czwartek, 25 lipca 2013

To tylko rozwód

Lubię, gdy problematyka opowieści wyłania się kosmosu różnych możliwości  stopniowo. Gdy ekspozycja nie wyjaśnia mi za dużo. Choć wiem, że zasady klasycznej narracji wymagają, by na początku zwięźle acz treściwie zaprezentować widzowi zasadniczą problematykę, przedstawić bohaterów oraz dookreślić czas i przestrzeń.
Lubię, gdy wkraczamy od razu w środek świata przedstawionego, w jakiś konkretny i znaczący moment życia bohaterów bez sztucznego przywoływania okoliczności, powiązań, przyczyn… To jest tak, jakbyśmy kogoś poznali w tym szczególnym momencie życia i później dyskretnie towarzyszyli, próbując domyśleć się istoty jego losu, jego karmy (zresztą już o tym pisałem, pewnie z rok temu, przy okazji festiwalu, bo to we Wrocławiu lub Zwierzyńcu filmy z tak budowaną dramaturgią są normą; zresztą, jest to konwencja coraz częściej obecna, już chyba mocno przyswojona).
Taryn poznajemy na imprezie i obserwujemy zza szyby, gdy nakłonić próbuje do rozmowy chłopaka, którego być może uważa za swego partnera. Z jego reakcji wyraźnie możemy wywnioskować, że nie chce on mieć z nią do czynienia. Gdy znajoma pyta ją „Powiedziałaś mu?” domyślamy się, że o ciążę tu idzie. Lecz potwierdzenie tego faktu następuje dużo później (a i tak dobrze, że to potwierdzenie ma miejsce, bo o tym, dlaczego matka Taryn nazywana jest suką, nie dowiemy się do końca filmu, pojawia się jedynie informacja, że punkem była) , ponieważ jednocześnie wkraczamy w kolejną historię: rozstanie długoletniego małżeństwa, wujostwa Tyran i to ta historia wychodzi na pierwszy plan. I to też mi się podoba – wydawałoby się, że będziemy mieli do czynienia z historią nieszczęśliwej miłości a opowieść wprawdzie dotyczy jej przypadków, ale w zdecydowanie szerszym wymiarze.
I dzięki temu, że Taryn do Baltimore z Anglii wyjechała (choć do końca nie mamy pewności, czy ojciec dziecka tam właśnie został poznany gdzieś na plaży, czy w Walii, gdzie miała przebywać bohaterka czy też już w Stanach – czy to ma znaczenie? raczej nie, istotniejsze jest to, że z rodziną kontaktowała się 2 miesiące wcześniej [a ma 19 lat],, nikogo nie poinformowała, gdzie jest i choć brat gwałtowanie ją przekonuje, by skontaktowała się z matką, nie wydaje się, by rodzice byli jakoś szczególnie zaniepokojeni jej losem… o tym też jest ten film: o  spotkaniu dwu pokoleń matek , podsumowanym stwierdzeniem, że mają one „przejebane” [cytat to był].
Lubię tego rodzaju konstrukcję, zmuszającą do uważnego oglądania, wsłuchiwania się w często pozornie nic nieznaczące wypowiedzi, odnajdywania w przestrzeni okoliczności życia bohaterów. Często w wypadku tak opowiedzianych historii zdani jesteśmy na wieloznaczność czy też niedopowiedzenie. Jak w życiu…
Film Porterfielda aż tak niedookreślony nie jest (wstęp chyba bardziej zdecydowanie do innych nowohoryzontowych filmów pasuje, jak choćby do „Czasu latających ryb” Marceli Said, o którym nie wiem czy napiszę, choć podobał mi się bardzo: właśnie w nim musimy odczytywać subtelnie utkane znaki chrakteryzujące relacje pomiędzy białymi farmerami a Indianami gdzieś na chilijskiej prowincji), ale sposób budowania narracji był pierwszą rzeczą, którą z przyjemnością poczuły moje kubeczki estetyczne. I choć opowieści o rozwodzie czy też porzuconej dziewczynie w ciąży (choć chłopak nie wiedział, ale to nie ma znaczenia) zdecydowanie głębszych, poważniejszych czy też bardziej przejmujących było wiele (że wspomnę o „Rozstaniu”), to sposób opowieści spowodował, że z uwagą uczestniczyłem w życiu tej filmowej rodziny (na co wpływ niewątpliwie miała także muzyka…).
Wydaje się, że podstawowym powodem rozstania Billa i Kim jest zanik kreacyjności małżonka. Bohaterowie w przeszłości tworzyli wspólny band grający muzykę nawiązującą klimatami do lat 60. i też chyba otarli się tam jakoś o tradycje hippisowskie.  Kim w przeciwieństwie do męża, który całkiem zyskowny biznes prowadzi sądząc po tym, jak mieszkają i gdzie chadzają do restauracji (no w każdym razie ideały kontestacji czasów młodzieńczych ma dawno za sobą jak pewnie wielu posthippisowskich amerykańskich biznesmenów czy też polityków i to Kim może uwierać), jeszcze gra, koncertuje na klubowych scenach. Nie jest dopowiedziane jednak, czy powróciła na scenę po latach poznawszy dużo młodszego od siebie Nicka czy też muzyka jej towarzyszyła nieprzerwanie od lat… nie jest to takie bez znaczenia, bo przeważnie opowiada nam się historie o tym, że to mężczyzna w okresie znanego kryzysu nie potrafi się oprzeć złudnej nadziei na podtrzymanie młodości, kobiety zaś to niezłomne strażniczki ogniska domowego (choć mamy oczywiście słynną opowieść o rodzinie Kramerów). W tym filmie jest inaczej. Odchodzi kobieta zarzucając mężowi uwiąd (!) zdolności twórczych i porzucenie muzyki na rzecz zwykłego mieszczańskiego bytowania. Ale może było tak, że najpierw poznała Nicka a reszta to zwykła racjonalizacja… znowu niedopowiedzenie… ale pewnie dlatego, że tego nigdy nie wiadomo; nigdy nie wiadomo, który impuls jest tym pierwotnym, co jest racjonalizacją, a każda teoria na ten temat z góry skazana jest na zarzut stronniczości. Bo oczywistą jest rzeczą, że porzucony mąż będzie widział podstawową przyczynę rozstania w młodym kochanku żony, ona zaś będzie mówiła o muzyce. Nasz umysł sprytnie podsuwa nam przeważnie takie jedynie pewne teorie, które mają chronić nasze zdrowie psychiczne przed zbytnim poczuciem winy; a przeważnie przyczyny (i nie nazywam tego winą) leżą po obu stronach, ale by to przed sobą przyznać, trzeba już odrobiny odwagi i otwartości.
I jeszcze kilka słów o Billu. Były muzyk. Dawno temu na zdjęciu z brodą i długimi włosami. Fajnie gra i niezłej muzy słucha. Ale już dorosły bardzo jest i rzeczywiście do towarzystwa (nowego?) swojej żony nie bardzo pasuje. Jego to można sobie już tylko wyobrazić w gabinecie. Jedynie w piwnicy (taka sugestia istnienia w nim niezaspokojonych pragnień z czasów młodości albo żalu, że życie przypisało mu inną rolę niż ta, o której marzył) daje wyraz swej pasji młodzieńczej. W pierwszej scenie jawi się nam się jako człowiek niemalże obojętny na to, co się dzieje, tzn. na wieść o tym, że żona go opuszcza. Później popada w swoisty letarg, który przez widza może być jednocześnie odbierany jako obojętność i może w zasadzie potwierdzać decyzję Kim. Sytuacja się zmienia, gdy małżonka przyjeżdża ze swym kochankiem po swój sprzęt nagłaśniający i instrumenty („Czuję się tak, jakby dawał mi napiwek” komentuje uścisk dłoni z Nickiem)… tu gdzieś ma miejsce granica jego godności. Okazuje się on być człowiekiem pełnym emocji i zaangażowania.  I w końcu niczym Hendrix czy też Jimi Page rozbija swą gitarę – tyle tylko że nie może jej resztek rzucić w tłum wielbicieli. Smutny koniec rockmana, któremu wprawdzie w życiu zawodowym się powiodło, ale… no właśnie, co ale… przecież przez cały film jawi się jako odpowiedzialny facet…
A całej tej małżeńskiej rozpadlinie przygląda się Taryn w ciąży i Abby – córka Billa i Kim, ale o niej już w tym moim wyjątkowo normalnym pisaniu dzisiejszym ni słowa…

I Used To Be Darker r. Matthew Porterfield


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz