Ładne
słówko, reaeserch, nasze polskie banalne – badania – nie jest tak atrakcyjne, a
nawet powiedzieć by można, że zdanie np. „pisarz, przed zabraniem się do
pisania powieści, opracował temat przeprowadzając dogłębne badania” jest chyba mniej pociągające
niż „powstanie powieści poprzedził wielomiesięczny reasearch”…
lubimy
takie słówka
ja
też ostatnio zauważyłem, że nadużywam
Kiedyś
chyba się tyle nie mówiło o tej całej robocie, którą pisarz wykonać musi (sam
lub, w wypadku tych najlepiej zarabiających, z pomocą licznego zespołu, który
gromadzi materiał przydatny podczas powstawania kolejnego „Kodu…”).
Czasami
mi przeszkadza, mniej lub bardziej, gdy tenże research zbyt widoczny jest w
utworze. I to w sumie niezależnie od jakości literatury. Bo dotyczyć to może
tych najlepszych (choć może przeczulony jestem). Czytając „Matkę Makrynę”
Dehnela czy też (tak, tak) „Księgi Jakubowe” naszej noblistki, miałem czasami
wrażenie, że autorzy starają mi się w jak najbardziej atrakcyjny literacko
sposób zrelacjonować swoje lektury dotyczące tematu (w obu wypadkach
historycznego, bo wiadomo, że w tego typu utworach najwięcej trzeba sprawdzić
czy wręcz poznać, naczytać się [nie każdy to Umberto Eco, którego „Imię Róży”
można byłoby określić produktem ubocznym jego wieloletnich wcześniejszych
działań na polu mediewistyki], ale przecież nie tylko w nich, bo autor
kryminału przecież tez musi się nakonsultować sporo, by zdobyć wiedzę na temat np.
technik kryminalistycznych czy medycyny sądowej – i od jego umiejętności
zależy, czy nagle robi wykłady z wymienionych dziedzin [co czyni także i Nesbø],
czy też potrafi sprawić, bym był przekonany, że to jest jak najbardziej
oczywista wiedza bohaterów, z której nie
czynią w swym mózgu [bo to najczęściej mowa pozornie zależna jest] sprawozdania
podczas zbliżania się do trupa).
Wszystkie
powyższe przykłady dotyczą literatury dobrej, bardzo dobrej lub świetnej. Z mojej
strony to tylko takie czepialstwo jest, wynikające z tego, że jakoś tak mam, że
podczas lektury pojawiają mi się momenty dyskomfortu, gdy nazbyt wyczuwam, iż
autor właśnie streszcza swe notatki poczynione podczas lektury dzieł (lub co
gorsza Wikipedii, co nie znaczy, że coś mam przeciwko temu źródłu, sam korzystam, chciałbym tylko, by pisarz szukał w mniej oczywisty sposób materiałów), w trakcie gromadzenia materiału do swego utworu. I chyba
kiedyś nie zwracałem na to uwagi, bo pamiętam, jak jedna z moich znajomych
uczyniła dawno temu uwagę dotyczącą „Doliny Radości”, że Chwin tam po prostu w
literacki sposób prezentuje to wszystko, co wcześniej pojawiło się już w jego
pracach badawczych, to ja broniłem bardzo autora (ale „Doliny Radości” do dziś
nie przeczytałem, więc nie wiem, na ile te szwy patchworkowe są tam widoczne).
Pamiętam
kiedy chyba po raz pierwszy bardzo mi to przeszkadzać zaczęło. Czytałem „Okularnika”
Katarzyny Bondy (szukając czegoś w polskich kryminałach poza Krajewskim). W tej
powieści na współczesność oddziałuje bardzo mocno przeszłość ze zbrodniami
Burego na miejscu pierwszym (a to jakiś czas było przed tym, jak Białystok i
okolice stały się głośne z akcji przeróżnych oficjalnych i nieoficjalnych
prawdziwych patriotów niezłomnych). Lektura takich książek zawsze inspiruje
mnie do poszukiwań, kolejnych lektur albo zwykłego wertowania Wikipedii. Szukam
potwierdzenia czy też pogłębienia. I to jest ta wartość dodana nawet lektury
książek przeciętnych. To poddawanie tropu do nomadycznych wędrówek mających
wartość samą w sobie. Tyle że akurat podczas uzupełniania wiedzy na temat
Burego, którego postać ciążyła cieniem nad światem przedstawionym „Okularnika”,
okazało się, że niektóre z fragmentów książki, te dotyczące właśnie mordu na 50
wozakach, są w zasadzie powtórzeniem (o treść mi chodzi a nie o plagiat) tego,
co można się dowiedzieć z Wikipedii i okolic. Wprawdzie Bonda w wywiadach
wspomina, że podstawowym źródłem jej wiedzy są rozmowy, które przeprowadziła z
wieloma mieszkańcami Hajnówki i na pewno tak było, lecz sposób podania zdobytej
wiedzy, to pragnienie, by wykorzystać jak najwięcej z tego reasearchu,
spowodowało, że szwy robią się nazbyt widoczne i podczas lektury ma się
wrażenie, że to już nie autor ale wręcz narrator podczas opowiadania nam
historii zerka do internetu.
A
przecież tak nie musi być. Choćby bohater mojego ostatniego wpisu, PhilippeClaudel, musiał na pewno zgromadzić sporo materiału, by opowiedzieć nam o
Brodecku. Ale nie przechwala się swą wiedzą na temat nazizmu, dwudziestolecia
międzywojennego w Berlinie a przede wszystkim obozów koncentracyjnych. Książka w
związku z tym jest krótsza. Ale o ile lepsza….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz