sobota, 20 lipca 2013

Ile Hitlera jest w nas?

W ubiegłym roku starałem się, będąc na Nowych Horyzontach, pisać prawie o wszystkim. W tym roku takich ambicji a nawet i chęci nie ma we mnie wcale. Niektórzy twierdzą, że pisanie jest formą ucieczki od rzeczywistości; nawet, jeżeli niekoniecznie jest to zgodne z prawdą, to podczas poprzedniego mego pobytu we Wrocławiu tak mogło i być. Dziś daleki jestem od tego, by skrywać się w pisanie, więc i mej terapii tego rodzaju będzie zdecydowanie mniej. Tylko o niektórych filmach coś napiszę, jak zwykle oczywiście bez ambicji recenzowania czegokolwiek.
Początek jest udany i zgodnie z nowohoryzontowymi oczekiwaniami.
Nigdy w życiu nie siedziałem w kinie na siedmiogodzinnym filmie. Tego rodzaju doświadczenie jest możliwe chyba tylko podczas tego festiwalu i pierwszego dnia właśnie miało ono miejsce. Z lekkim niepokojem decydowałem się na film Syberberga o Hitlerze („Hitler – film z Niemiec”, film z roku 1978 a więc już mógłby być wyświetlany w cyklu „W starym kinie”, co ma oczywiście dla niektórych znaczenie, bo może się wydawać, że i sposób fotografowania i w ogóle kierunek twórczych poszukiwań jakby z innej epoki, ale mnie właśnie coś takiego kusi i podnieca niezmiernie), ale moje obawy okazały się bezpodstawne. Były to ważne godziny w mojej edukacji filmowej (może ogólniej – estetycznej) i nie tylko.
Można powiedzieć, że jest to dzieło bardzo nomadyczne, ponieważ Syberberg lekceważąc wszelkie konwencje snuje opowieść o swym bohaterze na sposób luźnego eseju, jednocześnie mocno teatralizując swą narrację (ale konwencja co rusz się zmienia i stwierdzenie, że jest to esej, choć pojęcie to pojemne jest bardzo, byłoby sporym ograniczeniem określenia gatunkowego tego filmu, który chyba sam dla siebie ustala genologiczne granice; taka kwintesencja kina autorskiego). Ów sceniczny wymiar widoczny jest na różnych poziomach: począwszy od umieszczenia opowieści w kolejnych ramach (na wzór Goethego w „Fauście” mamy do czynienia z kolejnymi prologami, łącznie z tym w teatrze,  a rozmowa Mefista z Bogiem zastąpiona została w filmie przywołaniem nieskończonego wymiaru kosmicznego, w relacji do którego człowiek – a więc także historia o największym zbrodniarzu współczesności i nie tylko – jest na pewno czymś znikomym… ale chyba nie nieistotnym niczym u Pascala) a skończywszy na teatrze lalek. Teatr lalek i opowieść o Hitlerze – już to brzmi prowokacyjnie, bo zakłada dystans i to nie taki całkiem poważny… dystans, który obecny jest w całym tym filmie. Lecz to spoglądanie z pewnej odległości, ze świadomością, że opowieść jest opowieścią a każda konwencja konwencją nie wyklucza powagi; wręcz przeciwnie: obnażanie iluzji służy uwypukleniu prawdy (pamiętaj, że jestem tylko narracją i postaraj się, znając jej reguły, dostrzec poza nią prawdę). I jest to widoczne szczególnie w momentach, gdy kolejni autorzy ‘ostatecznego rozwiązania’ wprost do kamery formułują argumenty za taką metodą ingerencji w darwinowski dobór naturalny.
Jest to z założenia film biograficzny i rzeczywiście pojawiają się w nim teksty (właśnie w filmie jest bardzo dużo tekstów: teatr z ogromną ilością monologów, relacji ludzi, którzy zetknęli się z Hitlerem i snują wspomnienia, z których wyłania się człowiek z dość rygorystycznymi zasadami, ale bynajmniej nie zbrodniarz… co akurat nie powinno dziwić współczesnego człowieka, bo dobrze już wiemy, że nawet seryjny perwersyjny morderca przeważnie nie wyróżnia się z tłumu, co zresztą może być właśnie przyczyną jego skłonności morderczych) służące (niczym w klasycznym dokumencie, a tutaj wszystko jest manifestacyjnie  inscenizowane) zbliżeniu widza do człowieka, którego poznać chcemy, bo osobowość zbrodniarzy fascynuje nas od zawsze. I ten problem także pojawia się w filmie: Hitler jako produkt popkultury (np. groteskowy pluszowy piesek z twarzą Hitlera przytulany przez panienkę personifikującą demokrację jeśli dobrze pamiętam ; dość mocno zresztą podkreślany w filmie jest fakt, że naziści doszli do władzy na drodze demokratycznych wyborów, że społeczeństwo ich chciało, mimo a może właśnie dlatego że od początku jasno formułowali swoje cele – kto więc powinien zasiąść na ławie oskarżonych; istotne jest to, że jest to film zrobiony przez Niemca: „… film z Niemiec”, film rachunek sumienia)  intrygujący masy – kiedyś i dziś – pociągający i pewnie dzięki temu nieśmiertelny. Właśnie masy: w jakim stopniu był on zmaterializowaniem oczekiwań tego dwunożnego stada, które przecież nigdy się nie zmienia i dziś, tak jak w pierwszej połowie XX wieku, funkcjonuje zgodnie z mechanizmami, które dopuściły do istnienia nazizm, faszyzm, komunizm…i inne ideologie tłumiące w nas człowieczeństwo (jest jakiś taki tekst w tym filmie: gdyby któraś z wyznawanych przez nas idei zdominowała inne do tego stopnia, że te pozostałe przestałyby się liczyć, znaleźlibyśmy się bardzo daleko od naszego świata). Zresztą nie tylko masy przecież uległy pokusie uporządkowania tego świata od nowa, na miarę nadczłowieka. Przywołani są też ci, którzy wyglądali z utęsknieniem tego nowego wspaniałego świata, jak choćby futuryści, których manifest jest przecież pochwałą siły , przemocy i nieoglądającego się na nic postępu zmiatającego w swym pędzie wszelkie starocie.
Jest to z założenia film biograficzny, ale wydaje mi się, że problemem podstawowym, w nim przedstawionym, jest poszukiwanie sposobu na opowieść o banalności piekła (skojarzenia z Dantem także się pojawiają choćby w momencie, gdy Syberberg rozlicza się z praktykami Hollywoodu, które m.in. doprowadziły do zamilknięcia jednego z najwybitniejszych reżyserów niemieckich, Ericha Stroheima ; podobnie Dante znalazł miejscówkę w piekle dla swych, żyjących jeszcze wrogów), które ludzie sobie sami zafundowali. Bo przecież to nie może być kolejna opowieść zwyczajna, nie może po niej pozostać wrażenie fikcji. Nie może się zlać z innymi opowieściami snutymi przed nużącą się coraz to szybciej przemijającymi konwencjami publiką. Jest to też oskarżenie widza. Jego oczekiwań estradowych atrakcji: Hitler to temat tak samo dobry niby jak inne; najważniejsze to sprostać oczekiwaniom rynkowym (Hitler im sprostał; poczuł że Naród umiejscowił w nim swe najskrytsze pragnienia, a on powołany jest do wypełnienia dziejowej misji; i miał świadomość, że droga, którą wybrał wymaga przekraczania granic moralnych, bo zawsze tak było i znamy to ze „Zbrodni i kary” i nieprzypadkowo Nietzsche patronuje tej drodze; tak: Hitler w tym wypadku jawi się jako produkt rynkowy w czystym wydaniu; nie ma co się zżymać, że producenci rozrywek wszelakich dwoją się i troją wypuszczając na rynek zlewki i pomyjki – nie robiliby tego, gdyby ludzie nie pragnęli się w tym taplać do utraty tchu) o tym też jest ten film…
Jest to z założenia film biograficzny, ale też o poszukiwaniu św. Graala. O mitach, które od tysiącleci kształtują świat naszej wyobraźni i w ten sposób wpływają na sposób naszego postrzegania rzeczywistości. O mitach germańskich, na których ufundowana została Tysiącletnia Rzesza (to już u Borowskiego pojawia się refleksja na temat  kształtu historycznej narracji w wypadku, gdyby Niemcy tę wojnę wygrali; wg Syberberga Niemcy w gruncie rzeczy są zwycięzcami, czego dowodem jest ich miejsce w świecie współczesnym, dziś zdecydowanie silniejsze niż w czasach kręcenia filmu). I stąd nieustannie tło muzyczne wypełnione jest Wagnerem.
Jest to z założenia film biograficzny, ale także o tym, ile jest Hitlera w nas, dzisiaj…


Hitler – film z Niemiec, reż. Hans-Jurgen Syberberg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz