sobota, 29 października 2016

Drag queen jako metafora uwięzienia w bycie

Pierwszy dzień i dwa filmy: "Hunky Dory" (Michael Curtis Johnson) i "American Honey" (Andrea Arnold) - dwie bardzo różne ale niezwykłe historie, które sprawiły, że od razu poczułem sensowność mej jesiennej eskapady do Wrocławia na American FF, na którym pierwszy raz. 
Oglądając film Curtisa, cały czas odczuwałem, z jak innego świata, i fizycznie i mentalnie, pochodzę. Sidney jest drag queen (temat powraca, ale znowu, jak w wypadku "Vivy", film atrakcyjny i niebanalny), ale ma syna, przed którym swą profesję ukrywa, mówiąc, że jest muzykiem rockowym. 
Kilka dni, bodajże cztery, podczas których 'skazany' jest na opiekę nad dzieckiem (ale wygląda na to, że to będzie na stałe), bo jego Była zniknęła. Kilka dni i szereg sytucji, w których dramat przeplata się z humorem i nutką sentymentu. Półtoragodzinna lekcja z normalności i tolerancji. No właśnie - już to zestawienie: normalność i tolerancja powinno dawać do myślenia. Bo skoro przychodzi mi mi do głowy myślątko o potrzebie tolerancji, to znaczy, że nie traktuję jakiegoś tam zjawiska jako normalnego. Bo przecież nie pomyślę o tolerancji, gdy zobaczę na ulicy chłopaka i dziewczynę trzymających się za ręce...nawet w takim kontekście tolerancja może być niejednoczna.
Sidney nie kryje się ze swym transwestytyzmem. Nie musi chyba (oglądając film zastanawiałem się, czy reżyser idealizuje rzeczywistość, bo jakoś dalekie to od naszych, co świadczy o mentalności wepchniętej do ciasnej szuflady nam przez kogoś - i chyba się domyślamy przez kogo). Kilka zabawnych momentów w związku z tym, np. gdy nauczycielka pyta przed szkołą syna, czy to jego ojciec... i ona tak lekko zdziwiona a nie głęboko zszokowana - jakoś nawet nie chce mi się wyobrażać sensacji, jaką by wywołał przed polską szkołą ( no i zdaję sobie sprawę, że Stany duże i zróżnicowane i że Tramp prawie wygrywa [daleko nie szukając - tu na festiwalu obejrzałem film "Loving", w którym opowiedziana została historia mieszanego małżeństwa z Wirginii, które wiele lat musiało walczyć o prawo do swego związku zwartego w innym stanie w 59 roku i choć to dawno było, jednak jest znaczące] i że to takie miejsce być może jedyne, jeśli w ogóle, ale nawet gdyby nie bardzo realne, to pragnienie takiej normalności z jednoczesnym poczuciem, że u nas nie za mojego życia taka mentalność - i dzięki Bogu, rzeknie pewnie wielu, a ja odpowiem: nie Bogu, nie Bogu faryzeusze) a chłopiec całkiem zwyczajnie potwierdza, bo on ojca jedynie za lekkiego dziwaka uważa (mocna strona filmu ta relacja pomiędzy ojcem i synem w tej dysfunkcyjnej rodzinie, która niestereotypowo ukazana, co irytację pewnie, jeśli w ogóle ten film zobaczą, u niektórych ortodoksyjnych wyznawców świętości tej tradycyjnej; bo tam prawdziwa miłość i wielu synów pozazdrościć by mogło takiego ojca). Tylko że dla tego dziwaka, który w coraz większym kryzysie, to ta nasza normalność jakimś dziwactwem jest i ja im bliżej końca i bardziej sumująco na swoje bycie Tu patrzę, jestem w stanie się z nim zgodzić.
Inna sytuacja: pijany Sidney w swym wyzywającym stroju wchodzi w ciemną uliczkę, gdzie potrąca go dwóch młodych chłopaków; dochodzi do coraz gwałtowniejszej wymiany zdań opatrzonej co bardziej obrazowymi epitetami - i już w głowie nam się pojawia myślątko: "no to dostanie wpierdol"- stereotyp wynikający z naszych przyzwyczajeń (bardziej pewnie z filmów niż z życia, bo my na ulicy takich sytuacji nie bardzo, ale gdyby, to pewnie tak), a tu niespodzianka: chłopacy są nawet skłonni pomóc Sidneyowi, którego ciało dzięki sile grawitacji  w całości przywitało się z glebą. Taki to normalny świat, inny niż to, co nam w głowach siedzi. Czy całe Los Angeles jest takie?
No i na pewno przeciwnicy rodzin gejowskich wychowujących dzieci znaleźliby w tym filmie pożywkę dla swych argumentów. Sidney zostawia na kilka godzin syna pod opieką swego umierającego (chyba AIDS?) przyjaciela. Gdy wraca, okazuje się, że  syn znalazł świetnego partnera do zabawy i nawet sobie paznokcie pomalował...no właśnie...Sidney pijany, zaraz po powyższej sprzeczce, wkurzony: "chcesz mu namieszać w głowie? Lepiej żebyś umarł!". Taki przejaw niezgody na własny sposób bycia w świecie? Pewnie tak troszkę, bo jakoś pewnie i jego narastający kryzys z tym jest związany. Ciągle ma poczucie, że jest kimś innym, niż chciałby być. Że gra nieustannie (tu mi się bardzo bliski zrobił: to moje ciągłe bycie belfrem, z poczuciem niedouczenia, że to nie moja bajka, te poranki w tramwaju, gdy w głowie świadomość, ze zaraz wejście na scenę z jakiegoś koszmarnego snu niczym w "Tam, gdzie rosną poziomki"... ta świadomość, że widzą we mnie kogoś mądrzejszego, niż jestem...oj, chyba hybris przemawiać przeze mnie zaczęła...stop...). I o różne rzeczy pewnie mu chodzi...nie tylko to oczywiste, ale jakże wymowne, eksponowanie swej kobiecości w męskim ciele. Udaje przed synem. Udaje przed sobą, że jeszcze coś z tym swoim życiem zrobi (i znowu coś bliskiego, ale nie idźmy już drogą tych intymnych skojarzeń). 
Na scenie udaje, że śpiewa...(swoją drogą zawsze fascynował mnie fenomen tego rodzaju pokazów, że ludzie zachwycać się tym potrafią; ale może ma to sens, może to taka metafora nośna bytu naszego, w którym tylko nam się wydaje, że autentyczni jesteśmy, a tak naprawdę to poruszamy tylko ustami tak, by do utworu puszczanego z kompa pasowało... podczas pokazu, który ma miejsce, gdy bohater w najgłębszym momencie swego kryzysu jest, odkleja się on tak od podkładu, że nie sposób tego nie zauważyć, że trzeba być bardzo wiernym widzem, tym w barze, by się nie zniecierpliwić - więc, kontynuując metaforę, można uznać, iż jest to moment pozwalający uświadomić sobie istotę własnego bytu; istotę, która może być postrzegana jako fałsz bądź niedopasowanie, wypadnięcie z koleiny - czyli najwartościowszy moment w życiu; jak widać drag queen na scenie podczas tego dziwacznego performancu jawi się jako niezwykle nośna metafora bytu uwięzionego w kokonie wcześniej napisanej dla niego roli; metafora dająca jednak nadzieję na możlwość jakiejś tam niezależności - ale takiej, która przez innych może być postrzegana jako dysonans, oderwanie od podkładu oryginalnego, być może postrzeganego jako idealny; bo przecież persona to nie my...no i Bergmanem znowu, ech...)
Istotną wartością tego filmu jest kreacja aktorska Tomasa Paisa. Nie jest on tanswestytą w życiu, w co trudno uwierzyć przyglądając mu się na ekranie. Ale nie tylko o ten rodzaj wiarygodności chodzi. Chodzi konsekwentne poruszanie się po ścieżce wrażliwości i subtelności. Pais nie szarżuje, nie melodramatyzuje, nie przesadza z komizmem...poczucie miary - o które przy tego rodzaju zadaniu nie jest przecież łatwo. Zagrał transwestytę, który nie czyni z tego stanu czegoś nienormalnego, przy jednoczesnym poczuciu, że postrzegany jest jako dziwak...jak każdy inny dziwak...niczym ktoś nazbyt głośno mówiący w tramwaju w języku Majów. A wstyd, powodujący, że nie chce powiedzieć synowi, czym się zajmuje, bardziej spowodowany jest tym, że ma poczucie, że dzieciak widzi w nim kogoś niezwykłego, a on ma poczucie niskiej rangi swego, nazwijmy to tak, zawodu; mimo że lubi robić to, co robi.
No i w ten sposób opisałem grę aktora, którego nie widziałem w innej roli ( to tak a propos poprzedniego wpisu). No właśnie - nie można opisać gry oderwanej od granej postaci. Taki fenomen w przyrodzie raczej nie istnieje. Gra sama w sobie - to mógłby może Sokrates, lecz na szczęście Platon, nie zarejestrował dialogu swego mistrza z krytykiem teatralnym. Z którymś z sędziów oceniających agon.
A o Andrei Arnold kiedy indziej...bo warto.
Być może...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz