się ten sposób prezentacji świata przedstawionego). Narracja personalna powoduje, że bohater, który wydawał się nam obcy i chłodny, w kolejnej części powieści staje się bliski do tego stopnia, że zaczynamy się utożsamiać z jego sposobem postrzegania świata.
Czasami jest to tylko epizod. Ale znaczący, bo stanowiący klamrę opowieści.
Punkt widzenia samotnego wygłodniałego wilka poszukującego zwierzyny na dalekiej północy podczas styczniowej ciemnej nocy.
Kanibalizm samotnego wilka.
I jego śmierć na końcu - będąca zamknięciem historii; zamknięciem, o którym tak marzy główna bohaterka - ale ona nie jest świadoma, czytając o ustrzeleniu leśnego samotnika, że to koniec... nie wie przecież, że gdzieś tam, ponad jej światem ktoś zdecydował o postawieniu finalnej kropki; ona już chyba do końca życia będzie miała momenty lęku związane z poczuciem, że historia jeszcze nie dobiegła końca.
Do momentu ostatecznego zakończenia nigdy nie możemy mieć pewności, które zdarzenie jest finałem jakiegoś tam wątku w naszym życiu.

Technika narracji prowadzi do tego, że pod koniec utworu czytelnik (przynajmniej tak było w moim przypadku) zaczyna się utożsamić z postacią najbardziej negatywną w tym świecie przedstawionym. Z samotnym wilkiem w ludzkiej skórze, który bezwzględnie walczy o byt i dla którego prawo zemsty nie zna granic czasu i przestrzeni. Nawet jeżeli jego przodkowie doznali upokorzeń 140 lat wcześniej.
Okrutna gloryfikacja pamięci.
Wsłuchując się w jego opowieść, zaczynamy rozumieć jego potrzebę krwi; a stosunek Ya Ru do angielskiego kolonializmu i pychy wyspiarzy czasami jest mi bardzo bliski.
Opowieść o wiecznym istnieniu niedostrzegalnej różnicy między głodem wilka a prawem krwi dyktującym potrzebę zemsty.
Opowieść kwestionująca egocentryzm charakterystyczny dla naszego postrzegania świata;
także europocentryzm.
Bo to, co najważniejsze w tej powieści, dzieje się w Chinach właśnie. I to tam jest centrum świata współczesnego. W Państwie Środka przez wieki pogardzanym, a przecież wyprzedzającym naszą kulturę we wszystkich dziedzinach... kiedyś w przeszłości i zapewne w przyszłości... jeśli nie już dzisiaj...
Chiny, w których na najwyższych szczeblach decyduje się być może już dzisiaj kształt przyszłego świata (Chiny, które stały się dla Witkacego symbolem nadchodzącej katastrofy: bohaterka przebywająca w Pekinie ma poczucie, że stała się nic nieznaczącą monadą w milionowym mrowisku - to też Witkacy - i że nikt nie zauważy jej zniknięcia).
Chiny, które kolonizują Afrykę, łącznie z tak bliskim sercu Mankella Mozambikiem (spędza tam połowę swego życia na zmianę ze Szwecją, więc chyba wie, co pisze...)
Chiny, które stają się poligonem walki pomiędzy światem zamożnych właścicieli i konsumentów a nędzarzami. Poligonem, któremu winien się przyglądać świat cały, bo przecież bunt poniżonych nędzarzy staje się o wiele bardziej realnym zagrożeniem dla cywilizowanego (?) świata niż efekt cieplarniany (w jednym roku wybuchło w Chinach 90 000 zamieszek; wszystkie stłumione za pomocą wojska - dane z książki Mankella).

To nie jest jedna powieść,
ale postać sędziny wiąże całą intrygę w całość (wcale nie jasną i oczywistą, nie wszystko zostało odkryte - pozostały ślady, dzięki którym, być może, obraz rzeczywistości okazałby się zupełnie nieprzewidywalny; taka jest już natura zdarzeń, w które jesteśmy uwikłani - nigdy nie możemy mieć pewności, że uchwyciliśmy wszystkie ich przyczyny i konsekwencje... więcej - jesteśmy w stanie uchwycić sens spójny tylko z naszym o tym świecie wyobrażeniu, łudząc się, że spod zalegających naszą pamięć zasp nie wyłoni się w momencie jakieś nieoczekiwanej odwilży szczegół wytrącający nas z kolein oczywistości)
i nie mogę nie przytoczyć jednej z wielu myśli Roslin:
"W głębi serca jestem nomadą (...) Nomadów nie ciągnie do lasu, ale do rozległych równin".
I choć z kobietą chyba trudniej jest mi się utożsamić niż z bohaterem płci brzydszej (szczególnie, gdy ma zamiłowanie do alkoholu i boryka się z problemami czterdziestolatków tak ja Wallander), to Mankell i tym razem nie zawodzi. Często aż za bardzo rozumiem rozterki tej kobiety (ale może właśnie dlatego, że została wykreowana przez mężczyznę).

A od teraz 12 stycznia moje myśli mknąć będą na daleką północ, by spojrzeć na świat z perspektywy samotnego wilka zagubionego pośród zaśnieżonych fiordów, wietrzącego świeży zapach krwi... (oj, chyba przesadziłem...)

H. Mankell Chińczyk



wtorek, 8 grudnia 2009

Zanim napiszę o "Powiększeniu"...

Zrobiłem sobie mikołajkowy prezent i kupiłem niezwykły przedmiot
8 filmów Antonioniego w dość zaskakującym opakowaniu (na ogół nie przywiązuję do tego wagi i zamawiając nie liczyłem na szczególną oprawę - a opakowanie także skłoniło do refleksji; szaro - czarny kartonik, w którego wnętrzu przyciężkawa sztabka z zawartością płytek; oczywiście wszystkie czarne i aby wyjąć jeden, trzeba zawsze rozwinąć całość poskładanej płachty; do sedna zawartości docieramy rozpakowując - za każdym razem - mało atrakcyjną powłokę kojarzącą się z paczuszkami z czasów PRL-u zapakowanymi w odbijający rzeczywistość papier))
Czekałem na taki moment dość długo. Przypomniano już przy różnych okolicznościach prawie wszystkich wielkich minionych. Bergman doczekał się cudnego wydania zestawu swoich filmów (oczywiście o Polsce mówię), a Antonioni jakby w zapomnienie odszedł, jakby był najmniej ważny (poza oczywiście "Powiększeniem", które dość często przypominano - nie mam oczywiście nic przeciwko, ale dlaczego tylko ten jeden...).
A dla mnie to chyba on był zawsze najważniejszy...
A zmarł w tym samym dniu co Bergman. Ale jakoś różnie o tych śmierciach w mediach mówiono. Nawet trochę żal mi było pamiętam, gdy gaworzyłem o tym w zaprzyjaźnionej knajpie (bo to środek wakacji był), wypowiadając już wtedy marzenie, że być może ta właśnie śmierć stanie się pretekstem... (śmierć - znowu Bergman...), no i stała się być może...
Oglądając dawno temu (nie będę się przyznawał kiedy nie ze względu na wiek, ale by uniknąć wstydu wynikającego z tego, jak późno zacząłem odnajdywać w kulturze odbicie jakiegoś tam mojego wewnętrznego wyczucia świata) jego filmy, jeszcze niewiele rozumiejąc, czułem, że ten facet mówi na pewno do mnie. Bergman przemawiał z pozycji Mistrza i czułem zbyt duży respekt (i chyba nie jego pytania wtedy sobie zadawałem). Fellini jakoś ze swoim poczuciem humoru nie pozwalał mi się traktować poważnie (choć zawsze tę powagę dostrzegałem). Kurosawa z kolei zbyt patetyczny momentami. A Visconti... cóż nie przepadam za operą...
I choć zabrzmiało to jak krytyka, to nie o nią tu chodzi (bo każdego z wyżej wymienionych z mniej lub bardziej zapartym tchem oglądałem... no trochę przesadziłem, ale coś z tym tchem się działo). Chodzi o spotkanie. Antonioni mówił do mnie w moim języku o sprawach, o których jeszcze wtedy nie wiedziałem, że będą ważne dla mnie do dzisiaj.
I nie ma co ukrywać - jest najnudniejszy, najpowolniejszy - zawsze czułem, ze to jakaś istotna część prawdy o mnie. Tej najgłębszej... najnudniejszej... gdzie nic nie ma... żadnych wyuczonych formułek i sposobów na życie.
A gdy na egzaminie na jedną z filmowych uczelni, na którą zdawałem, kazano mi analizować sceny z "Zawodu reporter" uznałem to za znak od losu. I do dzisiaj się zastanawiam, czy porażka na egzaminie to rzeczywiście sygnał od bożej opatrzności...

Do dzisiaj znałem tylko kanon filmów Antonioniego. Bez tych początkowych, ale i bez tych końcowych.
Dzisiaj obejrzałem jego debiut - Kronikę pewnej miłości.
rok 1950 - warto o tym wspomnieć, bo to dawno bardzo temu (i znowu szykuje mi się dłuższa podróż w czasy, gdy żaden Anioł zafrasowany zbytnio mym losem nie był)
przecudna przestarzała konwencja
urocze czarno-białe zdjęcia
i jeszcze cytat z Antonioniego: "Film, który można opowiedzieć, to nie jest udany film" (nie tylko filmu dotyczy przecież - dedykuję tym wszystkim, którzy pragną wniknąć w kody kulturowe na skróty, czytając streszczenia...)
jak to zrobić, żeby nie opowiadać; zawsze się opowiada, ale ... chyba przede wszystkim o sobie, a nie o filmie...

Nieatrakcyjny Mediolan końca lat czterdziestych. Szare bloki, zmywane deszczem ulice.

To jest debiut, a przecież zasadniczym pytaniem, które stawia tu Antonioni, jest to dotyczące szczęścia: Dlaczego ludzie nie mogą być ze sobą szczęśliwi... nawet jeżeli się kochają... jeżeli się kochają... jeżeli im się tylko nie wydaje...
Antonioni nie dramatyzuje, nie wynosi ludzkich pragnień do poziomu wyniosłych rezygnacji; i to mi się właśnie podoba. Choć 'podoba' nie jest tu właściwym słowem - to jest właśnie ten poziom komunikacji bezpośredniej, który zawsze odczuwałem; on mówi do mnie normalnie. Nawet, gdy mówi o milionerach. Ale czyż mówiąc o pragnieniu szczęścia można pominąć środowisko tych, którym zazdrościmy kasy... nawet jeżeli w konsekwencji sprowadza się to do jakichś banalnych konstatacji...
To jest debiut, a przecież jest to już film o niemożności porozumienia i właśnie miłości... szczególnie wtedy, gdy jesteśmy w stanie uczynić wszystko, by doszło do spełnienia...
wtedy to 'wszystko' stoi na drodze spełnienia - gdy już wydaje się, że przeszkody pozostały poza nami...

Przeczytałem w opisie filmu, że mamy w nim do czynienia z zakończeniem otwartym.
Raczej nie:
Gdy już jest po wszystkim (nie będę opowiadał po czym) kobieta z histerią pyta mężczyzny swego życia:
- Kochamy się? Do jutra?
- Tak....
Guido wsiada do taksówki:
- Na dworzec...

Czy to jest zakończenie otwarte....

A ostania wymiana zdań może kojarzyć się rzeczywiście z "Do widzenia, do jutra". Tyle że Morgenstern opowiada bardziej beztroską historię.

M. Antonioni: Kronika pewnej miłości