W ubiegłym roku starałem się, będąc na Nowych Horyzontach, pisać
prawie o wszystkim. W tym roku takich ambicji a nawet i chęci nie ma we mnie
wcale. Niektórzy twierdzą, że pisanie jest formą ucieczki od rzeczywistości;
nawet, jeżeli niekoniecznie jest to zgodne z prawdą, to podczas poprzedniego
mego pobytu we Wrocławiu tak mogło i być. Dziś daleki jestem od tego, by
skrywać się w pisanie, więc i mej terapii tego rodzaju będzie zdecydowanie
mniej. Tylko o niektórych filmach coś napiszę, jak zwykle oczywiście bez
ambicji recenzowania czegokolwiek.
Początek jest udany i zgodnie z nowohoryzontowymi oczekiwaniami.
Nigdy w życiu nie siedziałem w kinie na siedmiogodzinnym filmie. Tego
rodzaju doświadczenie jest możliwe chyba tylko podczas tego festiwalu i
pierwszego dnia właśnie miało ono miejsce. Z lekkim niepokojem decydowałem się
na film Syberberga o Hitlerze („Hitler – film z Niemiec”, film z roku 1978 a
więc już mógłby być wyświetlany w cyklu „W starym kinie”, co ma oczywiście dla niektórych
znaczenie, bo może się wydawać, że i sposób fotografowania i w ogóle kierunek
twórczych poszukiwań jakby z innej epoki, ale mnie właśnie coś takiego kusi i
podnieca niezmiernie), ale moje obawy okazały się bezpodstawne. Były to ważne
godziny w mojej edukacji filmowej (może ogólniej – estetycznej) i nie tylko.
Można powiedzieć, że jest to dzieło bardzo nomadyczne, ponieważ
Syberberg lekceważąc wszelkie konwencje snuje opowieść o swym bohaterze na
sposób luźnego eseju, jednocześnie mocno teatralizując swą narrację (ale
konwencja co rusz się zmienia i stwierdzenie, że jest to esej, choć pojęcie to
pojemne jest bardzo, byłoby sporym ograniczeniem określenia gatunkowego tego
filmu, który chyba sam dla siebie ustala genologiczne granice; taka kwintesencja
kina autorskiego). Ów sceniczny wymiar widoczny jest na różnych poziomach:
począwszy od umieszczenia opowieści w kolejnych ramach (na wzór Goethego w
„Fauście” mamy do czynienia z kolejnymi prologami, łącznie z tym w teatrze, a rozmowa Mefista z Bogiem zastąpiona została w
filmie przywołaniem nieskończonego wymiaru kosmicznego, w relacji do którego
człowiek – a więc także historia o największym zbrodniarzu współczesności i nie
tylko – jest na pewno czymś znikomym… ale chyba nie nieistotnym niczym u
Pascala) a skończywszy na teatrze lalek. Teatr lalek i opowieść o Hitlerze –
już to brzmi prowokacyjnie, bo zakłada dystans i to nie taki całkiem poważny…
dystans, który obecny jest w całym tym filmie. Lecz to spoglądanie z pewnej
odległości, ze świadomością, że opowieść jest opowieścią a każda konwencja
konwencją nie wyklucza powagi; wręcz przeciwnie: obnażanie iluzji służy uwypukleniu
prawdy (pamiętaj, że jestem tylko narracją i postaraj się, znając jej reguły,
dostrzec poza nią prawdę). I jest to widoczne szczególnie w momentach, gdy
kolejni autorzy ‘ostatecznego rozwiązania’ wprost do kamery formułują argumenty
za taką metodą ingerencji w darwinowski dobór naturalny.
Jest to z założenia film biograficzny i rzeczywiście pojawiają się w
nim teksty (właśnie w filmie jest bardzo dużo tekstów: teatr z ogromną ilością monologów,
relacji ludzi, którzy zetknęli się z Hitlerem i snują wspomnienia, z których
wyłania się człowiek z dość rygorystycznymi zasadami, ale bynajmniej nie
zbrodniarz… co akurat nie powinno dziwić współczesnego człowieka, bo dobrze już
wiemy, że nawet seryjny perwersyjny morderca przeważnie nie wyróżnia się z
tłumu, co zresztą może być właśnie przyczyną jego skłonności morderczych)
służące (niczym w klasycznym dokumencie, a tutaj wszystko jest manifestacyjnie inscenizowane) zbliżeniu widza do człowieka,
którego poznać chcemy, bo osobowość zbrodniarzy fascynuje nas od zawsze. I ten
problem także pojawia się w filmie: Hitler jako produkt popkultury (np. groteskowy
pluszowy piesek z twarzą Hitlera przytulany przez panienkę personifikującą
demokrację jeśli dobrze pamiętam ; dość mocno zresztą podkreślany w filmie jest
fakt, że naziści doszli do władzy na drodze demokratycznych wyborów, że społeczeństwo
ich chciało, mimo a może właśnie dlatego że od początku jasno formułowali swoje
cele – kto więc powinien zasiąść na ławie oskarżonych; istotne jest to, że jest
to film zrobiony przez Niemca: „… film z Niemiec”, film rachunek sumienia) intrygujący masy – kiedyś i dziś – pociągający
i pewnie dzięki temu nieśmiertelny. Właśnie masy: w jakim stopniu był on
zmaterializowaniem oczekiwań tego dwunożnego stada, które przecież nigdy się
nie zmienia i dziś, tak jak w pierwszej połowie XX wieku, funkcjonuje zgodnie z
mechanizmami, które dopuściły do istnienia nazizm, faszyzm, komunizm…i inne
ideologie tłumiące w nas człowieczeństwo (jest jakiś taki tekst w tym filmie:
gdyby któraś z wyznawanych przez nas idei zdominowała inne do tego stopnia, że
te pozostałe przestałyby się liczyć, znaleźlibyśmy się bardzo daleko od naszego
świata). Zresztą nie tylko masy przecież uległy pokusie uporządkowania tego świata
od nowa, na miarę nadczłowieka. Przywołani są też ci, którzy wyglądali z
utęsknieniem tego nowego wspaniałego świata, jak choćby futuryści, których
manifest jest przecież pochwałą siły , przemocy i nieoglądającego się na nic
postępu zmiatającego w swym pędzie wszelkie starocie.
Jest to z założenia film biograficzny, ale wydaje mi się, że problemem
podstawowym, w nim przedstawionym, jest poszukiwanie sposobu na opowieść o
banalności piekła (skojarzenia z Dantem także się pojawiają choćby w momencie,
gdy Syberberg rozlicza się z praktykami Hollywoodu, które m.in. doprowadziły do
zamilknięcia jednego z najwybitniejszych reżyserów niemieckich, Ericha
Stroheima ; podobnie Dante znalazł miejscówkę w piekle dla swych, żyjących
jeszcze wrogów), które ludzie sobie sami zafundowali. Bo przecież to nie może
być kolejna opowieść zwyczajna, nie może po niej pozostać wrażenie fikcji. Nie
może się zlać z innymi opowieściami snutymi przed nużącą się coraz to szybciej
przemijającymi konwencjami publiką. Jest to też oskarżenie widza. Jego
oczekiwań estradowych atrakcji: Hitler to temat tak samo dobry niby jak inne;
najważniejsze to sprostać oczekiwaniom rynkowym (Hitler im sprostał; poczuł że Naród
umiejscowił w nim swe najskrytsze pragnienia, a on powołany jest do wypełnienia
dziejowej misji; i miał świadomość, że droga, którą wybrał wymaga przekraczania
granic moralnych, bo zawsze tak było i znamy to ze „Zbrodni i kary” i
nieprzypadkowo Nietzsche patronuje tej drodze; tak: Hitler w tym wypadku jawi
się jako produkt rynkowy w czystym wydaniu; nie ma co się zżymać, że producenci
rozrywek wszelakich dwoją się i troją wypuszczając na rynek zlewki i pomyjki –
nie robiliby tego, gdyby ludzie nie pragnęli się w tym taplać do utraty tchu) o
tym też jest ten film…
Jest to z założenia film biograficzny, ale też o poszukiwaniu św.
Graala. O mitach, które od tysiącleci kształtują świat naszej wyobraźni i w ten
sposób wpływają na sposób naszego postrzegania rzeczywistości. O mitach
germańskich, na których ufundowana została Tysiącletnia Rzesza (to już u
Borowskiego pojawia się refleksja na temat kształtu historycznej narracji w wypadku,
gdyby Niemcy tę wojnę wygrali; wg Syberberga Niemcy w gruncie rzeczy są
zwycięzcami, czego dowodem jest ich miejsce w świecie współczesnym, dziś
zdecydowanie silniejsze niż w czasach kręcenia filmu). I stąd nieustannie tło
muzyczne wypełnione jest Wagnerem.
Jest to z założenia film biograficzny, ale także o tym, ile jest
Hitlera w nas, dzisiaj…
Hitler – film z Niemiec, reż.
Hans-Jurgen Syberberg
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz