Lubię, gdy
problematyka opowieści wyłania się kosmosu różnych możliwości stopniowo. Gdy ekspozycja nie wyjaśnia mi za
dużo. Choć wiem, że zasady klasycznej narracji wymagają, by na początku zwięźle
acz treściwie zaprezentować widzowi zasadniczą problematykę, przedstawić
bohaterów oraz dookreślić czas i przestrzeń.
Lubię, gdy
wkraczamy od razu w środek świata przedstawionego, w jakiś konkretny i znaczący
moment życia bohaterów bez sztucznego przywoływania okoliczności, powiązań,
przyczyn… To jest tak, jakbyśmy kogoś poznali w tym szczególnym momencie życia
i później dyskretnie towarzyszyli, próbując domyśleć się istoty jego losu, jego
karmy (zresztą już o tym pisałem, pewnie z rok temu, przy okazji festiwalu, bo
to we Wrocławiu lub Zwierzyńcu filmy z tak budowaną dramaturgią są
normą; zresztą, jest to konwencja coraz częściej obecna, już chyba mocno
przyswojona).
Taryn
poznajemy na imprezie i obserwujemy zza szyby, gdy nakłonić próbuje do rozmowy
chłopaka, którego być może uważa za swego partnera. Z jego reakcji wyraźnie
możemy wywnioskować, że nie chce on mieć z nią do czynienia. Gdy znajoma pyta
ją „Powiedziałaś mu?” domyślamy się, że o ciążę tu idzie. Lecz potwierdzenie
tego faktu następuje dużo później (a i tak dobrze, że to potwierdzenie ma
miejsce, bo o tym, dlaczego matka Taryn nazywana jest suką, nie dowiemy się do
końca filmu, pojawia się jedynie informacja, że punkem była) , ponieważ jednocześnie
wkraczamy w kolejną historię: rozstanie długoletniego małżeństwa, wujostwa
Tyran i to ta historia wychodzi na pierwszy plan. I to też mi się podoba –
wydawałoby się, że będziemy mieli do czynienia z historią nieszczęśliwej
miłości a opowieść wprawdzie dotyczy jej przypadków, ale w zdecydowanie
szerszym wymiarze.
I dzięki
temu, że Taryn do Baltimore z Anglii wyjechała (choć do końca nie mamy
pewności, czy ojciec dziecka tam właśnie został poznany gdzieś na plaży, czy w
Walii, gdzie miała przebywać bohaterka czy też już w Stanach – czy to ma
znaczenie? raczej nie, istotniejsze jest to, że z rodziną kontaktowała się 2
miesiące wcześniej [a ma 19 lat],, nikogo nie poinformowała, gdzie jest i choć
brat gwałtowanie ją przekonuje, by skontaktowała się z matką, nie wydaje się,
by rodzice byli jakoś szczególnie zaniepokojeni jej losem… o tym też jest ten
film: o spotkaniu dwu pokoleń matek ,
podsumowanym stwierdzeniem, że mają one „przejebane” [cytat to był].
Lubię tego
rodzaju konstrukcję, zmuszającą do uważnego oglądania, wsłuchiwania się w
często pozornie nic nieznaczące wypowiedzi, odnajdywania w przestrzeni
okoliczności życia bohaterów. Często w wypadku tak opowiedzianych historii
zdani jesteśmy na wieloznaczność czy też niedopowiedzenie. Jak w życiu…
Film
Porterfielda aż tak niedookreślony nie jest (wstęp chyba bardziej zdecydowanie
do innych nowohoryzontowych filmów pasuje, jak choćby do „Czasu latających ryb”
Marceli Said, o którym nie wiem czy napiszę, choć podobał mi się bardzo:
właśnie w nim musimy odczytywać subtelnie utkane znaki chrakteryzujące relacje
pomiędzy białymi farmerami a Indianami gdzieś na chilijskiej prowincji), ale
sposób budowania narracji był pierwszą rzeczą, którą z przyjemnością poczuły
moje kubeczki estetyczne. I choć opowieści o rozwodzie czy też porzuconej
dziewczynie w ciąży (choć chłopak nie wiedział, ale to nie ma znaczenia)
zdecydowanie głębszych, poważniejszych czy też bardziej przejmujących było
wiele (że wspomnę o „Rozstaniu”), to sposób opowieści spowodował, że z uwagą
uczestniczyłem w życiu tej filmowej rodziny (na co wpływ niewątpliwie miała
także muzyka…).
Wydaje się,
że podstawowym powodem rozstania Billa i Kim jest zanik kreacyjności małżonka.
Bohaterowie w przeszłości tworzyli wspólny band grający muzykę nawiązującą
klimatami do lat 60. i też chyba otarli się tam jakoś o tradycje
hippisowskie. Kim w przeciwieństwie do
męża, który całkiem zyskowny biznes prowadzi sądząc po tym, jak mieszkają i
gdzie chadzają do restauracji (no w każdym razie ideały kontestacji czasów
młodzieńczych ma dawno za sobą jak pewnie wielu posthippisowskich amerykańskich
biznesmenów czy też polityków i to Kim może uwierać), jeszcze gra, koncertuje
na klubowych scenach. Nie jest dopowiedziane jednak, czy powróciła na scenę po
latach poznawszy dużo młodszego od siebie Nicka czy też muzyka jej towarzyszyła
nieprzerwanie od lat… nie jest to takie bez znaczenia, bo przeważnie opowiada
nam się historie o tym, że to mężczyzna w okresie znanego kryzysu nie potrafi
się oprzeć złudnej nadziei na podtrzymanie młodości, kobiety zaś to niezłomne
strażniczki ogniska domowego (choć mamy oczywiście słynną opowieść o rodzinie
Kramerów). W tym filmie jest inaczej. Odchodzi kobieta zarzucając mężowi uwiąd (!)
zdolności twórczych i porzucenie muzyki na rzecz zwykłego mieszczańskiego
bytowania. Ale może było tak, że najpierw poznała Nicka a reszta to zwykła
racjonalizacja… znowu niedopowiedzenie… ale pewnie dlatego, że tego nigdy nie
wiadomo; nigdy nie wiadomo, który impuls jest tym pierwotnym, co jest
racjonalizacją, a każda teoria na ten temat z góry skazana jest na zarzut
stronniczości. Bo oczywistą jest rzeczą, że porzucony mąż będzie widział
podstawową przyczynę rozstania w młodym kochanku żony, ona zaś będzie mówiła o
muzyce. Nasz umysł sprytnie podsuwa nam przeważnie takie jedynie pewne teorie,
które mają chronić nasze zdrowie psychiczne przed zbytnim poczuciem winy; a
przeważnie przyczyny (i nie nazywam tego winą) leżą po obu stronach, ale by to
przed sobą przyznać, trzeba już odrobiny odwagi i otwartości.
I jeszcze
kilka słów o Billu. Były muzyk. Dawno temu na zdjęciu z brodą i długimi
włosami. Fajnie gra i niezłej muzy słucha. Ale już dorosły bardzo jest i
rzeczywiście do towarzystwa (nowego?) swojej żony nie bardzo pasuje. Jego to
można sobie już tylko wyobrazić w gabinecie. Jedynie w piwnicy (taka sugestia
istnienia w nim niezaspokojonych pragnień z czasów młodości albo żalu, że życie
przypisało mu inną rolę niż ta, o której marzył) daje wyraz swej pasji młodzieńczej.
W pierwszej scenie jawi się nam się jako człowiek niemalże obojętny na to, co
się dzieje, tzn. na wieść o tym, że żona go opuszcza. Później popada w swoisty
letarg, który przez widza może być jednocześnie odbierany jako obojętność i
może w zasadzie potwierdzać decyzję Kim. Sytuacja się zmienia, gdy małżonka
przyjeżdża ze swym kochankiem po swój sprzęt nagłaśniający i instrumenty
(„Czuję się tak, jakby dawał mi napiwek” komentuje uścisk dłoni z Nickiem)… tu
gdzieś ma miejsce granica jego godności. Okazuje się on być człowiekiem pełnym
emocji i zaangażowania. I w końcu niczym
Hendrix czy też Jimi Page rozbija swą gitarę – tyle tylko że nie może jej
resztek rzucić w tłum wielbicieli. Smutny koniec rockmana, któremu wprawdzie w
życiu zawodowym się powiodło, ale… no właśnie, co ale… przecież przez cały film
jawi się jako odpowiedzialny facet…
A całej tej
małżeńskiej rozpadlinie przygląda się Taryn w ciąży i Abby – córka Billa i Kim,
ale o niej już w tym moim wyjątkowo normalnym pisaniu dzisiejszym ni słowa…
I Used To Be Darker r. Matthew Porterfield