sobota, 18 kwietnia 2020

Synowie Danii


Śniadanie. Niepełna (ojciec zginął, gdy jeszcze mieszkali w Iraku) arabska rodzina mieszkająca w Danii siedzi przy stole w kuchni. I matka pyta Zakarię, czy teraz, gdy już jest dorosły, to idzie do pracy czy na studia. Tak jakby wcześniej o tym nie rozmawiali. Sprawa życiowego wyboru ot tak rzucona przy porannej jajecznicy. Dla mnie niewiarygodne. I troszeczkę taki jest ten film. Ważne rzeczy sąsiadują z uproszczeniami, niedopowiedzeniami, czy wręcz z rzeczami, które wydają się niewiarygodne. Jak choćby dramaturgia głównego wątku skonstruowana jakby pod z góry wymyśloną tezę. Tylko ta teza jakaś taka dwuznaczna: nie angażuj się, będąc imigrantem, w działalność służby bezpieczeństwa swej nowej ojczyzny, bo ci, których dzięki temu uratujesz, brutalnie zaatakują twą rodzinę, a ci, dla których pracujesz, nie uchronią cię przed tym. Ale jest też i inna teza: jeśli ulegniesz pokusie działalności terrorystycznej, chcąc dać wyraz swej złości, zostaniesz zdradzony przez tych, którym najbardziej zaufasz (i to przesłanie skłonny byłbym poprzeć, bo nie obchodzi mnie, jaka motywacja powstrzymać może kogoś przed popełnieniem zbrodni, ale czy ono do mnie jest skierowane?).
A może należy wyciągnąć wniosek z tego filmu taki, że cokolwiek zrobimy, to i tak nacjonaliści wygrają. I pozostaje nam tylko osobista zemsta. Nienawiść.
A skoro oni wygrają, to może rzeczywiście należy wynieść się z tego kraju.
Wniosek jak najbardziej na rękę Synom Danii. O to im przecież chodzi.

Wiem, to nie takie proste, ten film, to znak protestu. Plakat w wyrazisty sposób przestrzegający przed rosnącym zagrożeniem nie ze strony uchodźców, a ruchów naziolskich. Przed ich obecnością w oficjalnej mainstreamowej polityce.
Na pewno jest to ostrzeżenie ważne. Widać, że z jednej strony służby śledzą, co dzieje się w organizacjach skrajnie prawicowych (chciałoby się mieć takie przekonanie także i co do działań naszych służb, bo jednak reakcje na działania co niektórych bardziej zaangażowanych dziennikarzy świadczą o tym, że służby raczej nie po stronie bezpiecznego państwa są zaangażowane), ale jednocześnie, gdy zagrożenie narasta, bagatelizuje je, koncentrując się na tym, co knują uchodźcy. Chciałoby się wiedzieć, jak jest naprawdę. W jakim stopniu jesteśmy chronieni od terroryzmu niezależnie od tego, w jakie barwy się obleka.

Zaczyna się od ataku terrorystycznego, o sprawcach którego niczego się nie dowiadujemy. Bo taka jest intencja. Byśmy wiedzieli jak najmniej. By pozostało nieokreślone poczucie strachu, które łatwo jest zmanipulować i wykorzystać. Bo wiadomo przecież, kto za tym stoi. Rodzi się nienawiść. A to, że politycy skrajni potrafią ją doskonale zagospodarować, wiemy nie od dziś. Martin Nordahl także tę wiedzę posiada. Skrajna prawica dochodzi do władzy.
Retoryka nacjonalistów rodzi odzew. Dwojaki.
Bo na pierwszym planie mamy do czynienia w filmie z dwójką Arabów (podoba mi się, krytykowany przez niektórych podział filmu na dwie części, to zagubienie gdzieś w jednej trzeciej bohatera, którego uważaliśmy za protagonistę i przeniesienie narracji na losy Aliego), którzy od lat już mieszkają w Danii.
Jeden staje się terrorystą, drugi pracuje w służbie bezpieczeństwa i czasami inwigiluje swych pobratymców. Obaj mają przerąbane. Co zresztą podkreślone jest też w wypowiedziach nacjonalistów: jeżeli pozostajesz wierny swej tradycji, to stanowisz potencjalne zagrożenie terrorystyczne i ta niechęć do integracji jest poważnym grzechem; jeśli stajesz się konwertytą, to nie można tobie zaufać (dokładanie jak z antysemityzmem w „Lalce” i z sytuacją Szlangbauma). Po prostu dla nacjonalisty nie ma dobrego Araba mieszkającego w Danii.
Tylko, że my to doskonale wiemy.

Chciałbym więcej dowiedzieć się o motywacjach, które kierowały radykalizowaniem się postawy Zakarii. Trochę jest. ale jakoś to zbyt szybko. Rozumiem, że nienawistne napisy na murach mogą wyzwolić skrajne zachowania. Ale to chyba jakiś proces jest. Szczególnie, gdy ma się tyle do stracenia, co niedoszły morderca Martina.
A Ali? W sumie to nie wiem, czy on ma wyrzuty sumienia? Wątpliwości na pewno.
Itd.

Podczas oglądania tego filmu nie miałem wątpliwości, że o rzeczach, które stanowią jego temat, trzeba mówić a może nawet krzyczeć. Nawet jeżeli mamy poczucie, że dużo się mówi i krzyczy. Wciąż na pewno za mało.
Ale jakiś czas po obejrzeniu uświadamiam sobie, że jestem w tym samym miejscu, że w zasadzie to w tym filmie wszystko jest raczej dla mnie oczywiste. Że świat staje się coraz bardziej ponurym miejscem i nic na to nie poradzimy.
Jeszcze można się pocieszać, że jestem biały, facet i u nie uchodźca. Z religią może być kłopot, bo już niekatolikom jedna z posłanek kazała składać przysięgę wierności.
Ale to chore pocieszanie.
Bo tylko do czasu.
I nie zmienia ono faktu, że świat staje się coraz bardziej ponurym miejscem. A ja, pocieszając się w ten chory sposób, czynię go jeszcze bardziej ponurym.

Synowie Danii reż. Ulaa Salim

środa, 15 kwietnia 2020

Władca i jego pogarda, czyli Kaligula lokalny



Bo „Kaligula” to nie tylko wielka metafora. To także obraz typowy bardzo władzy autorytarnej.

Kaligula jest jedynym człowiekiem wolnym, a przynajmniej tak mu się wydaje, że jego władza nad ludzkim życiem (Mrożkowski Artur wpadł na to troszkę później i mimo łączącego go z cesarzem idealizmu inny przyświecał mu cel… choć można by i tu pogrzebać) nie ma granic (tę wolność władcy lubią manifestować, co u nas ostatnio bardzo cynicznie i bezczelnie przecież).
To mogłoby być nawet komiczne, gdyby nie było takie smutne, ale dla Kaliguli największym pragnieniem, potwierdzającym , że można przekroczyć stan ludzkiej egzystencji, jest pożądanie księżyca… on nawet nie chce go porwać, on go chce mieć w swoich rękach.
„Potrzebuję więc księżyca, szczęścia, nieśmiertelności, jakiejś rzeczy, która może byłaby szalona, ale która by nie była z tego świata”.
Ludzkie życie nie ma dla niego żadnego znaczenia. Skarb państwa ma znaczenie. I ta rola, zapełnienia kasy kosztem ludzkiego życia przypada Intendentowi. Czyli takiemu, powiedzmy, premierowi.
I to temu Intendentowi wydaje polecenie: „Jutro będzie plaga, a zatrzymam ją, gdy mi się spodoba” (w czasach, w których liczy się tylko prawda medialna, życzenie Kaliguli nie wydaje się za trudne do zrealizowania; nie to, bym sugerował, że któryś z decydentów naszych wymyślił pandemię, ale już podejrzewanie, że mogą próbować za pomocą mediów przekonać nas, że plaga minęła, nie jest tak bardzo naiwne chyba, a już na pewno towarzyszyć może myśleniu Kaliguli, kimkolwiek by on nie był).

Mamy przerąbane jeśli ten nasz Kaligula gotów byłby powtórzyć: „To jest szczęście, owo wyzwolenie nieznośne, ta powszechna pogarda, krew, nienawiść naokoło, to osamotnienie niezrównane człowieka, który trzyma całe swe życie w zasięgu własnego wzroku, bezgraniczna radość mordercy bezkarnego, nieubłagana logika, która zgniata egzystencje ludzkie”. Wszelka krytyka tylko go karmi i tuczy. Oburzenie na pogardę tylko wynosi ponad. Odwoływanie do wartości w geście świętego sprzeciwu tylko śmieszy.

Kto go otacza? Jaki jest ten dwór, na który postanawia powrócić prokonsul Herbertowski?
„wszystko minęło: uczciwość, szacowność... […] Wszystko  znika w obliczu strachu”. Dwór, który pada na twarz przed Kaligulą w stroju Wenery; głosuje za, ale się nie cieszy…
Helikon , który twierdzi, że najmądrzej jest być widzem.

By takiego dyktatora obalić warto posłuchać Cherei: „Umiejcie najpierw widzieć go takim, jaki jest – wtedy lepiej będziecie mogli go zwalczać”. Trudno jednak, szczególnie dziś, u nas (to będzie jednak nazbyt jednoznaczne) zgodzić się z dalszymi jego słowami: „pozwólmy Kaliguli działać. Pchajmy go nawet ku temu działaniu. Organizujmy jego szaleństwo. Nadejdzie dzień, gdy znajdzie się on sam jeden, oko w oko, z całym państwem zmarłych i ich krewnych”. Ale działać za wcześnie nie można niestety, bo: „Lud byłby dziś jeszcze przeciw nam”.

Elementem scenografii koniecznie musi być lustro (które zresztą jest w didaskaliach).

Czytając „Kaligulę” czuję dziś niemal to samo, co podczas lektury „Roku 1984” w stanie wojennym.
To się dziś na pewno na scenę aż prosi…

A.    Camus Kaligula


niedziela, 12 kwietnia 2020

Kaligula now




Zwykło się teraz przywoływać „Dżumę”. A ja w innym tekście A. Camusa znalazłem nieodkrywcze niepocieszenie. Jego lektura łączyła się także z zabawą,  która tu czasami, w kierownika literackiego nieistniejącego teatru. Jakoś sobie pomyślałem, że chętnie zobaczyłbym na scenie „Kaligulę”, w którym to dramacie dostrzegłem komentarz do naszych czasów w kontekście ogólnoludzkim ale i niestety bardzo lokalnym. Do tego stopnia, że ta lokalność mogłaby nawet nazbyt toporna się okazać, jednoznaczna nad wyraz, pozbawiona radujących serce humanisty niedopowiedzianych sugestii czy też ironii.

Ja nawet nie wiem, czy pewne rzeczy dopowiadać, by rzecz nie okazała się przez swą jednoznaczność nazbyt nachalna.

Kaligula jest dotknięty osobistą tragedią (umiera Drusilla, jego ukochana siostra i kochanka w jednym, ale sam później stwierdza, że w sumie to nieistotne, kto lub co stało się punktem wyjścia do jego „oświecenia”) znika z pałacu (trzy dni i trzy noce stają się czasem gruntownych przewartościowań). Typowa sytuacja pozbawiająca człowieka poczucia oczywistości. Zakwestionowanie poczucie normalności. Uświadomienie sobie, że jest ona jedynie stanem, do którego żeśmy się przyzwyczaili (jednak zacytuję „Dżumę”: „Bez wątpienia, nic dziś bardziej naturalnego niż ludzie pracujący od rana do wieczora, którzy potem na kartach, w kawiarni i na gadaniu tracą czas, jaki pozostał im do życia” dodajmy, że ludzie ci pozbawieni są podejrzeń na „istnienie czegoś innego”).

Kaligula pojął nędzę ludzkiej egzystencji („Ten świat nie ma znaczenia, a kto to rozumie, zdobywa wolność”). Nie wystarczy mu jednak ta samowiedza. Uwiera go, że inni swym codziennym zabieganiem kłamią tej prawdzie.
Kłamią artyści, tacy jak Cherea, nadając „znaczenie istotom i rzeczom”, (Cherea, który otwarcie przyznaje, że Kaligula i to, co on sobą uosabia, jest i w nim, że jest jego wewnętrznym wrogiem, bo „nie można kochać tego swojego oblicza, które się próbuje zamaskować”). Cherea, który mówi „chcę żyć i odczuwać szczęście. […] ani jedno, ani drugie nie jest możliwe, gdy się wyciąga wszelkie konsekwencje z absurdu”. Czy też Scypion który w bogów nie wierzy, ale nie chce tej wiary odbierać innym. A choćby Caesonia, cesarska kochanka, która w przyjemności zmysłowej znajduje ukojenie, bo „jeśli zło jest na ziemi, dlaczego je powiększać?”.

Kaligula jest idealistą i gdy uświadomił sobie okrutną prawdę o ludzkiej egzystencji, nie potrafi spać ani spokojnie zjeść obiadu.
[swoją drogą to interesujące, jak różne wnioski można wyciągnąć z głęboko pojętej banalnej prawdy, że „Ludzie umierają i nie są szczęśliwi” – z jednej strony Kaligula, okrutny pedagog (można by tu przewrotną dygresję o różnych szkołach nauczania zmierzającego do ulepszenia świata, ale zostawmy w domyśle jako pomysł dla przyszłych twórców scenariuszy pisanych na kanwie utworu Camusa), a z drugiej np. taki Siddhartha z powieści Hermanna Hessego; ta druga możliwość także jest zasygnalizowana w dramacie, to Scypion w polemice z Kaligulą stwierdza: „mam tylko jeden sposób, by zrównoważyć wrogość świata […] Ubóstwo”]
Kaligula z prawdy, którą sobie uświadomił, wyciąga skrajnie okrutne wnioski.
Jest cesarzem, ma władzę a więc i środki, by przymusić ludzi do zmierzenia się z nieobliczalnym. Jest cesarzem, chce mieć więc poczucie sprawczości. Nie może się pogodzić z tym, że porządek świata jest poza jego zasięgiem. W obliczu ciemnego chaosu chce nadać szalony sens swej egzystencji.

Zaczyna od tego, że nakazuje wszystkim poddanym sporządzić testament, w którym przekazują wszystko na rzecz państwa, a następnie w całkowicie przypadkowy sposób uśmierca „te osobistości”.
W ten sposób staje się uosobieniem nieobliczalnych praw natury, wymierzając karę śmierci dowolnie, by nie powiedzieć na oślep.  W każdej chwili każdy może się spodziewać, że wyrok już na niego zapadł, „wszyscy są winni jednakowo”. Staje się wodzirejem tańca śmierci: „Chcę, by wprowadzono skazanych na śmierć. Chcę mieć moją publiczność. Sędziowie, świadkowie, oskarżeni, wszyscy z góry skazani”.
Ma nieograniczoną władzę.
Ale to nie śmierć jest najgorsza, nie chodzi Cesarzowi tylko o to, by poddani żyli z poczuciem, że w każdej chwili można umrzeć (wiedza, którą czasami się zdobywa w obliczu ostrego starcia z nieubłaganymi prawami natury); Kaligula pragnie, by dotarło do ludzi, jak to jest absurdalne, by w konsekwencji utracili poczucie sensu życia, by uświadomili sobie fałszywość wszelkich celów motywujących człowieka do istnienia.

Więc Kaligula jako metafora…
ale są tam i bardziej konkretne obrazki,
bo czego tam nie ma w tym dramacie (i teraz może nazbyt dosłownie będzie)?
Jakby się uprzeć to i „choroby współtowarzyszące” można dostrzec. Mereia zażywa środek przeciwko astmie. W związku z tym dochodzi do konfliktu z Kaligulą (chciałoby się przytoczyć całą tę wymianę zdań, bo to smaczne bardzo i wieloznaczne przeciwstawienie logiki śmierci ludzkiemu pragnieniu ocalenia choćby na chwilę, to już nawet nie gra, jak w „Siódmej pieczęci”)… że niby chce umknąć śmierci albo że boi się, iż zagięła na niego parol. I to i to jest sprzeciwianiem się woli cesarza. Jest i trzecia wina – Mareia sądzi, że logika Kaliguli go nie dotyczy. Ech… naiwny, jak każdy z nas do któregoś momentu. Umiera wbrew swym obawom nie na astmę a z woli Kaliguli, astma okazuje się chorobą współtowarzyszącą…
Puenta Kaliguli: „To nic nie szkodzi. Trochę wcześniej, trochę później”.
A ten burdel, który każdy ma obowiązek odwiedzić…a jak nie, to śmierć… Jakoś skojarzyło mi się to z „Absurdem i samobójstwem” tegoż autora: „Jest tylko jeden problem filozoficzny prawdziwie poważny: samobójstwo. Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć”. Bo niepodporządkowanie się nakazowi Kaliguli, to tak jak samobójstwo, odmowa uczestniczenia w tym burdelu.

Tyle na razie, bo żadna literatura nie jest w stanie sprostać śmierci, dać jej wyraz: „Poeci są przeciw mnie” stwierdza pod koniec Kaligula.

Ja wybieram ubóstwo.

A. Camus Kaligula

czwartek, 9 kwietnia 2020

Sokół nie Boccaccia a maltański



W tym czasie alienacji, niczym w „Dekameronie”, można w końcu całkowicie bezkarnie, a nawet zalecane to bywa, poddać się złudnej sile wymyślanych historii. Schronić się w nich przed zarazą.
Powrócić do tych już prawie zapomnianych (u mnie, jak wiadomo, następuje to dość szybko). Niby znanych a jednak…
No i też, jak u Boccaccia, dających do myślenia, ale w atrakcyjny sposób podanej.
Moją słabością, banalną przyznaję, są kryminały (na szczęście przestaliśmy się już wstydzić tych naszych słabości, więcej – wiemy już, że nie było czego, a także, że to, co niby niższe, jeśli zostanie wyparte, większe szkody przynosi, niż zaakceptowane… ale dziś nie o tym [choć pokusa podryfowania po polu luźnych skojarzeń duża]).

Przypomniałem sobie „Sokoła maltańskiego” Hammetta (1930 rok – warto o tym wspomnieć, bo to przecież 100 lar prawie) i tak se pomyślałem, że to świetnie nadaje się do teatru (być może nie jestem oryginalny, ale nie znam wersji scenicznej tej powieści; film wiadomo – początek kina noir, rok 1941, ale o scenie nie słyszałem). Odnosi się wrażenie podczas lektury, że to w takiej intencji pisane było. Tam wszystko w dialogach (a niemal każda scena to pojedynek między oszustami). Wyraziste postaci i intryga nie do pogardzenia. 4 zabójstwa, a żadnego nie widać, niemal jak w tragedii greckiej (a i bohater [skoro już antyczne wzorce przywołałem], jak to w kryminale, niczym Edyp dąży do prawdy przede wszystkim). Wszystkie zrelacjonowane. Tylko jedna ofiara kończy swój żywot na oczach widzów, lecz śmiertelny cios zadany jej jest zanim wkroczy na „scenę”. Niewiele trzeba, by ten epicki tekst przekształcić w dramat (znowu powtórzę: pewnie ktoś już to zrobił, ale ja nie wiem o tym).

Ale czy warto?
Jakie tematy, w tej atrakcyjnej, bo kryminalnej, formie, można by w tym tekście uwypuklić, by cos interesującego, na miarę opowieści spod zadżumionej Florencji opowiedzieć?
No przede wszystkim mój ulubiony temat: kompletnie nie wiadomo, gdzie leży prawda. Wszyscy zwodzą, wymyślają kolejne wersje zdarzeń, udają, grają. I nawet w pewnym momencie chyba jedyna uczciwa osoba, czyli sekretarka Sama, może też być podejrzewana przez czytelnika o to, że jest zamieszana w sprawę (swoją drogą jej rola w filmie Hustona uszczuplona została i nie wybrzmiała jej naiwność związana z zaufaniem do innych a szczególnie do Brigit; fajne to przecież - ukazuje tę sławetną kobiecą intuicję, która każe z takim oddaniem stawać Effi Perine po stronie oszustki).
Sam Spade – detektyw, który wchodzi w rzeczywistość mętną, niejasną, z pełną świadomością, że go oszukują; wchodzi w nią robiąc wrażenie gościa, który doskonale się orientuje, co jest grane, a kompletnie nie wie. Bohater naszych czasów. Gdy świat stał się jedną wielką zagadką, która w dodatku co i rusz zmienia swe oblicze. „A my rozumy swoje przedsię udać chcemy” i by cokolwiek w tym świecie osiągnąć, musimy sprawiać wrażenie kumatych (o jak to dobrze, że już nie muszę).
Taka figura człowieka współczesnego, takiego, który coś chce zrozumieć z otaczającej go rzeczywistości, stojącego naprzeciwko mieniącego się prawdami wszelakimi świata; i co ważne dla dramatu – te różne wersje prawdy formułowane są przez innych, ich słowa tworzą tę rzeczywistość. I to oni wciągają go w ten wir. Od tego się dramat zacząć może: Sam wchodzi z bezpiecznej (być może pozornie – w utworze akcja rozgrywa się przede wszystkim w kilku wnętrzach, spośród których na pewno warto wyodrębnić biuro, czyli miejsce publiczne i mieszkanie, niby prywatne [tym można by grać], ale i hotel, czyli coś pośredniego, gdzie można inwigilować, co zresztą się w tekście dzieje]) przestrzeni do biura i momentalnie świat (Brigid O’Shaughnessy) wciąga go w swoją (oczywiście wydumaną, ale przedstawianą jako prawdziwa) opowieść. Czyż nie tak to nasze życie wygląda, że pozwolę sobie na banał? Dzisiaj szczególnie, gdy dzień rozpoczyna od sprawdzenia wiadomości (z naszej bańki oczywiście) na czymś tam. Od momentu przebudzenia wciągnięci jesteśmy w opowieść, co do prawdziwości której powinniśmy mieć niemałe podejrzenia.

A w centrum tytułowy sokół (dziś jakby nie przez przypadek skojarzenie może przyjść ze słynną nowelą Boccaccia). Metafora ludzkich pragnień. Celów, które codziennie stawiamy przed sobą, by wykrzesać motywację do życia (no Becketta nie będę próbował z tego wyciosać). Sokół o wiekowej historii ze szczegółami przytoczonej w tekście przez jednego z namiętnych poszukiwaczy, ale i potwierdzonej przez brata Effi (pamiętajmy jednak, że to najbardziej naiwne ogniwo tej opowieści). Dzisiaj to modne bardzo, by sensacyjne historie zakorzenić w archiwach. Lecz dla mnie nie jest istotne, na ile są one wiarygodne (boć przecie wiadomo, że to też jakieś tam narracje te archiwa), ważne, że ten nasz cel, ta motywacja codzienna, usankcjonowana jest przez historię. Nadaje to sens naszym działaniom a także zbrodniom.
No właśnie, bo jest to opowieść o tym, jak taki sokół, cel niby drogocenny bardzo, który nasze wszystkie problemy raz na zawsze i w ogóle życie cudne; jak taki sokół potrafi zaćmić rozum i moralność wszelaką. A że na końcu ten obiekt pragnień okazuje się fałszerstwem, że zmarnowaliśmy czas i energię, że po trupach do celu, to w sumie pouczające, ale bardziej jeszcze to, że niemal od razu jakiś zdrajca czający się w naszym mózgu (albo, wg psychologów niektórych, ta zbawienna siła tkwiąca w nas i chroniąca przed ciemnością świata) podsuwa nam myślątko, że wprawdzie zostaliśmy oszukani, ale to nie znaczy, że nie ma oryginału… i momentalnie powracają siły żywotne, by znowu wyruszyć na poszukiwanie i być może, by znowu bezceremonialnie likwidować przeszkody stające nam na drodze… to dopiero jest pouczające. Ale czy ten zdrajca w nas pozwoli (nie pozwoli, on chroni nasze zdrowie psychiczne), by dostrzec w sobie tego zwodzonego pokusą Gutmana (ileż nawet takich małych smaczków, jak to ironiczne nazwisko na przykład w tej powieści jest) i by spojrzeć na siebie z dystansu i przejrzeć, i w sokole, który naszym celem, dostrzec fałszerstwo (podsunięte nam przez kogo?). Ile takich bezwartościowych fetyszy motywuje nas do zmagań?

Można by znowu o miłości, a jakże. I na scenie bardzo by to było obecne, gdybym ja to inscenizował (dwie kobiety w tej sztuce, naiwna sekretarka i przewrotna femme fatale… feministki pewnie by nie poparły tego projektu). Nie będę jednak już tego rozwijał, wystarczy, że przytoczę, jako puentę, odpowiedź, której udzielił detektyw swej kochance morderczyni (ten specyficzny związek nie jest to jeszcze "Nagi instynkt", ale gdzieś tu można doszukiwać się korzeni), na pytanie o to, czy ją kocha: „Chyba kocham […] Ale co z tego? Nie jestem Thursby ani Jacobi i nie dam z siebie zrobić durnia”.

Dashiell Hammett Sokół maltański



wtorek, 7 kwietnia 2020

Lont już zapalony




Ten film powstał w 2014 roku. Węgry były wtedy w ariergardzie i wprowadzały ichnią dobrą zmianę. Wydawało się, że nas to nie czeka.
Przypomniałem sobie o nim, gdy myślałem o czym tu pisać, gdy wokół takie Rzeczy a w polskim kinie odzew niewielki. Na ostatnim gdyńskim festiwalu to chyba tylko „Supernowa”, jeśli potraktujemy ten film jako wielką metaforę współczesności, pozostawia w widzach nieprzemijający niepokój dotyczący długości lontu, który już podpalony. Nie wiadomo tylko kiedy…
Ten sam niepokój właśnie pozostaje po obejrzeniu „Białego Boga” Kornela Mudrucz.
A lont ciągle się pali…

Metafory czy też większe figury znaczeniowe dają się czytać na wiele sposobów. Dlatego ważne, by ich interpretacja pozostawała wierna przesłankom i śladom obecnym na poziomie story. Często samo ich wypisanie powoduje, że w głowie czytelnika pojawiają się spontaniczne skojarzenia odnoszące się do tak zwanego drugiego poziomu znaczeń. Czasami nawet nie warto zbytnio podpowiadać, w jaki sposób je odczytywać, by nie niszczyć tej pociągającej migotliwości znaczeń, która często zdycha pod ciężarem jednoznaczności.

Film ma dwójkę bohaterów: Lilii i Hagena. Lili jest zbuntowaną nastolatką grającą w orkiestrze, lecz w filmie uwypuklone są szczególnie dwie rzeczy: jej konflikty z dyrygentem oraz znaczenie, jakie przywiązuje do gry solo na swej trąbce. Tego, że przez cały film trwają próby do publicznego wykonania „Rapsodii węgierskiej” także nie można pominąć.
Hagen jest jej psem, niestety mieszańcem, a więc jest nieczystym rasowo „brudnym kundlem”. Jest nie do zaakceptowania w mieszkaniu, a tym bardziej na sali prób, gdzie sztuka wysoka.


Hagen jest porzucony i wykluczony. Zdany na niełaskę hycli (ładna wymiana zdań pomiędzy nimi, gdy prawie go schwytali: „Zobacz, liże ręce, polubił nas”, „Bo nie wie, co robimy”, „Potem się dowie”… [no nie mogę się powstrzymać, muszę troszku interpretacji, by ci wszyscy kuszeni i liżący dłonie pozornych dobroczyńców {znaczące, że po chwili nawet dosłownie taki się pojawił, przyśpieszając edukację bohatera, której celem pozbawienie odruchów serca} uświadomili sobie, że gdy zrozumieją, jakie są ich prawdziwe intencje, będzie już za późno]; a takich scenek rodzących nomadyczne myślątka jest w tym filmie sporo) pokonuje miejski tor przeszkód zastawiony na wszystkich spoza.
I to jeden z mieszkańców przedmieść (przestrzeń jak najbardziej także symboliczna) tego kulturowego centrum poddaje Hagena treningowi wyzwalającemu najgorsze instynkty. Agresja wespół z inteligencją mieszańca skierowane w finale zostają przeciwko niemu i reszcie białych bogów. I to tu między innymi mamy do czynienia z migotliwością znaczeń … bo w kontekście odnoszącym się do czasu i miejsca powstania filmu ci wykluczeni łatwo dają się wpisać w kryzys związany z uchodźcami z 2014 roku, lecz to wyzwolenie sił zła, które w konsekwencji obracają się przeciwko wszystkiemu wokół, łącznie z tymi, którzy je wyzwolili, sądząc, że mają nad nimi kontrolę, jest przecież zdecydowanie bardziej uniwersalne.

Jest to film o niebezpieczeństwie czającym się w zaułkach z pozoru uporządkowanego miasta. Co gorsza demony konsekwentnie drażnione są, a także wręcz stwarzane, przez jego mieszkańców. 
Sfora psów, która w akcie buntu paraliżuje życie miasta, może oczywiście kojarzyć się „Ptakami” Hitchcoka. Tyle że w filmie Mudrucz wyłania się ona z lochów skrywających stłumione problemy społeczne, nie jest częścią nieświadomości indywidualnej będącej efektem działania opresyjnej rzeczywistości na psyche (choć i takiej interpretacji nie wykluczam). I w tym upatruję uniwersalną wymowę tego filmu. Bo sprowadzanie jej do kryzysu uchodźczego nazbyt uszczupliłoby jego wymowę. To tak, jakby o „Dżumie” mówić tylko w kontekście II wojny światowej.
Wizytę w filharmonii, tak jak i galerii (jak w filmie „The Square”), mogą złożyć bardzo nieprzewidywalni goście. Czy takie zdarzenie jest w stanie przebudzić z letargu kontemplującego sztukę wysoką mieszkańca Zachodu (do którego niewątpliwie i my należymy niezależnie od usilnych działań naszej władzy, by nas przesunąć bardziej na Wschód)? Nie sądzę. Bo też nie wierzę, by to, co teraz tak wokół nas bardzo, jakoś zmieniło mentalność ludzkości na skraju. I dlatego zakończenie filmu odczytuję jako naiwną nadzieję, a nie realny prognostyk. Rozbudzonych demonów nie da się tak łatwo ugłaskać. To tylko w filmie Disneya, który przez chwilę może skojarzeniem wyzwolić się w myślątko jakoweś podczas oglądania, bo ta antropomorfizacja psiaczków (do pewnego momentu tak tak – biednych i niewinnych) i ten dalmatyńczyk na przejściu dla pieszych i ta prawie miłość między dwoma, z takim zakończeniem można przejść do porządku dziennego.

A skoro „The Square” został przywołany, to warto sobie zadać pytanie, z kim w tym filmie się utożsamiamy. Współczujemy Hagenowi, ale, nawet jeśli nie jest winny swej przemianie, czy nie stajemy na co dzień po przeciwnej stronie barykady? Cenimy sobie przecież bardzo ciszę i skupienie podczas koncertu w filharmonii i liczymy na to, że żaden nieproszony gość z obcego nam terytorium nie zostanie tam wpuszczony. Niezależnie od tego, jak bardzo, najczęściej nieświadomie, przyczyniliśmy się do jego uaktywnienia.

A Lili?
No właśnie. Bo przecież ten film opowiada także o trudnych relacjach między córką i ojcem. O niezrozumieniu, braku tolerancji i trudnej sztuce przezwyciężania własnych uprzedzeń w imię miłości. Można powiedzieć, że (na poziomie dosłownym) demony nie miałyby pożywki, gdyby ojciec (swoją drogą pracujący w rzeźni miejskiej i ten motyw także prosi się o interpretację na poziomie przypowieści) z empatią podszedł do relacji łączącej Lilii i Hagena. Konsekwentnie równolegle prowadzona narracja pozwala dostrzec paralele pomiędzy losem siłą wpasowywanej do systemu bohaterki a stopniowym wyzwalaniem się dzikich instynktów w tak bardzo z nią związanym psie.
No i sprowadziwszy istotę opowieści do winy ojca to jego figurą należałoby się teraz zająć znowu wikłając się w interpretacje psychoanalityczne.