sobota, 11 lipca 2020

Research i literatura




Ładne słówko, reaeserch, nasze polskie banalne – badania – nie jest tak atrakcyjne, a nawet powiedzieć by można, że zdanie np. „pisarz, przed zabraniem się do pisania powieści, opracował temat przeprowadzając  dogłębne badania” jest chyba mniej pociągające niż „powstanie powieści poprzedził wielomiesięczny reasearch”…
lubimy takie słówka
ja też ostatnio zauważyłem, że nadużywam

Kiedyś chyba się tyle nie mówiło o tej całej robocie, którą pisarz wykonać musi (sam lub, w wypadku tych najlepiej zarabiających, z pomocą licznego zespołu, który gromadzi materiał przydatny podczas powstawania kolejnego „Kodu…”).

Czasami mi przeszkadza, mniej lub bardziej, gdy tenże research zbyt widoczny jest w utworze. I to w sumie niezależnie od jakości literatury. Bo dotyczyć to może tych najlepszych (choć może przeczulony jestem). Czytając „Matkę Makrynę” Dehnela czy też (tak, tak) „Księgi Jakubowe” naszej noblistki, miałem czasami wrażenie, że autorzy starają mi się w jak najbardziej atrakcyjny literacko sposób zrelacjonować swoje lektury dotyczące tematu (w obu wypadkach historycznego, bo wiadomo, że w tego typu utworach najwięcej trzeba sprawdzić czy wręcz poznać, naczytać się [nie każdy to Umberto Eco, którego „Imię Róży” można byłoby określić produktem ubocznym jego wieloletnich wcześniejszych działań na polu mediewistyki], ale przecież nie tylko w nich, bo autor kryminału przecież tez musi się nakonsultować sporo, by zdobyć wiedzę na temat np. technik kryminalistycznych czy medycyny sądowej – i od jego umiejętności zależy, czy nagle robi wykłady z wymienionych dziedzin [co czyni także i Nesbø], czy też potrafi sprawić, bym był przekonany, że to jest jak najbardziej oczywista wiedza bohaterów, z której  nie czynią w swym mózgu [bo to najczęściej mowa pozornie zależna jest] sprawozdania podczas zbliżania się do trupa).

Wszystkie powyższe przykłady dotyczą literatury dobrej, bardzo dobrej lub świetnej. Z mojej strony to tylko takie czepialstwo jest, wynikające z tego, że jakoś tak mam, że podczas lektury pojawiają mi się momenty dyskomfortu, gdy nazbyt wyczuwam, iż autor właśnie streszcza swe notatki poczynione podczas lektury dzieł (lub co gorsza Wikipedii, co nie znaczy, że coś mam przeciwko temu źródłu, sam korzystam, chciałbym tylko, by pisarz szukał w mniej oczywisty sposób materiałów), w trakcie gromadzenia materiału do swego utworu. I chyba kiedyś nie zwracałem na to uwagi, bo pamiętam, jak jedna z moich znajomych uczyniła dawno temu uwagę dotyczącą „Doliny Radości”, że Chwin tam po prostu w literacki sposób prezentuje to wszystko, co wcześniej pojawiło się już w jego pracach badawczych, to ja broniłem bardzo autora (ale „Doliny Radości” do dziś nie przeczytałem, więc nie wiem, na ile te szwy patchworkowe są tam widoczne).

Pamiętam kiedy chyba po raz pierwszy bardzo mi to przeszkadzać zaczęło. Czytałem „Okularnika” Katarzyny Bondy (szukając czegoś w polskich kryminałach poza Krajewskim). W tej powieści na współczesność oddziałuje bardzo mocno przeszłość ze zbrodniami Burego na miejscu pierwszym (a to jakiś czas było przed tym, jak Białystok i okolice stały się głośne z akcji przeróżnych oficjalnych i nieoficjalnych prawdziwych patriotów niezłomnych). Lektura takich książek zawsze inspiruje mnie do poszukiwań, kolejnych lektur albo zwykłego wertowania Wikipedii. Szukam potwierdzenia czy też pogłębienia. I to jest ta wartość dodana nawet lektury książek przeciętnych. To poddawanie tropu do nomadycznych wędrówek mających wartość samą w sobie. Tyle że akurat podczas uzupełniania wiedzy na temat Burego, którego postać ciążyła cieniem nad światem przedstawionym „Okularnika”, okazało się, że niektóre z fragmentów książki, te dotyczące właśnie mordu na 50 wozakach, są w zasadzie powtórzeniem (o treść mi chodzi a nie o plagiat) tego, co można się dowiedzieć z Wikipedii i okolic. Wprawdzie Bonda w wywiadach wspomina, że podstawowym źródłem jej wiedzy są rozmowy, które przeprowadziła z wieloma mieszkańcami Hajnówki i na pewno tak było, lecz sposób podania zdobytej wiedzy, to pragnienie, by wykorzystać jak najwięcej z tego reasearchu, spowodowało, że szwy robią się nazbyt widoczne i podczas lektury ma się wrażenie, że to już nie autor ale wręcz narrator podczas opowiadania nam historii zerka do internetu.

A przecież tak nie musi być. Choćby bohater mojego ostatniego wpisu, PhilippeClaudel, musiał na pewno zgromadzić sporo materiału, by opowiedzieć nam o Brodecku. Ale nie przechwala się swą wiedzą na temat nazizmu, dwudziestolecia międzywojennego w Berlinie a przede wszystkim obozów koncentracyjnych. Książka w związku z tym jest krótsza. Ale o ile lepsza….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz