środa, 18 lipca 2018

Gdzie jest moja rana?


Film „Maryline” Guillame Galienne kończy się piosenką, w której pojawia się pytanie o ranę czy też bliznę, która pozostawia swój ślad na psychice czasami przez całe, czasami przez znaczną (u tych, którym się uda coś z tym zrobić) część życia (w poprzednim wpisie [taki pozór, że ciągłość rozmyślań zachowuję] o upiorze, który swe źródło ma w treściach nieświadomych, pisałem; upiorze, który zwodzi nas po manowcach emocjonalnych... a może by tak nazwać go Arielem, by jeszcze większą ciągłość i spójność mych wpisów zachować, bo o „Burzy” przecież też całkiem niedawno i to całkiem fajną przestrzeń interpretacji tego dramatu otwiera, do którego znowu[?]). Pytanie o ranę, przyczynę pewnych zachowań bohaterki, które bliskie, zresztą juz w trakcie oglądania filmu sam sobie stawiałem, bo niektóre efekty jej działania nazbyt mi przypominały to, co w sobie noszę (i tu jestem o krok przed tym, by wpis stał się aż nadto osobisty i jeszcze sam nie wiem).
blokady czy też niemal paraliż bohaterki marzącej o występowaniu przed kamerą pojawiający się wtedy, gdy przed nią właśnie stawała
uciekanie w alkohol, by życie uczynić bardziej znośnym - los tytułowej Maryline (mimo a może właśnie z powodu. odziedziczenia imienia po słynnej gwieździe słynnej, która wprawdzie sukces osiągnęła godny pozazdroszczenia, ale ze szczęściem już jakoś nie bardzo) naznaczony był porażkami i trudno z tego zapętlenia było jej się wyzwolić
(gdy się spojrzy na moje życie z boku, gdy się patrzy z obcej perspektywy, to słowo „porażka” służące do opisu mego losu może się nie pojawić w ogóle... a jednak...[i tu przystopujmy; oj, widzę, że niebezpiecznie ku zwierzeniom i wywnętrznianiu...stop... bo i forma spokraczy się, by adekwatność obrazu zachować])
tyle tylko
czy aż podobieństw
Ale to połowa filmu w zasadzie taka była.
Podobała mi się cała pierwsza sekwencja, w której świetny Lars Eidinger uczynił z reżysera filmowego jakieś monstrum wyżywające się na planie; przerysowane być może, ale  niekoniecznie, bo przecież istnieje (czy rzeczywiście?) przyzwolenie pozwalające artystom na więcej. A praca reżysera (w przeciwieństwie do malarza czy pisarza [o czym być może za chwilę, bo też wczoraj jeden film {festiwal znowu i maratonik taki} obejrzałem], których praca bardziej intymna niby i w zaciszu bez angażowania innych, jeszcze raz - niby) polega na umiejętnym łączeniu różnych predyspozycji i w stresie - a tu jeszcze artystą chciałoby (czy tak można napisać, czy bycie artystą nie jest koniecznością, przymusem, klątwą być może?) się  bywać, co w momencie nieprzystawania rzeczywistości, która niczym „pospolitość skrzeczy”, do wizji może prowadzić do metod wymykających się spod kontroli. Szczególnie, gdy ma się przed kamerą aktorkę, która tak mocno naznaczone tradycją imię nosi (swoją drogą zastanawiam się, czy to o jakąś durną ranę chodziło w tej sekwencji, czy też bohaterka po prostu nie potrafiła sobie poradzić z tym, że okres miała, a ponieważ doświadczenia na planie niewiele, to i skrępowanie intymne ogromne; w ten sposób dochodzimy do wniosku, że ona pechowa przede wszystkim była i nie ma co jakąś raną tego nazywać [szczególnie że w moim wypadku coś, czego niestety nie udało mi się dociec, zsondować, zadra jakaś, blokada przeklęta {a może to immanentna cecha mej osobowości, budulec mojego ja, a nie pozostałość po jakimś czymś kaleczącym...skąd to można wiedzieć?} jest i nie pozwoliła mi w życiu {czas przeszły powoli staje się uzasadniony, bo już tego nie zmienię} na spełnienie] i cała historia troszkę banalna się staje) a za cholerę nie potrafi zagrać sensownie prostej sceny. Zestawienie tego wkurwu reżysera z metodą zastosowaną przez Vanessę Paradis, grającą aktorkę w kolejnym filmie, w którym nasza bohaterka, czyli działanie przez stymulowanie pozytywne, czyni z opowieści Galienne chyba nieco (czy tylko nieco?) dydaktyczne dzieło. 
No właśnie...
Może to moje pisanie odczytać mi bardzo banalne przesłanie tego filmu pozwoliło (lecz mimo tego banału przyznać trzeba, że film się ogląda i bohaterka sympatię potrafi u widza, a i satyryczne różne i lekkie zaskoczenia nawet, więc to nie tak, że krytyka to, ale jakaś taka konstatacja z pisania sama...): „Gdy kobieta nieczystą jest (tu wzburzenie feministek), nie na plan filmowy, czy w ogóle do pracy powinna się udać, lecz ustawowo czas wolny na przecierpienie (tu kiwnięcie z aprobatą feministek) powinny dostać”.
Do sztuki i różnych problemów z jej powstawaniem jeszcze powrócić bym chciał, bo (teraz udaję, że tematu się trzymam) jeśli o mojej ranie, i o niespełnieniu ma być, to o artyście koniecznie.
 „Groźna matka” Any Urushadze (Gruzja jakby co) - to taki przegląd rożnych problemów z byciem artystą i z artystą związanych. Ile i co poświecić można? Jakie granice przekroczyć wolno? Ile determinacji, by cel osiągnąć? I tu zakończę, bo to jest to, czego na pewno mi zabrakło (oczekujemy, że opowieść prowadzi do jakiegoś podsumowania, konkluzji a to przecież bzdura jest, nie tak w życiu jak w poprawnym szkolnym wypracowaniu; ars moriendi to bardzo pobożne życzenie średniowiecznych twórców i mnichów; a opowieść kończy się w przypadkowym momencie i wcale nie jest tak, jakby chciała Nałkowska [„Granica”], że koniec narzuca z konieczności sensowną kompozycję zamkniętej opowieści - to ci, co pozostali, narzucają swą wydumaną narrację oczywistemu chaosowi zdarzeń) - rana umrze wraz ze mną niedocieczona.

sobota, 14 lipca 2018

Puste łóżko nie zarabia


„Niepoczytalna” Soderbergha mimo jawnego bawienia się przez reżysera kinem gatunkowym - psychothrillerem i niezależnie od dystansu, którego źródłem zastosowana konwencja, niepokoi. Liczne nawiązania, począwszy od tych najbardziej oczywistych (oczywistych, bo czytelnych dla mnie) takich jak „Lot nad kukułczym gniazdem” czy „Mistrz i Małgorzata” (scena telefonowania na policję z kliniki psychiatrycznej jako żywo kojarzy się ze słynnym tekstem „mówi poeta bezdomny z domu wariatów” - i jak policja ma traktować poważnie tego rodzaju zgłoszenia? a my byśmy się przejęli - raczej nie, w najlepszym wypadku byśmy poprosili, by nie robić nam głupich kawałów)  tylko utwierdzają nas w przekonaniu, że problem istnieje, jest ważny i nie tylko elementem konwencji filmowej jest. Problem związany z możliwością zniewolenia człowieka pod pretekstem zagrożenia, które on stanowi dla siebie lub dla innych, z powodu kiepskiego stanu zdrowia psychicznego, przekracza granice czasu i ustrojów społeczo-politycznych. I wszelkie paraboliczne interpretacje sytuacji mitycznego (Indianin, uśmiercając bohatera, przeniósł go przecież w wymiar mitycznych wyobrażeń, gdzie stał się mieszkańcem uosabiającym nasze pragnienie wolności)  McMurphy’ego, związane między innymi z represyjnością państwa, także i w tym filmie spokojnie można przywołać, dodając, tylko na wpół żartobliwie: „uważaj, co podpisujesz; czytaj...” (bo jednak klinika z „Niepoczytalnej” zabezpiecza się prawnie i nieświadomie podpisana zgoda staje się wystarczającym dokumentem, by usprawiedliwić przetrzymywanie kogoś w zakładzie zamkniętym; co oczywiście ważne jest w USA - obecne zmiany w polskim sądownictwie pozwalają nam podejrzewać z bardzo dużą dozą prawdopodobieństwa, że naszej władzy jakikolwiek podpisany przez nas dokument nie byłby niezbędny, by usłużny sędzia, oczywiście w świetle obowiązującego prawa, a jakże, nie będzie potrzebny, by uczynić z kogokolwiek jednostkę chorą psychicznie, co oczywiście jest logiczne - każdy przeciwstawiający się władzy ewidentnie ma nie po kolei pod czachą, zamiast korzystać z profitów, łasić się i skomleć, taki delikwent, naiwnie i niedojrzale, daje wyraz wartościom [oj, przydługa ta nazbyt doraźna i współczesna dygresja, ale film Soderbergha wyzwala tego rodzaju refleksje, tym bardziej, że reżyser, wbrew prawdopodobieństwu, co nie jest zarzutem, bo w ten sposób przecież uwypukla, jak duże jest zagrożenie, sprowadza w finale do kliniki policję i prokuratora, a mi pozostaje w głowie myślątko, że sytuacja bohaterki, a więc i moja, gdybym się znalazł w analogicznej sytuacji, stała się beznadziejna], dzięki którym raczej w Rzeczpospolitej Dobrej Zmiany kariery nie zrobi). W filmie jednak, co mój przydługi wstęp (no dobra - ta moja przydługa i niestety bardzo typowa dygresja) mógłby sugerować, nie autorytarna władza pragnie zniewolić Sawyer (swoją drogą mało sympatyczną, zimną, nastawioną na zrobienie kariery niezależnie od kosztów, które poniosą inni - nie powinniśmy jej współczuć, lecz, i to też zasługa konwencji, gdy już się znajdzie w sytuacji zaszczucia, kibicujemy jej, zapominamy, jaka jest, co reżyser nam przypomina w zakończeniu, w scenie, w której bohaterka zaprasza koleżankę z pracy na obiad, by spokojnie, żeby nie powiedzieć w sposób zimny i wyrachowany, zwolnić ją z pracy [ale czy w sytuacji, w której się znalazła, ważne jest to, co o niej wiemy, przecież i jej należy się wspólczucie, nie można odbierać tego, co ją spotkało, w kategoriach kary przecież czy odwetu ze strony losu, to nie moralitet a prześladujący ją David {a przecież powinniśmy mu przyznać rację, gdy po wielomiesięcznej obserwacji ukochanej Sawyer przekonuje ją, że nie jest w pracy szczęśliwa, gdy próbuje ją uświadomić, że jest inna, dobra i że jej życie, póki co, jest beznadziejne, źe gdy była wolontariuszką w hospicjum, to odkryła swoje prawdziwe „ja”, które on pokochał; no cóż - ma pecha, Soderbergh obsadził go w roli tego Złego} nie jest wysłannikiem Fatum, uświadamiającym współczesnemu człowiekowi, jakie dziś jest znaczenie hybris] - swoją drogą daje do myślenia fakt, że zaczynamy się z bohaterką utożsamiać - może łączy nas z nią więcej, niż byśmy chcieli), nie - ona stała się ofiarą współczesnego i chyba nowoczesnego, takiego, który chcielibyśmy mieć i w Polsce (wymowa tego filmu może być źródłem argumentów dla naszych władz wszelkich opcji i usprawiedliwiać ich opieszałość w reformowaniu polskiej służby zdrowia) systemu opieki zdrowotnej (tak, tak - nie tylko firmy farmaceutyczne przejmują stopniowo władzę nad światem). Klinice psychiatrycznej opłaca się więzić Sawyer tak długo, jak będzie za nią płacił ubezpieczyciel. Jak powiedział, chyba jedyny sympatyczny bohater tego filmu, Nate (który, następne skojarzenie, przypomina Majera, granego przez Topę w spektaklu Smarzowskiego „Kuracja”, bo też znalazł się wśród kuracjuszy dobrowolnie, jest dziennikarzem, i też kończy się dla niego ten eksperyment tragicznie): „puste łóżko nie zarabia”.
W sumie to ja chciałem napisać tekścik o miłości (i zrobiło się jak zwykle). Bo przecież David zakochanym (?) człowiekiem jest (podoba mi się też ten brak oczywistości, który, co zresztą charakterystyczne dla tego gatunku, dość długo pozostawia widza w niepewności co do kształtu ontycznego świata przedstawionego, lecz - i to chyba wbrew wyznacznikom pewnym - bohaterka w pewnym momencie sama formułuje wątpliwość co do swego zdrowia psychicznego i zaczyna się zastanawiać, czy nie popadła w obłęd, czyli czy - i to już ze strony widza - to, co oglądamy, to obiektywny [czy coś takiego w ogóle istnieje] obraz rzeczywistości, czy też postrzegamy świat zapośredniczony przez obsesje Sawyer [David przekonująco gra niewinnego bardzo pielęgniarza i gdy po raz pierwszy bohaterka dostrzega w nim swego prześladowcę, ja przestałem jej wierzyć a i do narracji nabrałem dystansu]. 
Co się dzieje z człowiekiem, gdy jego sercem i umysłem całkowicie zawładnie wyobrażenie (właśnie - wyobrażenie: to też na moment pojawia się jako temat tego filmu [oczywisty bardzo, ale do przypominania aż do, nomen omen, obłędu] - obdarzamy emocjami [bo to przecież nie miłość, jakkolwiek by ją definiować] fantom wytworzony w naszym mózgu i analizie jego powinniśmy poświęcić czas przede wszystkim, gdy wyzwolić z niego się chcemy [czemu techniki psychoanalityczne służą przecież a i nie tylko one; pewne jest jedno- to treści naszej nieświadomości kreują tego upiora {upiora nie dlatego, że straszy, choć czasami także, ale dlatego, że wydaje ubieramy go w ciało, można powiedzieć, że opętujemy nim - nie ma takiego czegoś - kogoś ze świata realnego i ten ktoś w naszych oczach odziany jest w treści nieświadomości naszej, swoistym upiorem się staje} którego ukochanym zwiemy] swoistego ideału, który ukochaną zaczyna nazywać i która staje się jedyną treścią jego życia? W którym momencie nasze starania, by nieba przychylić tej naszej miłości, stają się jednostką chorobową kwalifikującą nas do zakładu zamkniętego, bo stajemy się zagrożeniem?
Ale dzisiaj o miłości jednak nie będzie.

czwartek, 12 lipca 2018

Nie przepisujcie Szekspira


Demoniczna manipulacja była tematem poprzedniego wpisu. I nasuwa mi się taka zgrabna (ależ brak samokrytycyzmu) kontynuacja - bo chciałem (znowu) o Burzy, w której przecież mamy na maxa do czynienie z reżyserowaniem rzeczywistości. I w ten sposób wkraczamy na teren sztuki i jakoś pewnie dowartościowujemy to (być może niedotyczące wszystkich) pragnienie tkwiące w człowieku, by otaczający świat uczynić spektaklem, nad którym pełnimy władzę bądź w którym gramy główną rolę aktorską (choć to oczywiste, że w sztuce przez nas tworzonej, w tej kreacji porządkowania rzeczywistości w głowie naszej, zawsze jesteśmy w centrum nawet, gdy wydaje się nam, że nie, gdy kompleksy, frustracje i kłopoty z poczuciem własnej wartości). A jeśli sztuka i jej magia prowadząca do zawłaszczenia wyobraźni i świata (czy to nie to samo?) bohaterów i widzów - to Prospero wyłania się zza horyzontu mych skojarzeń, by jeszcze bardziej poczynania Heddy Gabler widzieć na tle... Ale Prospero w zakończeniu „Burzy” może ma, jak sądzą niektórzy, wyrzuty sumienia w przeciwieństwie do Ibsenowskiej bohaterki. Być może dręczy go poczucie winy z powodu tego spektaklu, do którego popchnęło go pragnienie zemsty? „I rozpacz tylko czeka na mnie wszędzie, / Jeśli modlitwa w pomoc nie przybędzie:/ Modlitwa bramy litości otwiera/ I błędów dawnych pamiątki zaciera” i „Jak sami chcecie grzechów odpuszczenia,/ Tak mi przebaczcie moje przewinienia” (Burza oczywiście). Taka możliwość interpretacji ostatnich słów Prospera pojawia się w książce Margaret Atwood Czarci pomiot, która ukazała się w serii Powieści inspirowane Szekspirem
Tytuł tej notki jednoznacznie odzwierciedla mój stosunek do tego rodzaju okolicznościowych pomysłów. Jednak jest to niezupełnie prawda - bo przecież nie mam nic przeciwko różnym twórczym zabiegom dokonywanym na ciele uznanego i uświęconego dzieła; zachęcam wręcz do tego. Choć powieść inspirowana to przecież nie „kaleczenie” (jak niektórzy to określają) oryginału a tylko nawiązanie do niego, nawet przez ortodoksów traktowane jako w pełni dopuszczalne i niepodlegające dyskusji. Ale w tym wypadku mamy do czynienia z dziełem niejako zadanym, niczym w szkole. Prawie jak wypracowanie. I tak to troszeczkę, niestety wygląda  (głupio mi trochę tak radykalnie oceniać uznaną autorkę, ale takie wrażenie towarzyszyło mojej lekturze tej książki, chyba że autorka właśnie zdystansowała się wobec tego rodzaju pomysłów twórczych a ja nie dostrzegłem ironii) - powieść na zamówienie z góry określonym tematem (nic nowego pod słońcem sztuki europejskiej przecież - brak skrępowania i indywidualizm - te kryteria, decydujące o ocenie dzieła, stosunkowo niedawno zagościły w krytyce sztuki, mecenasi nie takich rzeczy żądali a potrafiły powstać mimo wszystko arcydzieła). I ta jakaś niewiarygodność psychologiczno - społeczna (formułując takie zdanie czynię z siebie fachowca od psychologii i nauki o społeczeństwie, powinienem więc bardziej skromnie: nie wierzę, ja nie wierzę w niektóre kreacje bohaterów i sytuacje). Dyskusje z więźniami na temat analizy tekstu Szekspira przypominają mi bardziej takie nieco lżejsze, ale jednak seminaria ze studentami. Cenne one są merytorycznie, bo lubię przyglądać się kolejnym znaczeniom wyłaniającym się z kreacji Szekspirowskich, ale jakoś trudno mi uwierzyć, że formułowane są przez złodziejaszków i oszustów... i można mi zarzucić, że mam ograniczone, żeby nie powiedzieć - dyskredytujące spojrzenie na tę społeczność, ale ja miałbym problem, by sprowokować uczniów liceum do poszukiwania tego rodzaju pomysłów (tak, tak - świadczy to o trafności mej decyzji związanej z pożegnaniem się z zawodem belfra). Mały przykład: „Dopiero na końcu dociera do niego, że może nie wszystkiemu są winni inni ludzie [Prospero oczywiście]. I widzi, że zło w Kalibanie w sumie nie różni się jakoś bardzo od zła, które on, Prospero, nosi w sobie. [...] Kaliban jest jakby ucieleśnieniem gorszej strony Prospera. [...] I dlatego Prospero mówi: „Do tej mrocznej stwory ja się przyznaję”” - mówi to więzień ze stresem pourazowym skazany za włamanie i napaść... dla mnie za klarowne to jakoś i mam nadzieję że się mylę i że mój brak wiary w możliwości intelektualne więźniów związane są z moimi belferskim frustracjami (choć uzupełnię ten wpis kiedyś o kilka słów na temat filmu Cezar musi umrzeć, którego akcja też w więzieniu i o Juliusza Cezara Szekspira w tytule chodzi oczywiście).  
To wygląda troszeczkę tak, jakby autorka zrobiła sobie wykaz postaci i sytuacji z Burzy i skoncentrowała się na wymyślaniu (chyba jednak na siłę) ich współczesnych odpowiedników (zabieg taki prowadzi niestety do pewnych sztucznych rozwiązań, jeśli chce się, by tych analogii było jak najwięcej - przecież to nie jest tak, że archetypiczne schematy pasują do rzeczywistości jak jeden do jednego, czasami wręcz tylko muskają realia świata przedstawionego [patrz Pogorzelisko] nadając im walor uniwersalności - w sztuce nic na siłę). Bohaterem jest zdetronizowany reżyser teatralny, który, gdy już prawie wszyscy o nim zapomnieli, wykorzystuje szansę, którą podsunęła mu rzeczywistość (prowadzi warsztaty teatralne w więzieniu a Antonio jest wizytującym to miejsce ministrem), by zemścić się na antagoniście. A jeśli komuś mało, to wraz ze swym zespołem przygotowuje się do wystawienia Burzy. 
Ale są rzeczy, które przecież potrafię docenić. O jednej już było - różne odczytania i możliwości inscenizacyjne Burzy. Lubię tego rodzaju poszukiwania. 
Oraz zwrócenie uwagi, że jest to utwór nie tylko o zemście, więzieniu czy też dylematach artystycznych; jest to sztuka o odejściu także. A ponieważ ja też w takim momencie, więc jakoś wychwytywałem ślady tego wątku skrzętnie, szczególnie na początku. Choćby taki cytat: 
„ Reszta życia. Kiedyś wydawało się, że to szmat czasu. Jak szybko zleciało! Jak wiele z tego czasu zmarnował. Jak mało zostało do końca” 
albo: „ Felix szybko przekonał się, że nie ma nic prostszego niż zniknąć – i że świat niezbyt się przejął jego zniknięciem. Dziura, jaką po sobie zostawił [...] błyskawicznie się wypełniła Życie, jak to miało w zwyczaju, toczyło się dalej”. 
I na koniec taki proroczy, jeśli chodzi o moją sytuację: „Coraz więcej, karygodnie dużo czasu przesiadywał w cieniu na leżaku kupionym z ulicznej wyprzedaży, gapiąc się w przestrzeń. Po pewnym czasie taki człowiek zaczyna widzieć rzeczy, które, ściśle rzecz biorąc, nie istnieją”. 

M. Atwood: Czarci pomiot

niedziela, 1 lipca 2018

Gdy uczuć pozbawiony człowiek...


Dawno dawno temu, gdy teksty naukowopodobne pisałem, zajmowałem się między innymi kobietą demoniczną w literaturze. Wydawało się, że teoretyczne podjęcie tej problematyki uchroni mnie przed upadkami, których doświadczył taki na przykład Bungo. Nie trzeba być szczególnie przenikliwym, by się domyślić, że nic bardziej mylnego. Wprawdzie lektura (dotyczy to też oczywiście i teatru, i filmu) utworów, w których tego typu bohaterki stały się dla pisarzy pretekstem do opisania zagadkowej natury człowieka, przyczynia się do utraty naiwnej utraty wiary w szczerość ludzkich słów, zachowań a także uświadamia, że obietnice wypowiadane w chwilach namiętnych uniesień, nawet jeżeli nie są grą a szczerym wyznaniem, to prawdziwe są tylko w momencie ich wypowiadania, są dźwiękami wzmacniającymi erotyczne doznania, lecz naznacza ona także cieniem te spotkania, które mogłyby być świadectwem uczciwości i bezpośredniości relacji międzyludzkich (nie jestem do końca pewny, czy to zdanie jest poprawnie zbudowane). A przede wszystkim to akademickie przygotowanie nie chroni przed upadkami charakterystycznymi dla życia.  I tak mi niestety pozostało.
A dlaczego o tym? A bo zachęcony namową, przypomniałem sobie „Heddę Gabler” Ibsena (a ponieważ ostatni mój kontakt z tym utworem miał miejsce chyba z 25 lat temu, to jakbym po raz pierwszy czytał) i potwierdzam - warto; może nawet warto, by ktoś wystawił.
Niestety kontakt z tym utworem może pozostawić w odbiorcy ślad w postaci dystansu wobec płci przeciwnej, może pozbawić człowieka, szczególnie niedoświadczonego, tak potrzebnej, by w pełni przeżyć pierwsze uniesienia miłosne, spontaniczności a nawet naiwności. Moja lektura tego utworu utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że ostrożności nigdy za wiele.
Są oczywiście w tej sztuce rzeczy archaiczne, choćby w porządku obyczajowym; choć nie chcę się zapędzać - już wielokrotnie wydawało mi się, że coś we współczesnym społeczeństwie jest niemożliwe, a świat mnie otaczający zaskakiwał żywotnością form, które mi się wydawały z epoki kamienia łupanego - bo przecież, że jeden skromny przykład tylko przytoczę, „skandaliczne” porzucenie męża przez panią Elvsted i dziś może spotkać się z przyganą co niektórych, nie tylko biskupów. 
Ale rzeczywiście najważniejsze może okazać się to, na co Kuba (syn mój) zwrócił mi uwagę: ta niepozorna sieć kobiecych (w tym wypadku kobiecych, ale problem jest uniwersalny przecież) manipulacji doprowadzających do śmierci Eilerta Lövborga. I w sumie od koncepcji reżysera czy aktorki zależeć będzie, czy uczynimy z Heddy Gabler kobietę działającą z premedytacją, czy też nie w pełni świadomego swych czynów nieszczęśliwego człowieka. Jedno jednak o sobie wie bohaterka, bo zbyt często, szczególnie pod koniec sztuki, o tym mówi: w jej hierarchii wartości na pierwszym miejscu jest poczucie posiadania władzy nad drugim człowiekiem. I to na pewno ma charakter demoniczny a nie dotyczy niestety tylko sfery relacji mesko-damskich. Hedda delektuje się sposobem, w jaki doprowadziła przyszłego męża do zakupu willi, na którą ich nie stać; czerpie satysfakcję z gry prowadzonej z asesorem Brackiem, jednocześnie podkreślając (i chyba można jej wierzyć), że tylko na grze się skończy; jest wyprowadzona z równowagi, gdy się dowiaduje, że inna kobieta a nie ona mogła mieć zbawienny wpływ na sposób życia Eilerta (co stało się punktem wyjścia do rozpoczęcia delikatnej intrygi prowadzącej do finału, ale utwierdzającej w bohaterce moc oddziaływania na innych); nawet sytuacja z kapeluszem ciotki Julii świadczy o jakiejś permanentnej potrzebie igrania z innymi, ich uczuciami i zachowaniami. Hedda Gabler posiada niewątpliwie cechy kobiety demonicznej, ale my już dzisiaj raczej nie mamy watpliwości, że ten aspekt demonizmu jest cechą ogólnoludzką. Książki o wywieraniu wpływu na ludzi cieszą się ogromną popularnością nie z tego powodu, myślę, że chcemy się jakoś obronić przed manipulacją, lecz dlatego, że sami pragniemy skutecznie oddziaływać. A to oznacza władzę. Lecz już starożytni teoretycy retoryki podkreślali, że skutecznemu mówieniu powinno towarzyszyć przestrzeganie zasad moralnych i używanie oratorskich chwytów tylko w dobrym celu. Sa to jednak pobożne życzenia, jak wiemy.
Jednak Ibsen pokazuje coś więcej - wykreował bohaterkę, która zawiedziona jest światem, nie kocha, no i - co wydaje się fundamentalne - mierzi ją pospolitość. Ta moc oddziaływania na innych staje się dla niej jedynym sensem życia. Zaszantażowana, gdy sznureczki intrygi wymknęły jej się z rąk - robi to, czego „się nie robi” w pospolitym świecie, by do końca decydować (przypomniały mi się „Niebezpieczne związki” i markiza de Merteuil, ale tego wątku nie pociągnę, choć chętnie do niego wrócę może nawet niebawem). A ile tej potrzeby jest w naszych codziennych „pospolitych” relacjach czy też związkach? Gdy partner (bądź nawet czasami wielu partnerów) potrzebny jest nie dla budowania intymnych więzi, a by utwierdzać się w przekonaniu, że skutecznie kontrolujemy innych? I to nawet za cenę namiętnych wyznań miłosnych, gdy tylko one wydają się skuteczne. Za cenę nawet namiętności bez wyznań. Choć w tym wypadku nie tylko posiadanie władzy ale i innego rodzaju przyjemności stają się celem. 
Ale to nie jest przypadek Heddy Gabler, to jest przykład mojej nieposkromionej dygresyjności. Ona nie jest człowiekiem (specjalnie nie określam płci), który by ryzykował utratę władzy nad partnerem na rzecz przelotnych hedonistycznych doznań zmysłowych. W tej sztuce rola hedonisty przypadła Brackowi. I to mógłby być kolejny wątek ukazujący hipokryzję, ale w wymiarze już nawet społecznym. Asesor należy do tych, którzy są źrodłem norm, wiedzą, co wypada a co nie, „czego się nie robi”. Ale to u niego ma miejsce impreza, podczas której panowie wolą być we własnym gronie i to on bezczelnie uwodzi Heddę i proponuje, że weźmie na siebie rolę drugiego koguta w kurniku. To już jest Ibsen pełną gębą - obnażający fałsz w wymiarze społecznym.
Ale jest jeszcze jedna rzecz, która mnie jakoś tam... Bo ci wszyscy bohaterowie pozytywni: Tesman - naiwny mąż, infantylnie uradowany, gdy w decyzji Heddy koniecznie chciał ujrzeć jakiś ślad jej uczucia do niego (oj, jak często chwytamy się takiej brzytwy i mimo pokaleczeń wypatrujemy następnych, świadomi, jak żałośni jesteśmy... ale jeżeli źle się umiejscowiło uczucia to i w krwawym tonięciu widzieć będziemy palec boży); ciotka Julia - widząca jedyny sens swej egzystencji w pracy dla innych, w poświęceniu; ale i pani Elvsted - pierwowzór kobiety wyzwolonej (jeszcze nieśmiało, ale jednak), ale widzącej sens swej egzystencji w matczynym oddaniu dla innego mężczyzny, pani Elvsted, która nie dostrzega, że jej intelektualne fascynacje mają podłoże erotyczne i że nigdy nie doświadczy spełnienia... no więc ci wszyscy bohaterowie pozytywni jakoś się nudni wydają. Ocena ta zbliża mnie do sposobu postrzegania świata przez Heddę Gabler i może ona być niewątpliwie także punktem wyjścia do budowania tej roli na scenie. Bo jeśli mamy świadomość, że innych darów świat nas pozbawił, to pozostaje gra. A nie każdy ma przecież odwagę, by ją „pięknie” zakończyć. Niczym właśnie Hedda... Czy to nie jest miara jej godności? W roli, którą dla niej napisał świat (Bóg?), jest autentyczna i uczciwa do końca.
Wiem, na maxa niemoralna. Bo to zła kobieta?

Henryk Ibsen: Hedda Gabler