sobota, 13 lipca 2013

Sąsiedzka metafora


Tytuł "Sąsiedzkie dźwięki" wywołuje skojarzenia jednoznaczne. Te choćby odnoszące się do codziennej mordęgi Adasia Miauczyńskiego; mordęgi (choć do tego filmu, do czego na końcu się odniosę, bardziej pasowałoby może przywołanie książki Grossa "Sąsiedzi"), z którą każdy w ciągu dnia przebywający w swoim M pośród innych M zapewne się zetknął. I cieszyć się należy, gdy dotyczy to tylko godzin dziennych, bo przecież bywa i tak, że w nocy sąsiedzi wkładają wiele wysiłku w to, byśmy zbliżyli się jak najbardziej do ich intymności. Dźwięki... aspekt świata, przed którym  można skryć się tylko w zupełną ciszę... jeżeli oczywiście nie chcemy opuszczać czterech ścian naszej współczesnej jaskini. Powoli także musimy przyzwyczajać się do pejzażu poprzecinanego drogami szybkiego ruchu odciętymi od reszty świata ekranami pochłaniającymi odgłosy nowoczesnych maszyn. Tunele zamykające w sobie kakofonię dźwięków symbolizujących porządek współczesnego świata. Są one także obecne już w miastach i w sposób charakterystyczny kształtują pejzaż mentalny wspólczesnego człowieka, który chciałby każdy aspekt tego świata zamknąć w niczego nieprzepuszczającym opakowaniu.
Symbolem odcinania się od świata wpółczesnego zamożnego człowieka stają się kraty. Specyficzne - kraty, które przecież w sposób oczywisty kojarzyć się zawsze będą z więzieniem. Nie od dziś jednak wiadomo, że im bardziej pragniemy poczucia bezpieczeństwa, tym bardziej wyrzec się musimy wolności. Co nie znaczy, że w więzieniu można być całkowicie bezpiecznym. Wręcz przeciwnie - zagrożenie może nadejść z najmniej spodziewanej strony. I tak też dzieje się w filmie Brazylijczyka Klebera Mendonca Filho.
Dość długo odnosi się wrażenie, że w filmie nie mamy do czynienia z tradycyjnie opowiedzianą historią, a jedynie z obrazami życia zamożnych Brazylijczyków w zamkniętym i strzeżonym osiedlu (znaczące tytuły kolejnych rozdziałów: Psy obronne, Nocni stróże, Ochraniarze).

znudzonych, wściekających się na wyjącego u sąsiadów w nocy psa (zresztą już historyjka z psem przewijająca się przez cały film mogłaby symbolizować zwalczanie przez człowieka wszystkiego, co mu na zewnątrz uprzykrza życie [i choć sam się wkurzam, gdy jakiś pies mi pod blokiem w nocy skowycze, to mam świadomość tego, że 'uprzykrzanie komuś życia' jest względne i kończy się czasami na eliminowaniu wszelkich kontaktów, które odczuwamy jako nieprzyjemne; odcinaniu się od wszelkich aspektów tego świata zakłócających nam komfort bycia w naszym wydawałoby się uporządkowanym i stabilnym wszechświecie]: zaczyna się od podawania psu w mięsie [przez kraty oczywiście, one są w tym filmie wszędzie] środków nasennych, poprzez ogłuszanie go ultradźwiękami aż po doprowadzenie go do paniki wybuchem petard... charakterystyczny to sposób oswajania niezwykłej uciążliwości bytu wśród innych), rywalizujących rozmiarem telewizora, z nudów (!) okradających samochody, onanizujących się w rytm wirującej pralki (bo w nocy mąż śpi a żona pusto patrzy w sufit),
żyjących osobno w higienicznych, idealnych,  o jasnych barwach wnętrzach, w których od otwierania drzwi gościom jest oczywiście służba; drzwi to wręcz miejsce magiczne, miejsce dostępu do naszych włości, do nas - są więc zakratowane
obrazy znaczące czy wręcz symboliczne, jak ten, gdy jedna z bohaterek wyjeżdża z dziećmi samochodem na lekcję angielskiego (uczą się też mandżurskiego, rodzice bogatych dzieci myślą o przyszłości), wycofując samochód ze swej strzeżonej przestrzeni na ulicę (ale wciąż odgrodzona od świata szczelną blachą karoserii samochodu), na której biedne dzieciaki (nieuczące się na pewno angielskiego) grają w piłkę (która już wcześniej pojawia się jako symbol nieopatrznego przekroczenia granicy między światem biednych i bogatych - specyficzne że wpada ona do mieszkania, w którym dzień wcześniej popełniono samobójstwo), przejeżdża ją (huk pękającej piłki to huk petard ogłuszających psa, to huk strzału z pistoletu, którego już tylko się domyślamy w zakończeniu filmu, to znak wiszącej w powietrzu zemsty),i, nie zauważywszy tego, jedzie dalej, a biedny potomek robotników z plantacji cukru wkurzony rzuca flakiem piłki o jezdnię (jedynie córka zauważa, co się stało i później ma koszmary senne, w których tłumnym strumieniem ci odrzuceni i niezauważani przejmują w posiadanie, to co los ofiarował nielicznym)
sceny, w których reżyser igra z wyobraźnią i oczekiwaniami widza: np. gdy jedna z bohaterek wpuszcza do domu sprzedawcę wody, po czym zamyka szczelnie drzwi (ze trzy razy przekręciła klucz w zamku) i z zalotnym uśmiechem się do niego zbliża... by następnie kupić od niego marihuanę... (to jest tylko jedna krótka scena, a przecież w filmie mamy do czynienia z wpisanymi tego rodzaju złudzeniami [oj, lubię ja te epistemologiczne olśnienia, gdy okazuje się, że jest inaczej niż nam się wydawało, niż nam się bardzo bardzo wydawało; tylko jak tu żyć z takim poczuciem, że każda rzecz może się okazać w każdej chwili czym innym, niż się wydawała, toż z takim przekonaniem kroku w życie uczynić nie można, wejść w żadną głębszą relację] w cały porządek narracyjny)

Ale film zaczyna się od serii czarno-białych zdjęć z odległej przeszłości, z których spoglądają na nas mieszkańcy tych ziem, robotnicy na plantacji trzciny cukrowej zestawieni z budynkiem okazałej hacjendy. Wydają się te zdjęcia początkowo dość sztucznie doklejone do kolorowych i czystych obrazów świata współczesnego. Dopiero po czasie orientujemy się, że to to samo miejsce i prawie ci sami ludzie. Świat tu się bardzo nie zmienił, nadal istnieje ostry podział na posiadaczy i pariasów. Ten socjalny podział obecny jest w tle niemal przez cały czas; ale nie jest nachalny: czasami tylko niespodziewanie i bardzo subtlenie przemyka w tle jakiś śniady osobnik nie bardzo przystający do śnieżnobiałych wnętrz apartamentowców, które powstają na miejscu jego skromnego domostwa. I co jakiś czas pojawiają się obrazy wskazujące na wiszącą w powietrzu groźbę. Zemsta sąsiadów, ale nie tych licytujących się wielkością telewizora, ale tych, od których ich posiadacze chcą się odgrodzić murem, jest tylko kwestią czasu.
Los jednego bohatera wychodzi na plan pierwszy (nie wiem, czy można nazwać go głównym). Jest nim Joao, wnuk właściciela większości działek zajmowanych przez developerów, wnuk byłego mieszkańca hacjendy zapewne. I na zasadzie kontrapunktu jest to człowiek, który wydaje się być najbardziej otwarty, zacierający nieco granice pomiędzy tymi światami. Lecz historia byłaby za piękna, gdyby Sofia (!), w której się zakochuje (tak to wygląda, choć o jego głębszych uczuciach niewiele powiedzieć można; jest to miejsce, w którym słowa miłości wypisywane są wielkimi literami na asfalcie i odczytać je można tylko z daleka, np. z 21 piętra apartamentowca: que triste te amo...), nie zostawiła go.

Sąsiedzkie dźwięki, reż. Kleber Mendonca Filho

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz