niedziela, 1 lipca 2018

Gdy uczuć pozbawiony człowiek...


Dawno dawno temu, gdy teksty naukowopodobne pisałem, zajmowałem się między innymi kobietą demoniczną w literaturze. Wydawało się, że teoretyczne podjęcie tej problematyki uchroni mnie przed upadkami, których doświadczył taki na przykład Bungo. Nie trzeba być szczególnie przenikliwym, by się domyślić, że nic bardziej mylnego. Wprawdzie lektura (dotyczy to też oczywiście i teatru, i filmu) utworów, w których tego typu bohaterki stały się dla pisarzy pretekstem do opisania zagadkowej natury człowieka, przyczynia się do utraty naiwnej utraty wiary w szczerość ludzkich słów, zachowań a także uświadamia, że obietnice wypowiadane w chwilach namiętnych uniesień, nawet jeżeli nie są grą a szczerym wyznaniem, to prawdziwe są tylko w momencie ich wypowiadania, są dźwiękami wzmacniającymi erotyczne doznania, lecz naznacza ona także cieniem te spotkania, które mogłyby być świadectwem uczciwości i bezpośredniości relacji międzyludzkich (nie jestem do końca pewny, czy to zdanie jest poprawnie zbudowane). A przede wszystkim to akademickie przygotowanie nie chroni przed upadkami charakterystycznymi dla życia.  I tak mi niestety pozostało.
A dlaczego o tym? A bo zachęcony namową, przypomniałem sobie „Heddę Gabler” Ibsena (a ponieważ ostatni mój kontakt z tym utworem miał miejsce chyba z 25 lat temu, to jakbym po raz pierwszy czytał) i potwierdzam - warto; może nawet warto, by ktoś wystawił.
Niestety kontakt z tym utworem może pozostawić w odbiorcy ślad w postaci dystansu wobec płci przeciwnej, może pozbawić człowieka, szczególnie niedoświadczonego, tak potrzebnej, by w pełni przeżyć pierwsze uniesienia miłosne, spontaniczności a nawet naiwności. Moja lektura tego utworu utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że ostrożności nigdy za wiele.
Są oczywiście w tej sztuce rzeczy archaiczne, choćby w porządku obyczajowym; choć nie chcę się zapędzać - już wielokrotnie wydawało mi się, że coś we współczesnym społeczeństwie jest niemożliwe, a świat mnie otaczający zaskakiwał żywotnością form, które mi się wydawały z epoki kamienia łupanego - bo przecież, że jeden skromny przykład tylko przytoczę, „skandaliczne” porzucenie męża przez panią Elvsted i dziś może spotkać się z przyganą co niektórych, nie tylko biskupów. 
Ale rzeczywiście najważniejsze może okazać się to, na co Kuba (syn mój) zwrócił mi uwagę: ta niepozorna sieć kobiecych (w tym wypadku kobiecych, ale problem jest uniwersalny przecież) manipulacji doprowadzających do śmierci Eilerta Lövborga. I w sumie od koncepcji reżysera czy aktorki zależeć będzie, czy uczynimy z Heddy Gabler kobietę działającą z premedytacją, czy też nie w pełni świadomego swych czynów nieszczęśliwego człowieka. Jedno jednak o sobie wie bohaterka, bo zbyt często, szczególnie pod koniec sztuki, o tym mówi: w jej hierarchii wartości na pierwszym miejscu jest poczucie posiadania władzy nad drugim człowiekiem. I to na pewno ma charakter demoniczny a nie dotyczy niestety tylko sfery relacji mesko-damskich. Hedda delektuje się sposobem, w jaki doprowadziła przyszłego męża do zakupu willi, na którą ich nie stać; czerpie satysfakcję z gry prowadzonej z asesorem Brackiem, jednocześnie podkreślając (i chyba można jej wierzyć), że tylko na grze się skończy; jest wyprowadzona z równowagi, gdy się dowiaduje, że inna kobieta a nie ona mogła mieć zbawienny wpływ na sposób życia Eilerta (co stało się punktem wyjścia do rozpoczęcia delikatnej intrygi prowadzącej do finału, ale utwierdzającej w bohaterce moc oddziaływania na innych); nawet sytuacja z kapeluszem ciotki Julii świadczy o jakiejś permanentnej potrzebie igrania z innymi, ich uczuciami i zachowaniami. Hedda Gabler posiada niewątpliwie cechy kobiety demonicznej, ale my już dzisiaj raczej nie mamy watpliwości, że ten aspekt demonizmu jest cechą ogólnoludzką. Książki o wywieraniu wpływu na ludzi cieszą się ogromną popularnością nie z tego powodu, myślę, że chcemy się jakoś obronić przed manipulacją, lecz dlatego, że sami pragniemy skutecznie oddziaływać. A to oznacza władzę. Lecz już starożytni teoretycy retoryki podkreślali, że skutecznemu mówieniu powinno towarzyszyć przestrzeganie zasad moralnych i używanie oratorskich chwytów tylko w dobrym celu. Sa to jednak pobożne życzenia, jak wiemy.
Jednak Ibsen pokazuje coś więcej - wykreował bohaterkę, która zawiedziona jest światem, nie kocha, no i - co wydaje się fundamentalne - mierzi ją pospolitość. Ta moc oddziaływania na innych staje się dla niej jedynym sensem życia. Zaszantażowana, gdy sznureczki intrygi wymknęły jej się z rąk - robi to, czego „się nie robi” w pospolitym świecie, by do końca decydować (przypomniały mi się „Niebezpieczne związki” i markiza de Merteuil, ale tego wątku nie pociągnę, choć chętnie do niego wrócę może nawet niebawem). A ile tej potrzeby jest w naszych codziennych „pospolitych” relacjach czy też związkach? Gdy partner (bądź nawet czasami wielu partnerów) potrzebny jest nie dla budowania intymnych więzi, a by utwierdzać się w przekonaniu, że skutecznie kontrolujemy innych? I to nawet za cenę namiętnych wyznań miłosnych, gdy tylko one wydają się skuteczne. Za cenę nawet namiętności bez wyznań. Choć w tym wypadku nie tylko posiadanie władzy ale i innego rodzaju przyjemności stają się celem. 
Ale to nie jest przypadek Heddy Gabler, to jest przykład mojej nieposkromionej dygresyjności. Ona nie jest człowiekiem (specjalnie nie określam płci), który by ryzykował utratę władzy nad partnerem na rzecz przelotnych hedonistycznych doznań zmysłowych. W tej sztuce rola hedonisty przypadła Brackowi. I to mógłby być kolejny wątek ukazujący hipokryzję, ale w wymiarze już nawet społecznym. Asesor należy do tych, którzy są źrodłem norm, wiedzą, co wypada a co nie, „czego się nie robi”. Ale to u niego ma miejsce impreza, podczas której panowie wolą być we własnym gronie i to on bezczelnie uwodzi Heddę i proponuje, że weźmie na siebie rolę drugiego koguta w kurniku. To już jest Ibsen pełną gębą - obnażający fałsz w wymiarze społecznym.
Ale jest jeszcze jedna rzecz, która mnie jakoś tam... Bo ci wszyscy bohaterowie pozytywni: Tesman - naiwny mąż, infantylnie uradowany, gdy w decyzji Heddy koniecznie chciał ujrzeć jakiś ślad jej uczucia do niego (oj, jak często chwytamy się takiej brzytwy i mimo pokaleczeń wypatrujemy następnych, świadomi, jak żałośni jesteśmy... ale jeżeli źle się umiejscowiło uczucia to i w krwawym tonięciu widzieć będziemy palec boży); ciotka Julia - widząca jedyny sens swej egzystencji w pracy dla innych, w poświęceniu; ale i pani Elvsted - pierwowzór kobiety wyzwolonej (jeszcze nieśmiało, ale jednak), ale widzącej sens swej egzystencji w matczynym oddaniu dla innego mężczyzny, pani Elvsted, która nie dostrzega, że jej intelektualne fascynacje mają podłoże erotyczne i że nigdy nie doświadczy spełnienia... no więc ci wszyscy bohaterowie pozytywni jakoś się nudni wydają. Ocena ta zbliża mnie do sposobu postrzegania świata przez Heddę Gabler i może ona być niewątpliwie także punktem wyjścia do budowania tej roli na scenie. Bo jeśli mamy świadomość, że innych darów świat nas pozbawił, to pozostaje gra. A nie każdy ma przecież odwagę, by ją „pięknie” zakończyć. Niczym właśnie Hedda... Czy to nie jest miara jej godności? W roli, którą dla niej napisał świat (Bóg?), jest autentyczna i uczciwa do końca.
Wiem, na maxa niemoralna. Bo to zła kobieta?

Henryk Ibsen: Hedda Gabler

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz