sobota, 29 października 2016

Drag queen jako metafora uwięzienia w bycie

Pierwszy dzień i dwa filmy: "Hunky Dory" (Michael Curtis Johnson) i "American Honey" (Andrea Arnold) - dwie bardzo różne ale niezwykłe historie, które sprawiły, że od razu poczułem sensowność mej jesiennej eskapady do Wrocławia na American FF, na którym pierwszy raz. 
Oglądając film Curtisa, cały czas odczuwałem, z jak innego świata, i fizycznie i mentalnie, pochodzę. Sidney jest drag queen (temat powraca, ale znowu, jak w wypadku "Vivy", film atrakcyjny i niebanalny), ale ma syna, przed którym swą profesję ukrywa, mówiąc, że jest muzykiem rockowym. 
Kilka dni, bodajże cztery, podczas których 'skazany' jest na opiekę nad dzieckiem (ale wygląda na to, że to będzie na stałe), bo jego Była zniknęła. Kilka dni i szereg sytucji, w których dramat przeplata się z humorem i nutką sentymentu. Półtoragodzinna lekcja z normalności i tolerancji. No właśnie - już to zestawienie: normalność i tolerancja powinno dawać do myślenia. Bo skoro przychodzi mi mi do głowy myślątko o potrzebie tolerancji, to znaczy, że nie traktuję jakiegoś tam zjawiska jako normalnego. Bo przecież nie pomyślę o tolerancji, gdy zobaczę na ulicy chłopaka i dziewczynę trzymających się za ręce...nawet w takim kontekście tolerancja może być niejednoczna.
Sidney nie kryje się ze swym transwestytyzmem. Nie musi chyba (oglądając film zastanawiałem się, czy reżyser idealizuje rzeczywistość, bo jakoś dalekie to od naszych, co świadczy o mentalności wepchniętej do ciasnej szuflady nam przez kogoś - i chyba się domyślamy przez kogo). Kilka zabawnych momentów w związku z tym, np. gdy nauczycielka pyta przed szkołą syna, czy to jego ojciec... i ona tak lekko zdziwiona a nie głęboko zszokowana - jakoś nawet nie chce mi się wyobrażać sensacji, jaką by wywołał przed polską szkołą ( no i zdaję sobie sprawę, że Stany duże i zróżnicowane i że Tramp prawie wygrywa [daleko nie szukając - tu na festiwalu obejrzałem film "Loving", w którym opowiedziana została historia mieszanego małżeństwa z Wirginii, które wiele lat musiało walczyć o prawo do swego związku zwartego w innym stanie w 59 roku i choć to dawno było, jednak jest znaczące] i że to takie miejsce być może jedyne, jeśli w ogóle, ale nawet gdyby nie bardzo realne, to pragnienie takiej normalności z jednoczesnym poczuciem, że u nas nie za mojego życia taka mentalność - i dzięki Bogu, rzeknie pewnie wielu, a ja odpowiem: nie Bogu, nie Bogu faryzeusze) a chłopiec całkiem zwyczajnie potwierdza, bo on ojca jedynie za lekkiego dziwaka uważa (mocna strona filmu ta relacja pomiędzy ojcem i synem w tej dysfunkcyjnej rodzinie, która niestereotypowo ukazana, co irytację pewnie, jeśli w ogóle ten film zobaczą, u niektórych ortodoksyjnych wyznawców świętości tej tradycyjnej; bo tam prawdziwa miłość i wielu synów pozazdrościć by mogło takiego ojca). Tylko że dla tego dziwaka, który w coraz większym kryzysie, to ta nasza normalność jakimś dziwactwem jest i ja im bliżej końca i bardziej sumująco na swoje bycie Tu patrzę, jestem w stanie się z nim zgodzić.
Inna sytuacja: pijany Sidney w swym wyzywającym stroju wchodzi w ciemną uliczkę, gdzie potrąca go dwóch młodych chłopaków; dochodzi do coraz gwałtowniejszej wymiany zdań opatrzonej co bardziej obrazowymi epitetami - i już w głowie nam się pojawia myślątko: "no to dostanie wpierdol"- stereotyp wynikający z naszych przyzwyczajeń (bardziej pewnie z filmów niż z życia, bo my na ulicy takich sytuacji nie bardzo, ale gdyby, to pewnie tak), a tu niespodzianka: chłopacy są nawet skłonni pomóc Sidneyowi, którego ciało dzięki sile grawitacji  w całości przywitało się z glebą. Taki to normalny świat, inny niż to, co nam w głowach siedzi. Czy całe Los Angeles jest takie?
No i na pewno przeciwnicy rodzin gejowskich wychowujących dzieci znaleźliby w tym filmie pożywkę dla swych argumentów. Sidney zostawia na kilka godzin syna pod opieką swego umierającego (chyba AIDS?) przyjaciela. Gdy wraca, okazuje się, że  syn znalazł świetnego partnera do zabawy i nawet sobie paznokcie pomalował...no właśnie...Sidney pijany, zaraz po powyższej sprzeczce, wkurzony: "chcesz mu namieszać w głowie? Lepiej żebyś umarł!". Taki przejaw niezgody na własny sposób bycia w świecie? Pewnie tak troszkę, bo jakoś pewnie i jego narastający kryzys z tym jest związany. Ciągle ma poczucie, że jest kimś innym, niż chciałby być. Że gra nieustannie (tu mi się bardzo bliski zrobił: to moje ciągłe bycie belfrem, z poczuciem niedouczenia, że to nie moja bajka, te poranki w tramwaju, gdy w głowie świadomość, ze zaraz wejście na scenę z jakiegoś koszmarnego snu niczym w "Tam, gdzie rosną poziomki"... ta świadomość, że widzą we mnie kogoś mądrzejszego, niż jestem...oj, chyba hybris przemawiać przeze mnie zaczęła...stop...). I o różne rzeczy pewnie mu chodzi...nie tylko to oczywiste, ale jakże wymowne, eksponowanie swej kobiecości w męskim ciele. Udaje przed synem. Udaje przed sobą, że jeszcze coś z tym swoim życiem zrobi (i znowu coś bliskiego, ale nie idźmy już drogą tych intymnych skojarzeń). 
Na scenie udaje, że śpiewa...(swoją drogą zawsze fascynował mnie fenomen tego rodzaju pokazów, że ludzie zachwycać się tym potrafią; ale może ma to sens, może to taka metafora nośna bytu naszego, w którym tylko nam się wydaje, że autentyczni jesteśmy, a tak naprawdę to poruszamy tylko ustami tak, by do utworu puszczanego z kompa pasowało... podczas pokazu, który ma miejsce, gdy bohater w najgłębszym momencie swego kryzysu jest, odkleja się on tak od podkładu, że nie sposób tego nie zauważyć, że trzeba być bardzo wiernym widzem, tym w barze, by się nie zniecierpliwić - więc, kontynuując metaforę, można uznać, iż jest to moment pozwalający uświadomić sobie istotę własnego bytu; istotę, która może być postrzegana jako fałsz bądź niedopasowanie, wypadnięcie z koleiny - czyli najwartościowszy moment w życiu; jak widać drag queen na scenie podczas tego dziwacznego performancu jawi się jako niezwykle nośna metafora bytu uwięzionego w kokonie wcześniej napisanej dla niego roli; metafora dająca jednak nadzieję na możlwość jakiejś tam niezależności - ale takiej, która przez innych może być postrzegana jako dysonans, oderwanie od podkładu oryginalnego, być może postrzeganego jako idealny; bo przecież persona to nie my...no i Bergmanem znowu, ech...)
Istotną wartością tego filmu jest kreacja aktorska Tomasa Paisa. Nie jest on tanswestytą w życiu, w co trudno uwierzyć przyglądając mu się na ekranie. Ale nie tylko o ten rodzaj wiarygodności chodzi. Chodzi konsekwentne poruszanie się po ścieżce wrażliwości i subtelności. Pais nie szarżuje, nie melodramatyzuje, nie przesadza z komizmem...poczucie miary - o które przy tego rodzaju zadaniu nie jest przecież łatwo. Zagrał transwestytę, który nie czyni z tego stanu czegoś nienormalnego, przy jednoczesnym poczuciu, że postrzegany jest jako dziwak...jak każdy inny dziwak...niczym ktoś nazbyt głośno mówiący w tramwaju w języku Majów. A wstyd, powodujący, że nie chce powiedzieć synowi, czym się zajmuje, bardziej spowodowany jest tym, że ma poczucie, że dzieciak widzi w nim kogoś niezwykłego, a on ma poczucie niskiej rangi swego, nazwijmy to tak, zawodu; mimo że lubi robić to, co robi.
No i w ten sposób opisałem grę aktora, którego nie widziałem w innej roli ( to tak a propos poprzedniego wpisu). No właśnie - nie można opisać gry oderwanej od granej postaci. Taki fenomen w przyrodzie raczej nie istnieje. Gra sama w sobie - to mógłby może Sokrates, lecz na szczęście Platon, nie zarejestrował dialogu swego mistrza z krytykiem teatralnym. Z którymś z sędziów oceniających agon.
A o Andrei Arnold kiedy indziej...bo warto.
Być może...

poniedziałek, 10 października 2016

Autotelicznie o aktorze

Krótkie spotkanie na temat recenzji, podczas którego musiałem ponownie sam sobie i zdecydowanie przypomnieć,że nie po to ten blog, by recenzje właśnie. Że z założenia złą rzecz, czy bardzo (?), robię, bo przedmiot opisu, film najczęściej, pretekstem jest tylko, wehikułem, by ambitnie do Grotowskiego, bez związku nawet być może, ale celowo właśnie, dla pisania, które chciałem kiedyś, by bohaterem głównym, ale wiem, że czasami, a może i często za poprawnie mi to wszystko.
Nawet streszczenia potrafią się pojawić i to takie, jak pan Bóg przykazał (no może trochę przesadziłem) i wtedy dziwnie jakoś. Zdecydowanie bardziej wolę, gdy mój syn, jak mu się to kiedyś zdarzyło, ma wątpliwości, czy trzeźwy byłem pisząc, a byłem, bo najczęściej tak. Bo jak normalnie, to gazetę kupić se można...a w zasadzie to w internecie. Więc pisanie; a by pisać musi być coś, o czym, ale nie ono w centrum. Jak w życiu - treści być muszą , ale ono samo w sobie jest istotą, być powinno...
a to festiwal krytyków sztuki filmowej jest Kamera Akcja
więc wydawałoby się, że ja tu nie ten
Ale podczas spotkania z Nieradkiewicz i Maciejewskim, które dotyczyć miało pisania na temat aktorstwa, bo jak sam prowadzący, ambitnie rozpoczynając, stwierdził, że to biała plama, kilka powtarzających się epitetów, że gra dojrzała albo przerysowana itd., więc jak to ugryźć, jak o tym pisać i stwierdził jeszcze, że improwizować będą, co miało miejsce, bo niewiele na temat pisania o sztuce aktorskiej było, choć sympatycznie, bo prowadzący pewnie, tak jak ja w tym pisaniu, po prostu lubi bycie w takich spotkaniach, a temat, to pretekst tylko i trudno, bym miał mu za złe, skoro dokładnie w tym momencie robię to samo z pisaniem; no i podczas tego spotkania usłyszałem, co mnie zbudowało bardzo i załagodziło kompleksy, bo często, czytając recenzje, doświadczam dyskomfortu, bo nie rozumiem, no właśnie - Maciejewski i Nieradkiewicz tak samo mają.
Mógłbym po tym spotkaniu mieć poczucie, że na moje pisanie pisaniem jest pełne przyzwolenie, bo akademickość i schematyzm skrytykowane zostały a emocjonalność i subiektywizm pochwalone...ale nie sądzę, by mówiącym chodziło o takie emocjonalne i skojarzeniowe jak moje, gdy przy końcu zdania zapominamy o jego początku. Takie jak moje pewnie też nie, bo po co...
A z aktorstwem i z pisaniem o nim to np.taki pierwszy z brzegu, sprzed chwili,  problem: czy można ocenić grę w filmie na podstawie jednej roli, gdy jeszcze dodatkowo nie wiemy, jaki aktor jest w życiu? Np. Benjamin Dickinson z filmu "Creative Control" obejrzany tu w Łodzi? Czy ta wiedza jest nam potrzebna? Czy to ważne, w jak dużym stopniu aktor obdarza postać swą osobowością? Gdy mamy więcej filmów, to wideo esej jest świetną formą służącą zestawieniu tych samych gestów, reakcji, mimiki, charakterystycznych spojrzeń. Ale przecież wcale byśmy, chyba, nie chcieli, by Al Pacino nagle zaczął inaczej chodzić i inaczej się wkurzać czy by Travolta pozbył się swego lekko tanecznego kroku, który mu pozostał z czasów, których już nikt nie pamięta.  A jednocześnie podziwiamy Nicol Kidman, która  potrafi, także dzięki charakteryzacji, ale ona przecież jest jak najbardziej jednym z aktorskich narzędzi, by nie powiedzieć środków wyrazu, przekonująco zagrać osoby z bardzo różnych bajek. Doskonałym filmem, który można by potraktować z aktorskiej perspektywy jest "Ostatnia rodzina", w której mamy zupełnie różne w sumie cztery kreacje mogące być punktem wyjścia do jakiejś próby opisania tego fenomenu, o którym można i można i szkoda, że tak niewiele tego było podczas spotkania z Maciejewskim (a było sporo o przeprowadzaniu wywiadów, że one takie przewidywalne i schematyczne a ja sobie w tym roku oglądałem na youtubie spotkania prowadzone przez tegoż podczas festiwalu w Gdyni i tam za każdym razem te same pytania padają...). A skoro o filmie o Beksińskich wspomniałem, to należę do tych, którzy nie zostali przekonani przez Ogrodnika, którego nota bene poza tym bardzo; bo jednak, jak dla mnie popis to był, ale w tym złym znaczeniu.
I tyle - tym razem bez pretekstu w postaci przedmiotu filmem lub powieścią zwanym. Czyli można....

niedziela, 9 października 2016

Poranek z Sokurowem


Niektórzy jeżdżą na festiwale, aby nadrobić zaległości,zobaczyć coś,co przemknęło i nie zdążyli bądź coś. A ja czasami, szczególnie, gdy mocno na bieżąco jestem, co niełatwe, oj niełatwe, po raz drugi oglądam, przeważnie filmy, które wcześniej też podczas festiwalu jakiegoś i trudniejsze było i zmęczenie, bądź oczywiste braki intelektu dyskomfort pogubienia sensów pozostawiły. Przeważnie po wyjściu z kina: mam mieszane uczucia - mówię, by usprawiedliwić swą głupotę albo, by łagodniej to ująć, zmęczenie. Dobrze jeżeli później jakiś zacny krytyk oceni tę rzecz jako egotystyczne zadufanie, pogubienie twórcy lub w najskrajniejszym przypadku - grafomanię lub kabotyństwo. Jakoś tak wtedy wewnętrznie usprawiedliwiony się czuję; gorzej gdy, a często i tak się zdarza, film okrzyknięty zostaje jako wybitne dokonanie. W obydwu wypadkach mam potrzebę jednak, by jeszcze raz, by nie pozostać na pastwie pierwszego wrażenia. Daję szansę- nie filmowi a sobie. I tak jest z "Francofonią" Sokurowa, tym bardziej, że w jego wypadku obydwie oceny się pojawiły, co tym bardziej zachęca do powtórnego...i fajnie, że z rana na Festiwalu Kamera Akcja...
Krytycy kradną - takie hasło przyświeca cyklowi spotkań dotyczących video-esejów. I z punktu widzenia prawa autorskiego sprawa jest oczywista: tworzenie, bo często jest to działanie, które rodzi podejrzenie o artyzm, własnych krytycznych wypowiedzi na tematy filmowe, polegające na bezkompromisowym wykorzystaniu fragmencików filmów innych twórców, jest sprzeczne z prawem. Ale przecież od dawien dawna mamy do czynienia z filmami dokumentalnymi, które wykorzystują, często wyłącznie, materiały dokumentalne. Z punktu widzenia prawa sytuacja inna, bo uzgadniają, jeśli to możliwe, swe działania z autorami, ale z punktu widzenia metody twórczej jest to to samo. I takim filmowym (nie - video, bo zdjęcia inna jakość i to też wartość istotna) esejem jest "Francofonia" Sokurowa (o którym już tu kiedyś i pewnie jeszcze).
 Esejem, który warto było po raz drugi, bo bardziej i uważniej. Ja to bym częściej chciał nawet, by powstawały takie (jedna z moich bardzo młodych znajomych ma tak radykalne podejście do dokumentów, że w ogóle ich nie nazywa filmami - tak, tak, nieopierzone to jeszcze mocno - ciekawe, co by powiedziała na taką formułę, którą przecież wykładem by można było nazwać też... ale to film, bezsprzecznie film jednocześnie, ale w oczywiste i banalne przecież rozważania teoretyczne nie popłynę sobie, boć to mielizny przecie). 
Niemcy wkraczają do Paryża i troska cała o Luwr - o tym jest ta opowieść. Jaujard i Metterlich, teoretycznie wrogowie, dyrektor Luwru i niemiecki szef od dzieł sztuki na terenach okupowanych (nie pamiętam, jak się ta instytucja zwała) bez problemu się dogadują mając na względzie przede wszystkim los dzieł sztuki. Ale nazwałem to esejem więc i inne wątki: historia Luwru od czasów najazdów Wikingów, los ziem i muzeów na bolszewickim wschodzie ( nie darował sobie Sokurow opowieści o ludożerstwie w oblężonym Leningradzie, ale i o Ermitażu, bo to przecież taki mały Luwr a i "Rosyjska arka" tegoż i jak to w tymże w obecności gołych ram, po Leonardzie na przykład, opatrywano żołnierzy), o rabowaniu dzieł, które tenże Luwr zapełniły (jak skompletowano zbiory w Ermitażu nie wspomniał), co oczywiście w nieco innym kontekście stawia hitlerowców, którzy w takim ujęciu to tacy sami jak spacerujący po Luwrze (bo takie fabularyzowane chwyty w tym filmie, nawet bezpośrednia rozmowa reżysera z bohaterami) Napoleon, którego podboje spowodowały, że Francuzi mają u siebie spuściznę kulturalną świata całego, co tak podziwiał Wokulski, i, jak na esej przystało, z obecnością na ekranie samego autora mamy do czynienia.  No i ,niczym na różnych żartobliwych filmikach youtubowych, nawet na dokumentalnych kronikach obdarzony głosem Hitler został. Forma ta pozwala także na wmontowanie metaforycznej sekwencji pojawiającej się regularnie na ekranie: barki zapełnionej kontenerami z dziełami sztuki płynącej na wzburzonym morzu - i nie wiadomo, czy znalazły się one w tej dramatycznej sytuacji, bo ktoś je chce uchronić przed skutkami działań wojennych, czy też rabunek to pospolity przez zdobywców uprawopomocniony. 
Miłoszem podsumować by można: tylko żal porcelany....
Sokurow stara się bardzo, byśmy nie byli też w jego filmach obojętni na warstwę wizualną - i udaje mu się i tym razem świetnie.
I choć mi taki zwykły prawie, o zgrozo, recenzją zalatujący, wpisik wyszedł, to był dobry poranek.

sobota, 8 października 2016

Pocałuj mnie w Łodzi

W Łodzi raz byłem, 30 lat temu... dawno i nic, jedyne to, że wracałem zatłoczonym pociągiem i gdzieś w łączniku między wagonami noc całą. Tak się kiedyś...
A z Warszawy to nawet nacechowana i wprowadzająca w klimat trasa jest. Najpierw Skierniewice i za Wokulskim wodziłem wyobrażonym, ale jakoś współcześnie na tym dworcu bardzo i tylko siła mej wyobraźni i pragnienie, żeby coś, spowodowały, że w kolejarzu przez moment Wysocki mi się wyłonił (swoją drogą to dzisiaj do Krakowa ze stolicy to chyba inną trasą, bo przesiąść się musiałem). A zaraz potem Lipce Reymontowskie... Niby nic, genius loci to dla mnie mit, a już w ogóle zagospodarowanie przestrzeni przez artystów a w szczególności pisarzy to przecież już zupełnie bez znaczenia, bo przecież od początku do końca fikcja... Bronowice to rozumiem, tam przynajmniej coś się zdarzyło, ale czy w molekułach tamtejszego powietrza pozostały duchowe oddźwięki zabawy weselnej Rydla? nie mówiąc już o oparach myśli Wyspiańskiego, który noc całą we framudze, w której i ja kiedyś postałem chwilę, by po raz kolejny się przekonać, że wszystko to w naszych głowach tylko. I że to tam świat cały...póki my żyjemy...
A Łódź to przecież "Ziemia obiecana"...
Taka to droga na festiwal kolejny, tak tak, nałóg przyjemny, ucieczka, świadectwo nieradzenia sobie, gdy sam w tej mojej nie tylko mieszkalnej przestrzeni, 
Festiwal Kamera Akcja...
Warto się przyjrzeć, jak festiwale się rozkręcają, choć to już 7 edycja.
I po panelach i video-esejach na film pora przyszła.
I uczucia mieszane, bo taki zwykły "Pocałuj mnie"...
Chyba po raz pierwszy, a mogło przecież już dawno do głowy przyjść, że LGBT, bo to o miłości dziewuch jest, przyszło mi do głowy, że te historie, których już dużo i dobrych często, to także komedie romantyczne być mogą. 
Taka historia
Na przyjęciu zaręczynowym pary już dojrzałej mocno poznają sie córki przyszłych małżonków. A żeby konflikt jakiś się pojawił to niezbyt pomysłowy scenarzysta wymyślił, że jedna z nich podczas tego przyjęcia ogłosiła też swoje zaręczyny...z facetem oczywiście. No i wiadomo, co dalej...prawie...ale to prawie nie robi różnicy.
Bo gdyby nie chodziło o związek homoseksualny, to już banał zupełny by się zrobił. A odkrywanie przez Miję swych prawdziwych preferencji zostało w filmie wygrane już zdecydowanie bardziej subtelnie. Ona się broni, ale to ona zaczęła, jej był pierwszy spontaniczny, niemal tytułowy, pierwszy pocałunek.
ale ciągle miałem w głowie pytanko, czy gdyby nie o dziewczyny chodziło, to przecież zwyczajne
Ojciec (aktor Wallandera grał w szwedzkim serialu, więc jakoś go lubiłem) niby nie chce przyjąć do wiadomości, ale jakoś szybko bardzo stwierdza, że szczęście córki istotniejsze. Twórcy chcą zdramatyzować - pierwsza scena to namiętna scena łóżkowa Mii i Tima, żeby nie było, że ona z facetami na bakier, żebyśmy za szybko nie zaczęli podejrzewać; i podczas przyjęcia początkowego ona scenkę (bo nie scenę przecież) przyszłemu mężowi robi, że flirtuje z Fridą - a ona przecież, ale jeszcze o tym nie wiemy i ona też jeszcze nie wie (i na takich niuansach można by może taką opowieść wygrać, ale szybko jasne staje się wszystko) już o właśnie poznaną Fridę zazdrosna. 
jest kilka opowieści w tym filmie, które nie zostały niestety opowiedziane
zostały opowiedziane przez innych, ale film nie gra na kontrze, nie dyskutuje
Jeden banalny tekst, który mi się spodobał, ale jakoś tam dla mnie ważny:
one dwie same jakiś weekend tylko One, a ślub Mii się zbliża wielkimi krokami, bo to ta komedioworomantyczna podstawowa przeszkoda i Mija proponuje Fridzie ucieczkę gdzieś na południe, bo to w Szwecji wszystko, do Hiszpanii;  Frida prowokacyjnie: A tu i teraz nie można, to za realne, za mało romantyczne? Tak to często pokątne romanse przenosimy w przestrzeń marzenia z góry podważając ich realność. Są wręcz pewnie dla wielu takim oderwaniem się od realnej rzeczywistości i tylko taką funkcję pełnią. I smutne to bardzo ( wyjątkowo w tym wypadku nie mam sobie nic do zarzucenia - dość szybko dekonstruuję swoje i nie tylko iluzje i pozwalam rządzić mechanizmom świata, w którym zanurzeni jesteśmy). 
Ciekawe, kiedy już opowieści o miłości homoseksualnej zacznie się oglądać jak każdą historię miłosną po prostu...i się okaże, że zainteresowanie wielu z nich bierze się z tego, że to kobieta z kobietą czy mężczyzna z mężczyzną i że gdy nie będzie już to budziło sensacji, to okaże się, że komedia romantyczna tylko i trzeba się wysilić, by na festiwalu takim ciut ambitniejszym się pojawił.
A scenariusz to napisany jak dramat, bo istota w dialogach - sceny erotyczne banalne i dzisiaj to już poprzeczka wysoko.
Taki ten dzionek w Łodzi. Video-esej, podczas ich oglądania kilka myślątek mi do głowy i to na pewno procentować
i Piotrkowska w nocnym deszczu
i to pisanie teraz w 'Żarty żartami'