niedziela, 27 marca 2022

Miłe złego początki

 

Rok temu podczas długotrwałego siedzenia w domu, sprowokowany ponowną lekturą Otella, która to poprowadziła me skojarzenia ku rozkminianiu przeróżnych mych  życiowych przypadków, popełniłem kilka wpisów dotyczących zazdrości i zdrady. Temat wydawał mi się nie do wyczerpania, co i rusz kolejne wątki mi się pojawiały... aż w naturalny sposób się urwały. 

Obejrzałem ostatnio 5x2. 5 scen z życia pewnej pary F. Ozona. Sprzed lat film. Polecany mi, gdyż często bez wielkiego entuzjazmu o filmach tego reżysera się wypowiadałem. Ten miał zmienić me nastawienie. Powiedzmy, że lekko zmodyfikował. Ale...

No właśnie. Gdy tak przyglądałem się kolejnym scenom z życia małżeńskiego (skojarzenie nieprzypadkowe, bo i Bergman i też serial najnowszy o tym tytule błąka mi się w tym kontekście po głowie) problem zdrady zaczął mi na pierwszy plan wychodzić i zacząłem się zastanawiać, czy ja tak zafiksowany jestem, czy też rzeczywiście wydaje się on być nadrzędny, żeby nie powiedzieć, że jej obecność w życiu bohaterów zdeterminowała ich los. 

(a jednocześnie znowu tyle tytułów, filmów aktualnych i staroci, przychodzi do głowy, że znowu pisanie kusi o tym banale; banale - bo dziś albo nie pisać wcale, albo o tym, co świat rozpierdala na wióry)

5 scen. Od finału ku początkom. Taki jest porządek narracji, dziś już nie nowatorski, bo też Ozon nie jest odkrywcą, chadza oswojonymi ścieżkami, w miarę bezpiecznie. Od rozwodu do letniego zauroczenia. Konsekwentnie, bez modernistycznych ścieżek ludzkiej pamięci gubiących chronologię, więc narracja czytelna ­- co już w tytule: 5 razy we dwoje. W jakim stopniu wiedza dotycząca tego, jak to życie pewnej pary się skończyło, ma wpływ na ogląd czterech epizodów poprzedzających rozstanie? Czy w sekwencji przedstawiającej wakacyjne początki romansu dostrzeglibyśmy pierwsze przejawy późniejszego rozkładu, gdybyśmy w porządku chronologicznym historię tę poznawali (choć chronologia jest, tyle że wsteczna, ale bez meandrów)? W jakim stopniu sami wpisujemy je, te nibyprzejawy, w ten letni obrazek typowej (czy niewinnej?) przygody, nadinterpretujemy skażeni pychą tych, co znając przyszłość, są skłonni w czymś z gruntu neutralnym dostrzegać pierwsze symptomy nieodwołalnego końca? Podobne wątpliwości pojawiają się podczas przyglądania się pozostałym trzem epizodom. I permanentnie trzeba samego siebie napominać, że to pułapka, że nazbyt łatwo z perspektywy znanej nam przyszłości interpretować przeszłość. Bo już nie ma innych, milionowych alternatywnych możliwych ścieżek, którymi mogły potoczyć się losy bohaterów. Zdarzenia, które się zdarzyły, porażają swą koniecznością. A jedynym argumentem za tą ich koniecznością jest tylko to, że się zdarzyły. Tylko czy aż?

Tak, zaczyna się od rozwodu. O tyle nietypowego w kontekście różnych filmów, które ostatnio (najważniejsze ostatnio to chyba Rozstanie i Historia małżeńska, ale to tylko przykłady spośród wielu). A po wizycie u notariusza hotel i pożegnalny seks (czy to jest typowe? nie doświadczyłem). W sumie od początku obecna jest zdrada, bo on jest przecież już z kimś innym. Ale seks staje się gwałtem, którego interpretacja zmienić się może podczas przyglądania się wcześniejszym (późniejszym z punktu widzenia narracji filmu) czterem epizodom z życia małżonków. Ale scena ta, niepokój Marion, gdy wpada do pokoju bojąc się, że Gilles popełnił samobójstwo, świadczy o wciąż istniejącej bliskości i jednocześnie o tym, że ci ludzie już nie mogą być razem. Bohater na koniec proponuje, by spróbowali jeszcze raz... pewnie nie po raz pierwszy z jego ust pada taka propozycja. Ona zamyka drzwi. Ale wcale nie mamy pewności, czy kiedyś jeszcze nie wróci. "To już naprawdę koniec, wszystko zostało zostało powiedziane" - w ilu związkach te słowa padają raz tylko i ostatecznie? a w ilu następuje kolejne bezsensowne otwarcie - "Spróbujmy jeszcze raz"?

Kluczowa jest rozmowa podczas części drugiej. Dotyczy ona właśnie wolności w związkach. Rozmowa jest swobodna. Wydaje się, że bohaterowie mają dość otwarty stosunek do zdrady (niczym Stomil z Tanga, do czego rok temu także się odwoływałem). Specyficzne, że to Marion, która podczas nocy poślubnej uległa przelotnej pokusie, wypowiada pochwałę wierności, podkreślając znaczenie wzajemnego zaufania i siły, której źródłem ma być właśnie nieuleganie przypadkowemu pożądaniu ( swoją drogą, gdy niewierność jest w pełni akceptowana przez obie strony związku [choć często może być tak, że jedna strona akceptuje to z konieczności, jak ma to chyba miejsce w wypadku brata Gilles'a, nie widząc innej możliwości bycia z ukochaną osobą] słowo zdrada chyba już jest nieadekwatne). Łzy płynące po policzkach bohaterki świadczą o tym, że sytuacja nie jest tak prosta. Ból jest. Przyzwolenie na skok w bok nie jest tak oczywiste. A ona ma wyrzuty sumienia (choć w tym momencie oglądania filmu, gdy jeszcze nie wiemy o jej zdradzie, można te łzy interpretować wielorako, choćby jako reakcję na wspomnienie udziału Gilles'a w orgii [zachęciła go do tego uczestnictwa, by uciszyć wyrzuty sumienia?]). W tej rozmowie pojawia się jeszcze problem, który też czasami muska me myślątka - co jest lepsze dla związku, całkowita szczerość, która może być źródłem bólu i dużej wyrozumiałości wymaga od partnerów, czy tez właśnie zaakceptowanie różnych kłamstewek, ściemniania, bez drążenia będącego źródłem kryzysów, zaakceptowanie z pełną świadomością, że tak jest, że nie musimy wszystkiego wiedzieć, najważniejsze, że wciąż jesteśmy razem (Drive My Car pokazuje, że to nie takie proste). 

Odległa od tego wątku, zdrady czy niewierności, wydaje się być scena porodu. Dwie rzeczy jednak wpisują się w ten skryty pod powierzchnią podtekst niepokoju wskazujący, że nie wszystko jest normalnie. Poród jest mocno przedwczesny. I jeśli teraz napiszę, że jest to jakieś symboliczne odzwierciedlenie sytuacji w związku, to tak jakbym stygmatyzował wszystkie przedwczesne porody. Które po prostu są i wynikają z czysto medycznych przyczyn. Lecz w tym kontekście, w filmie bywa inaczej, a gdy jeszcze dodamy postawę Gilles'a. Który nie przyjeżdża do szpitala. Odwleka moment wizyty. Spokojnie je obiad, pije kawę, medytuje w samochodzie a później tłumaczy się korkami. Nie chce konfrontacji. Jakby dziecko stanowiło jakieś symboliczne przypieczętowanie związku, którego być może nie chce (choć później oddany jest opiece nad synem). Ale może też on coś wie o zdradzie, która podczas nocy poślubnej? Może to wyraz jego niepewności co do ojcostwa? Może jednak przebudził się podczas nieobecności Marion w łożu poślubnym (to są wątpliwości, które pojawiają się w głowie dopiero po obejrzeniu następnych epizodów oczywiście)?

(można by osobny wpis o małżeństwie rodziców Marion, bo ono ciągle gdzieś tam w tle i warte uwagi)

Najbardziej, ale być może tylko dla mnie, wyrazista jest scena zdrady podczas ślubu, czy też podczas nocy poślubnej(!). W sekwencji czwartej. Marion wybiera się na nocny spacer, gdyż zasnąć nie może w przeciwieństwie do swego świeżo poślubionego męża, i spotyka nieznajomego. Obserwujemy scenę, w której jakoś dziwnie rozmyta jest granica między gwałtem a perwersyjną przyjemnością. Z jednej strony nachalna determinacja przypadkowego amerykańskiego turysty, z drugiej - dość słabe sygnalizowanie oporu, a wręcz przeciwnie - dopuszczanie do głosu namiętności rozbudzonych wcześniej przez męża, który niechlubnie pijany zasnął i nie zdołał ich zaspokoić. Rozsądek nazbyt słabo kazał jej się sprzeciwiać (odnosi się wręcz wrażenie, że Marion takiej formy męskiej dominacji oczekuje; zawsze mnie to zastanawia, bo scena ta skonstruowana jest jakby na przekór obecnym postawom, zgodnie z którymi "nie" oznacza "nie", opór oznacza opór, a nie jest zachętą; a odnosi się wrażenie, że Marion tego typu męskiej agresji oczekuje, co tłumaczyłoby scenę seksu po rozwodzie, jej formę - Gilles ją przymusza, bo być może jest to ich ulubiona forma zbliżenia; na początku filmu krytycznie nas to nastawia do bohatera, lecz być może to jest jeden z pierwszych sygnałów odnoszących się do niejednoznacznych relacji pomiędzy bohaterami) i pożądanie ją pochłonęło niezależnie od tego, jak bardzo by "nie chciała" (cudzysłów, bo cóż znaczy chcenie w takiej sytuacji, czego tak naprawdę "chciała" Marion w tym momencie?). I powrót o świcie do łóżka, w którym szczęśliwie mąż całkowicie odcięty w pijanym zaśnięciu, i jej gwałtowne przytulenie, powtarzane wyznanie miłości - wyrzuty sumienia po zdradzie. Nocne zaspokojenie namiętności w leśnym zagajniku nad wodą z przypadkowym nieznajomym, którego już nigdy nie spotka - zdrada idealna na zawsze tylko jej wiadoma (czy to skryte marzenia większej liczbie kobiet [mężczyzn też oczywiście, ale nasza patriarchalna kultura przyzwala im na bezczelne i niemal jawne odreagowywanie małżeńskiej nudy w objęciach kochanek] chcących w tak skryty sposób uciec od monotonii związku). Czy bez konsekwencji dla związku?

A poznali się (sekwencja piąta), czy też zbliżyli, bo znali się wcześniej, ale, jak to zwykle bywa, nie zwracali na siebie uwagi, oczywiście przypadkowo na wczasach, które ona samotnie, bo przyjaciółka zawiodła, a miała z nią do Afryki jechać, na coś bardziej wyzywającego niż pławienie się w słońcu w kurorcie, a on z Valerie - w planach z już przyszłą małżonką. Ona cztery miesiące po rozstaniu (cztery miesiące to dużo czy mało? czy wystarczy, by następny związek nie był obciążony grzechem rekompensaty po stracie?), a on coraz częściej zirytowany postępowaniem swej kobiety. Czy ten początek jest dwuznaczny? Czy jest już naznaczony piętnem przyszłego rozstania? Przecież bardzo rzadko bywa tak, że spotykają się dwie osoby całkowicie ale to całkowicie nieobciążone relacją z kimś innym, spotykają się, stopniowo poznają, zbliżają i postanawiają być razem... ależ to racjonalne, obce temu, co my, skażeni romantyzmem, zwykliśmy nazywać miłością.

A o tym, że w tym ostatnim epizodzie można dostrzec pierwsze symptomy rozkładu, pisałem na wstępie. Ta historia mogła potoczyć się inaczej. Chcę w to wierzyć.


François Ozon 5x2 Pięć razy we dwoje

piątek, 11 marca 2022

Zgoła nie romantyczne upiory

 Kilkakrotnie już moje pisanie sprowokowane było tym, co dopiero zobaczę. Snucie przypuszczeń. Czasami zabawa w reżysera. Teatr. 

Nie pisało mi się długo, więc pokusie się poddaję i wracam. I dziś o czym innym może by trzeba, gdy na skraju. Ale jeśli to rzeczywiście końca jakiegoś początek, to może i pisać nie warto o tym. Kasander teraz co niemiara, a znawców i analityków więcej jeszcze. Pytanie, czy ślad tej rzeczywistości, która stała się areną zwycięstwa tego, co przezwyciężone się wydawało a okazało się jedynie wypartym, czy ślad tej ciemnej strony ludzkości, która zdominowała codzienność nawet po tej jasnej stronie mocy, niby jasnej, czy jakieś jego odbicie, tego śladu, dziś na deskach teatru, gdzie premiera „Upiorów” Ibsena, zobaczyć będzie można. Bo tytuł adekwatny w stosunku do tego, co poza sceną, ale w treści chyba inne demony królują. Ale zobaczymy.
Upiory, metafora czy też figura, która z romantyczną ludowością się kojarzy, lecz przez Ibsena są one przywołane nie w roli fantastyki odsłaniającej metafizyczną podszewkę rzeczywistości, lecz są na usługach naturalistycznej koncepcji, zgodnie z którą jesteśmy dziedzicami, i to często w tym biologicznym znaczeniu, grzechów naszych ojców i matek. Oczywiście nie tylko z tak ponurym, skoro to upiory, dziedzictwem musimy mieć do czynienia; nasi przodkowie zostawiają nam w spadku także pozytywne dziedzictwo, można by powiedzieć, skoro tam upiory, że z anielskimi skojarzeniami się wiążące, ale Ibsen zdaje się wskazywać, byśmy się nie łudzili, ten niebiański wymiar dziedzictwa, w sztuce symbolizowany przez schronisko mające być tym dobrym miejscem dla ubogich, schronisko wzniesione za pieniądze pozostawione w spadku przez Alwinga, spłonie na naszych oczach. Ale to jest symboliczne zwieńczenie akcji utworu. Wcześniej co i rusz różne aspekty ponurego dziedzictwa potrafią w biały, choć słotny i pozbawiony słońca, które dopiero na końcu, dzień przerazić tych, którym jest dane widzenie. Bo nie wszyscy muszą widzieć. Większość, nawet gdy upiór jest oczywisty, nie chce zobaczyć.
U Ibsena, w sztuce, mają upiory postać indywidualną i społeczną. W jakim stopniu mają charakter historyczny? Które z nich, gdy pojawią się na scenie, nadal wywołać mogą rezonans? Dla których zaś powinniśmy poszukiwać ekwiwalentu, czegoś, co nadal opresyjnie pęta nam swobodę bycia ku szczęściu (któż powiedział, że człowiek rodzi się by być szczęśliwym? - zauważa krytycznie pastor Manders)? Bo sztuka z 1881 roku i kilka zwycięstw jednak Ibsen przez te 140 lat odniósł. Choć, z drugiej strony, dlaczego jednak jego zwycięstwo nie jest pełne?
Los każdego bohatera tej sztuki naznaczony jest obecnością upiorów. Bo chyba wypada się zgodzić z Ibsenem, że dotyczy to każdego z nas. Jeśli tego nie dostrzegamy, to chwila odsłonięcia prawdy może mieć naprawdę coś z horroru. Ja w sobie dostrzegam ich coraz więcej, ich obecność wciąż nie jest przeze mnie oswojona, lecz by o nich pisać, musiałbym się obnażyć za bardzo. Może dlatego warto być artystą, by na barki wykreowanych przez siebie bohaterów przerzucić ciężar zmagań z różnymi postaciami przeszłości, odbierającej naszej codzienności aurę świeżości i autentyczności.
W sztuce takim swoistym guślarzem, jest Helena Alwing. Nie chciała odgrywać tej roli. Wręcz przeciwnie - otwarcie schroniska imienia jej męża ma być swoistym przypieczętowaniem, zamknięciem upiorów w zaświatach przeszłości. Ego stojące na straży piwnic, by nic nie zakłóciło blasku superego. Typowe wyparcie. Zblokowanie. Oczywiście nieskuteczne. Znaczące i pouczające jest to, że upiory ujrzały światło dzienne w momencie, gdy Helenie wydawało się, że odniosła nad nimi zwycięstwo. Albo że przynajmniej zneutralizowała ich oddziaływanie.  
Ale w jej wypadku nie tylko szambelan Alwing nie chce opuścić wiecznego Teraz. Jej postać, być może nawet w jeszcze większym stopniu, przywołuje problem opresyjności systemu małżeńskiego. Tylko zastanawiam się nad tym, czy to już upiór, skoro tak żywotny? Pod warunkiem, że założymy, że instytucja małżeństwa jest całkowicie martwa, a to uproszczenie (o czym za chwilę).
U Ibsena ten element struktury społecznej powiązany jest przede wszystkim z wypełnianiem obowiązków, co jest zmorą stojącą na drodze ludzkiego szczęścia. W tej sferze sporo się zmieniło, choć nadal bez problemu znajdziemy różne społeczne, może nie zakazy i nakazy, ale w ludzkim karcącym spojrzeniu ( dziś bardziej już hejcie) zawarte oceny, które upiornego dziedzictwa kulturowego są skutkiem.
Mamy, moim zdaniem, u Ibsena do czynienia z nazbyt jednoznaczną konfrontacją sakramentalnego małżeństwa z rodzinami wolnych artystów (mam gdzieś sakramenty, nie chodzi mi o jakąś szczególną ich obronę), pierwsze naznaczone hipokryzją, drugie nieskrępowanym szczęściem (choć choroba Oswalda, niezależnie od wpływu dziedzictwa, może czystość tychże związków podważać nieco). Ale zrzucam to uproszczenie na karb publicystycznej, i słusznej swoją drogą, wymowy tej sztuki. Ale co dziś pojawi się na scenie? Bo przecież wolne związki to dziś banał, to jedno ze zwycięstw Ibsena. I na pewno Helena nie musiałaby być dziś ofiarą opresyjności małżeństwa o ekonomicznych podstawach. Choć moje „na pewno” już się kruszy, gdy tym pomyślę... może jednak...
Helena Alwing otwiera schronisko, które symbolem jest tego, jak próbujemy, często niestety skutecznie, nie tak, jak w tej sztuce, stłumić pamięć przeszłości. Taka polityka historyczna dziś. Demonem, kulejącym diabłem, być może drugą osobą wiedzącą wszystko i stąd może podpalenie, swoista zemsta, postać Cienia, niby wspaniałomyślna, grająca złudzeniami, jest stolarz Engstrand.
Oswald i Regina to ofiary dziedzictwa. Ale w zakończeniu autor, 140 lat temu, więcej szans daje kobiecie. Niezależnie od tego, jak wydaje się być skrzywdzona, na co dowodem poszlakowym mogą być porozrzucane w tekście sugestie. Zobaczmy, co z nimi zrobi Olga Grzelak, reżyserka spektaklu w Teatrze Wybrzeże.