środa, 18 lipca 2018

Gdzie jest moja rana?


Film „Maryline” Guillame Galienne kończy się piosenką, w której pojawia się pytanie o ranę czy też bliznę, która pozostawia swój ślad na psychice czasami przez całe, czasami przez znaczną (u tych, którym się uda coś z tym zrobić) część życia (w poprzednim wpisie [taki pozór, że ciągłość rozmyślań zachowuję] o upiorze, który swe źródło ma w treściach nieświadomych, pisałem; upiorze, który zwodzi nas po manowcach emocjonalnych... a może by tak nazwać go Arielem, by jeszcze większą ciągłość i spójność mych wpisów zachować, bo o „Burzy” przecież też całkiem niedawno i to całkiem fajną przestrzeń interpretacji tego dramatu otwiera, do którego znowu[?]). Pytanie o ranę, przyczynę pewnych zachowań bohaterki, które bliskie, zresztą juz w trakcie oglądania filmu sam sobie stawiałem, bo niektóre efekty jej działania nazbyt mi przypominały to, co w sobie noszę (i tu jestem o krok przed tym, by wpis stał się aż nadto osobisty i jeszcze sam nie wiem).
blokady czy też niemal paraliż bohaterki marzącej o występowaniu przed kamerą pojawiający się wtedy, gdy przed nią właśnie stawała
uciekanie w alkohol, by życie uczynić bardziej znośnym - los tytułowej Maryline (mimo a może właśnie z powodu. odziedziczenia imienia po słynnej gwieździe słynnej, która wprawdzie sukces osiągnęła godny pozazdroszczenia, ale ze szczęściem już jakoś nie bardzo) naznaczony był porażkami i trudno z tego zapętlenia było jej się wyzwolić
(gdy się spojrzy na moje życie z boku, gdy się patrzy z obcej perspektywy, to słowo „porażka” służące do opisu mego losu może się nie pojawić w ogóle... a jednak...[i tu przystopujmy; oj, widzę, że niebezpiecznie ku zwierzeniom i wywnętrznianiu...stop... bo i forma spokraczy się, by adekwatność obrazu zachować])
tyle tylko
czy aż podobieństw
Ale to połowa filmu w zasadzie taka była.
Podobała mi się cała pierwsza sekwencja, w której świetny Lars Eidinger uczynił z reżysera filmowego jakieś monstrum wyżywające się na planie; przerysowane być może, ale  niekoniecznie, bo przecież istnieje (czy rzeczywiście?) przyzwolenie pozwalające artystom na więcej. A praca reżysera (w przeciwieństwie do malarza czy pisarza [o czym być może za chwilę, bo też wczoraj jeden film {festiwal znowu i maratonik taki} obejrzałem], których praca bardziej intymna niby i w zaciszu bez angażowania innych, jeszcze raz - niby) polega na umiejętnym łączeniu różnych predyspozycji i w stresie - a tu jeszcze artystą chciałoby (czy tak można napisać, czy bycie artystą nie jest koniecznością, przymusem, klątwą być może?) się  bywać, co w momencie nieprzystawania rzeczywistości, która niczym „pospolitość skrzeczy”, do wizji może prowadzić do metod wymykających się spod kontroli. Szczególnie, gdy ma się przed kamerą aktorkę, która tak mocno naznaczone tradycją imię nosi (swoją drogą zastanawiam się, czy to o jakąś durną ranę chodziło w tej sekwencji, czy też bohaterka po prostu nie potrafiła sobie poradzić z tym, że okres miała, a ponieważ doświadczenia na planie niewiele, to i skrępowanie intymne ogromne; w ten sposób dochodzimy do wniosku, że ona pechowa przede wszystkim była i nie ma co jakąś raną tego nazywać [szczególnie że w moim wypadku coś, czego niestety nie udało mi się dociec, zsondować, zadra jakaś, blokada przeklęta {a może to immanentna cecha mej osobowości, budulec mojego ja, a nie pozostałość po jakimś czymś kaleczącym...skąd to można wiedzieć?} jest i nie pozwoliła mi w życiu {czas przeszły powoli staje się uzasadniony, bo już tego nie zmienię} na spełnienie] i cała historia troszkę banalna się staje) a za cholerę nie potrafi zagrać sensownie prostej sceny. Zestawienie tego wkurwu reżysera z metodą zastosowaną przez Vanessę Paradis, grającą aktorkę w kolejnym filmie, w którym nasza bohaterka, czyli działanie przez stymulowanie pozytywne, czyni z opowieści Galienne chyba nieco (czy tylko nieco?) dydaktyczne dzieło. 
No właśnie...
Może to moje pisanie odczytać mi bardzo banalne przesłanie tego filmu pozwoliło (lecz mimo tego banału przyznać trzeba, że film się ogląda i bohaterka sympatię potrafi u widza, a i satyryczne różne i lekkie zaskoczenia nawet, więc to nie tak, że krytyka to, ale jakaś taka konstatacja z pisania sama...): „Gdy kobieta nieczystą jest (tu wzburzenie feministek), nie na plan filmowy, czy w ogóle do pracy powinna się udać, lecz ustawowo czas wolny na przecierpienie (tu kiwnięcie z aprobatą feministek) powinny dostać”.
Do sztuki i różnych problemów z jej powstawaniem jeszcze powrócić bym chciał, bo (teraz udaję, że tematu się trzymam) jeśli o mojej ranie, i o niespełnieniu ma być, to o artyście koniecznie.
 „Groźna matka” Any Urushadze (Gruzja jakby co) - to taki przegląd rożnych problemów z byciem artystą i z artystą związanych. Ile i co poświecić można? Jakie granice przekroczyć wolno? Ile determinacji, by cel osiągnąć? I tu zakończę, bo to jest to, czego na pewno mi zabrakło (oczekujemy, że opowieść prowadzi do jakiegoś podsumowania, konkluzji a to przecież bzdura jest, nie tak w życiu jak w poprawnym szkolnym wypracowaniu; ars moriendi to bardzo pobożne życzenie średniowiecznych twórców i mnichów; a opowieść kończy się w przypadkowym momencie i wcale nie jest tak, jakby chciała Nałkowska [„Granica”], że koniec narzuca z konieczności sensowną kompozycję zamkniętej opowieści - to ci, co pozostali, narzucają swą wydumaną narrację oczywistemu chaosowi zdarzeń) - rana umrze wraz ze mną niedocieczona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz