coś by trzeba było, bo jakoś dawno nic
więc taki pretekst dobry jak każdy inny
„Tożsamość” ( z 2011, bo jest jeszcze z 2003) opiera się oczywiście na wypróbowanym pomyśle, w którym utrata pamięci wiąże się z problemami dotyczącymi tożsamości. Tytuł zresztą jednoznacznie odsyła do klasyka gatunku, zapowiadając zabawę z przyswojonymi już mocno motywami. A ponieważ lubię Ludluma i mam słabość do narracji schizofrenicznych, pomyślałem sobie, że to dobre przypomnienie na świąteczny wieczór.
przypomnienie, bo przecież już kiedyś, a pamięć nie bardzo, więc odświeżyć można
Zaczyna się przednio, niczym schizofreniczna zabawa z innym jeszcze klasykiem, a mianowicie „Frantic'em”; kończy się niestety gorzej, bo słabą powtórką z „Tożsamości Bourne’a” (dlaczego żonglowanie motywami z filmu Polańskiego mnie bawiło, a nawiązania do Ludluma mnie nużyły?).
i dlatego kilka słów nieśmiałych o pierwszej połowie przede wszystkim
Zaczyna się niczym „Frantic”, małżeństwo przylatuje do Berlina, na konferencję, na której bohater ma wygłosić odczyt; jadą taksówką do hotelu. Walizka (kluczowy przedmiot w obu filmach) - u Polańskiego przez pomyłkę zostały zamienione i jest to źródłem całej późniejszej intrygi ; w filmie Collet-Serry przez przypadek (?) zostawiona została na lotnisku, co dr Martin Harris (Harrison (!) Ford grał doktora, który przyjechał na odczyt w Paryżu w filmie z roku 1988) dostrzega dopiero przed hotelem. Zawraca więc i z powodu wypadku znika niczym żona dra Walkera. Tylko że, inaczej niż w pierwowzorze, jakoś nikt go szuka (i o tym za chwilę), a o tym przecież był cały film Polańskiego. W rozwiązywaniu zagadki własnej tożsamości pomaga mu, wbrew sobie zresztą (co akurat często ma miejsce we wszystkich filmach, z którymi kojarzy się „Tożsamość”), urocza Diane Kruger, czyli Gina (i podobnie jak Michelle mająca kłopoty z prawem) . I to do jej mieszkania przychodzi dwóch drabów w poszukiwaniu Liama Neesona, czyli Harrisa-nie-Harrisa, i to z jej mieszkania akcja przenosi się na dach kamienicy przywołując w pamięci słynną scenę, w której Harrison Ford nieporadnie, zupełnie wbrew swemu wcześniejszemu emploi filmowemu, przemieszcza się po paryskim dachu gubiąc buty. Tu też mamy do czynienia z zasadniczą różnicą. Bo w obydwu filmach w roli głównej zostali obsadzeni aktorzy, którzy wcześniej grali prawdziwych (wedle stereotypu) silnych facetów takich jak Indiana Jones czy Bryan Mills a teraz musieli się wcielić w role niekoniecznie tak wszechstronnie do walki o przetrwanie usposobionych jak mężny i przystojny archeolog intelektualistów. Dr Richard Walker, mimo że jest skuteczny i zdeterminowany, do końca nie wychodzi z roli lekarza i w starciu z drabami, którzy nawiedzili Michelle (również na poddaszu), zachowuje się, jakby mu się przypomniały wcześniejsze wcielenia filmowe, ale przeciwnicy momentalnie dają mu do zrozumienia, że gra w zupełnie innym filmie. Liam Neeson ma wprawdzie problemy z tożsamością, lecz w kluczowym pojedynku z wtórym Martinem Harrisem mówi: „nie wszystko zapomniałem”, tak jakby nie tylko o postaci w tym filmie wspominał a do „Uprowadzonej” nawiązywał. Bo rzeczywiście walka na poddaszu uświadamia, że to już nie zabawa z „Frantic’iem” i bohater niekoniecznie jest tylko naukowcem. I wszystko byłoby w porządku, bo przecież nie o prawdę czasu i ekranu chodziło, gdyby nie to, że druga część filmu jest już tylko mdłym odbiciem filmów o tym najważniejszym w popkulturze człowieku pozbawionym tożsamości. A przede wszystkim, skoro o dążeniu do zdobycia prawdy o sobie mowa, Bourne przez wszystkie części cyklu próbował dojść prawdy na temat tego, kim naprawdę jest. Bohater, w którego postać wcielił się Liam Neeson (bo nie chcę go nazywać Martinem Harrisem, który przecież nie istnieje), niby kilka razy zadaje pytania mogące sugerować, że jest to dla niego problem, lecz na końcu całkowicie beztrosko przyswaja swoje kolejne wcielenie, uznając być może, że w dzisiejszych czasach nie ma problemu tożsamości, to nieważne, kim byliśmy, skoro tak łatwo uznać za swoją narrację wymyśloną na potrzeby akcji terrorystycznej. A jednak - prawda czasu, prawda ekranu: dziś być może nie mamy już złudzeń i wiemy, że jesteśmy po prostu narracjami, które na różne sposoby wdrukowano nam (wdrukowaliśmy sobie sami) w mózg i każdy z nas wierzy święcie w to, że jest jakimś tam Martinem Harrisem.
I w ten sposób doszliśmy do mojej ulubionej sceny w tym filmie. Bohater wierzący świecie w to, że jest Martinem Harrisem, zjawia się na przyjęciu, staje przed swoją żoną i doświadcza chyba największego w życiu poczucia obcości, koszmaru z najgorszych snów, bo jego żona w ogóle się do niego nie przyznaje (co oczywiście nie jest takie zupełnie najgorsze i pewnie wielu się to zdarzyło, gdy na przykład nadużyli), co więcej - obok niej stoi mężczyzna podający się za Martina Harrisa, właściwego męża i to on ma paszport potwierdzający (tu kamyczek do różnego rodzaju Kafkowskich wizji świata [Kafki zresztą też w tym obrazie sporo]’ dokument decyduje, kim naprawdę jesteśmy a bez niego to i Dostojewski do Massolitu wpuszczony nie będzie, jak miało miejsce w „Mistrzu i Małgorzacie”) jego tożsamość a ogłupiały (tu jeszcze w roli zagubionego intelektualisty) Liam Neeson żadnych dokumentów nie ma. Tak, to jest scena - metafora. Odzwierciedlenie najgłębszego poczucia obcości w świecie. To nie tylko pytanie o to, kim jestem....ale także: co z tego, co o sobie wiem, jest prawdą? Najbardziej diametralna różnica, przepaść wręcz, pomiędzy tym, co sami o sobie myślimy a tym, w jaki sposób postrzega nas świat. Koszmar w kulturze, w której Ja wyniesione jest tak nieskromnie na piedestał.
A na koniec jeszcze jedna znacząca różnica między filmem Polańskiego a Collet-Serry. W tym pierwszym w centrum politycznej intrygi jest bodajże zapalnik do bomby jądrowej (chyba, ale na pewno o militaria chodzi), w tym drugim arabski książę (pani Walker porwana została przez jakieś ugrupowanie z Bliskiego Wschodu.... takich szczególików łączących oba filmy jest oczywiście więcej) obdarowuje ludzkość nową odmianą kukurydzy mającą być lekarstwem na nadchodzące niechybnie czasy głodu. Który z motywów jest bliższy naszemu widzeniu świata? O co są w stanie zabijać się ludzie?
więc taki pretekst dobry jak każdy inny
„Tożsamość” ( z 2011, bo jest jeszcze z 2003) opiera się oczywiście na wypróbowanym pomyśle, w którym utrata pamięci wiąże się z problemami dotyczącymi tożsamości. Tytuł zresztą jednoznacznie odsyła do klasyka gatunku, zapowiadając zabawę z przyswojonymi już mocno motywami. A ponieważ lubię Ludluma i mam słabość do narracji schizofrenicznych, pomyślałem sobie, że to dobre przypomnienie na świąteczny wieczór.
przypomnienie, bo przecież już kiedyś, a pamięć nie bardzo, więc odświeżyć można
Zaczyna się przednio, niczym schizofreniczna zabawa z innym jeszcze klasykiem, a mianowicie „Frantic'em”; kończy się niestety gorzej, bo słabą powtórką z „Tożsamości Bourne’a” (dlaczego żonglowanie motywami z filmu Polańskiego mnie bawiło, a nawiązania do Ludluma mnie nużyły?).
i dlatego kilka słów nieśmiałych o pierwszej połowie przede wszystkim
Zaczyna się niczym „Frantic”, małżeństwo przylatuje do Berlina, na konferencję, na której bohater ma wygłosić odczyt; jadą taksówką do hotelu. Walizka (kluczowy przedmiot w obu filmach) - u Polańskiego przez pomyłkę zostały zamienione i jest to źródłem całej późniejszej intrygi ; w filmie Collet-Serry przez przypadek (?) zostawiona została na lotnisku, co dr Martin Harris (Harrison (!) Ford grał doktora, który przyjechał na odczyt w Paryżu w filmie z roku 1988) dostrzega dopiero przed hotelem. Zawraca więc i z powodu wypadku znika niczym żona dra Walkera. Tylko że, inaczej niż w pierwowzorze, jakoś nikt go szuka (i o tym za chwilę), a o tym przecież był cały film Polańskiego. W rozwiązywaniu zagadki własnej tożsamości pomaga mu, wbrew sobie zresztą (co akurat często ma miejsce we wszystkich filmach, z którymi kojarzy się „Tożsamość”), urocza Diane Kruger, czyli Gina (i podobnie jak Michelle mająca kłopoty z prawem) . I to do jej mieszkania przychodzi dwóch drabów w poszukiwaniu Liama Neesona, czyli Harrisa-nie-Harrisa, i to z jej mieszkania akcja przenosi się na dach kamienicy przywołując w pamięci słynną scenę, w której Harrison Ford nieporadnie, zupełnie wbrew swemu wcześniejszemu emploi filmowemu, przemieszcza się po paryskim dachu gubiąc buty. Tu też mamy do czynienia z zasadniczą różnicą. Bo w obydwu filmach w roli głównej zostali obsadzeni aktorzy, którzy wcześniej grali prawdziwych (wedle stereotypu) silnych facetów takich jak Indiana Jones czy Bryan Mills a teraz musieli się wcielić w role niekoniecznie tak wszechstronnie do walki o przetrwanie usposobionych jak mężny i przystojny archeolog intelektualistów. Dr Richard Walker, mimo że jest skuteczny i zdeterminowany, do końca nie wychodzi z roli lekarza i w starciu z drabami, którzy nawiedzili Michelle (również na poddaszu), zachowuje się, jakby mu się przypomniały wcześniejsze wcielenia filmowe, ale przeciwnicy momentalnie dają mu do zrozumienia, że gra w zupełnie innym filmie. Liam Neeson ma wprawdzie problemy z tożsamością, lecz w kluczowym pojedynku z wtórym Martinem Harrisem mówi: „nie wszystko zapomniałem”, tak jakby nie tylko o postaci w tym filmie wspominał a do „Uprowadzonej” nawiązywał. Bo rzeczywiście walka na poddaszu uświadamia, że to już nie zabawa z „Frantic’iem” i bohater niekoniecznie jest tylko naukowcem. I wszystko byłoby w porządku, bo przecież nie o prawdę czasu i ekranu chodziło, gdyby nie to, że druga część filmu jest już tylko mdłym odbiciem filmów o tym najważniejszym w popkulturze człowieku pozbawionym tożsamości. A przede wszystkim, skoro o dążeniu do zdobycia prawdy o sobie mowa, Bourne przez wszystkie części cyklu próbował dojść prawdy na temat tego, kim naprawdę jest. Bohater, w którego postać wcielił się Liam Neeson (bo nie chcę go nazywać Martinem Harrisem, który przecież nie istnieje), niby kilka razy zadaje pytania mogące sugerować, że jest to dla niego problem, lecz na końcu całkowicie beztrosko przyswaja swoje kolejne wcielenie, uznając być może, że w dzisiejszych czasach nie ma problemu tożsamości, to nieważne, kim byliśmy, skoro tak łatwo uznać za swoją narrację wymyśloną na potrzeby akcji terrorystycznej. A jednak - prawda czasu, prawda ekranu: dziś być może nie mamy już złudzeń i wiemy, że jesteśmy po prostu narracjami, które na różne sposoby wdrukowano nam (wdrukowaliśmy sobie sami) w mózg i każdy z nas wierzy święcie w to, że jest jakimś tam Martinem Harrisem.
I w ten sposób doszliśmy do mojej ulubionej sceny w tym filmie. Bohater wierzący świecie w to, że jest Martinem Harrisem, zjawia się na przyjęciu, staje przed swoją żoną i doświadcza chyba największego w życiu poczucia obcości, koszmaru z najgorszych snów, bo jego żona w ogóle się do niego nie przyznaje (co oczywiście nie jest takie zupełnie najgorsze i pewnie wielu się to zdarzyło, gdy na przykład nadużyli), co więcej - obok niej stoi mężczyzna podający się za Martina Harrisa, właściwego męża i to on ma paszport potwierdzający (tu kamyczek do różnego rodzaju Kafkowskich wizji świata [Kafki zresztą też w tym obrazie sporo]’ dokument decyduje, kim naprawdę jesteśmy a bez niego to i Dostojewski do Massolitu wpuszczony nie będzie, jak miało miejsce w „Mistrzu i Małgorzacie”) jego tożsamość a ogłupiały (tu jeszcze w roli zagubionego intelektualisty) Liam Neeson żadnych dokumentów nie ma. Tak, to jest scena - metafora. Odzwierciedlenie najgłębszego poczucia obcości w świecie. To nie tylko pytanie o to, kim jestem....ale także: co z tego, co o sobie wiem, jest prawdą? Najbardziej diametralna różnica, przepaść wręcz, pomiędzy tym, co sami o sobie myślimy a tym, w jaki sposób postrzega nas świat. Koszmar w kulturze, w której Ja wyniesione jest tak nieskromnie na piedestał.
A na koniec jeszcze jedna znacząca różnica między filmem Polańskiego a Collet-Serry. W tym pierwszym w centrum politycznej intrygi jest bodajże zapalnik do bomby jądrowej (chyba, ale na pewno o militaria chodzi), w tym drugim arabski książę (pani Walker porwana została przez jakieś ugrupowanie z Bliskiego Wschodu.... takich szczególików łączących oba filmy jest oczywiście więcej) obdarowuje ludzkość nową odmianą kukurydzy mającą być lekarstwem na nadchodzące niechybnie czasy głodu. Który z motywów jest bliższy naszemu widzeniu świata? O co są w stanie zabijać się ludzie?