wtorek, 25 października 2011

Tkanina

Bardzo byśmy chcieli, by w tkaninie naszego życia w sposób harmonijny przeplatały się ze sobą wątek i osnowa. I by jeszcze dla oglądającego ją (czyli dla nas) była atrakcyjnym i czytelnym gobelinem. Zapewne tego rodzaju pragnienia częściej pojawiają się, gdy już mamy poczucie, że materii naszego życia jest wystarczająco dużo i że zaczyna się z niej wyłaniać jakaś całość. Na szczęście, nie dana jest nam wiedza dotycząca momentu końca, więc rzadko mamy wpływ na to, by finał wieńczył dzieło zgodnie z naszymi oczekiwaniami. I tak kto inny napisze nasz "uładzony życiorys" - i, jak przewidział to Herbert, niekoniecznie musi to być przyjaciel (a wręcz możemy być pewni, że nie rozpoznalibyśmy wzoru wymyślonego przez tych, którzy pokątnie będą streszczać nasz los - będzie się on bardzo mocno różnił od tego, który w swej świadomości tworzyliśmy). Jednym z ostatnich utworów Herberta jest tekst świadczący o świadomości zbliżającego się końca (co oczywiście nie jest żadnym odkryciem, Herbert nie raz dawał jej świadectwo). I właśnie w nim pojawia się wizja życia (twórczości) jako tkaniny:

Bór nici wąskie palce i krosna wierności
oczekiwania ciemne flukta
więc przy mnie bądź pamięci krucha
udziel swej nieskończoności

Słabe światło sumienia stuk jednostajny
odmierza lata wyspy wieki
by wreszcie przenieść na brzeg
niedaleki czółno i wątek osnowę i całun

Nie, nie będę tego wiersza interpretował. Przypomniał mi się on, gdy myślałem sobie nad filmem "Jedwabna opowieść" (jedna z zalet nomadyzmu - pozwala on na niekontrolowane wędrówki myśli). Nie tylko tytuł ("Tkanina") tego utworu rodzi asocjacje, jest jeszcze coś - styl opowieści: ten film jest jak poezja. I nie chodzi o urok (zapewne poetycki) obrazów na ekranie (urok niekwestionowany), ale o obecność Ciszy. Poezja jest sztuką milczenia, w tym filmie jest ono także obecne. Tego rodzaju utwory należy pozostawić w spokoju; jeśli tego nie robię, to znaczy, że pragnienie ego, by dać świadectwo swemu istnieniu, jest większe niż szacunek do stanu kontemplacji (jestem do tego przyzwyczajony - nagminnie na lekcjach przybijam do krzyża żywe ciało poezji:-))

Często w myśli ludzkiej pojawiało się wyobrażenie o świecie, zgodnie z którym jest on tą drugą stroną tkaniny - splątaną, pełną nieokreślonych węzłów sprawiających wrażenie trudnego do odczytania chaosu. Towarzyszy tym sposobom postrzegania naszego bytu nadzieja, że po drugiej stronie mamy do czynienia z harmonijnym, idealnym wzorem, do którego ma dostęp Bóg jedynie (no i czasami mistycy). Bliższe mi jest chyba pragnienie, by widzieć tak uporządkowany świat i nasz byt z nim spleciony już Tu i Teraz. Mam wrażenie, że taka też jest wymowa filmu Faucher (reżyserka "Jedwabnej opowieści"): jego bohaterka krok po kroku, intuicyjnie i nieświadomie na początku (trochę mi przypomina bohaterkę "Do szpiku kości", choć filmy różnią się od siebie) zbliża się właśnie do takiego poczucia sensu. Gdy ją poznajemy, nie bardzo rozumie, co przygotowały dla niej Parki (przede wszystkim Kloto i Lachesis). Pod koniec filmu nie mamy wątpliwości, że jej cierpliwe wyczekiwanie sensu zostało wynagrodzone.
Tkanie jako życie; tkanina jako efekt skrupulatnych zabiegów, by dzieło było jak najdoskonalsze. A więc takie, w którym wątek i osnowa, aktywność i bierność, harmonijne splecenie tego, co śmiertelne z tym, co nieśmiertelne sprawia wrażenie niekwestionowanej konieczności.
Czy trzeba, obserwując ciche zmaganie się z losem Claire, przywoływać rzymskie wyobrażenie Mojry?
Pewnie nie. Można się po prostu zanurzyć w subtelnej opowieści o dziewczynie, która przypadkowo zaszła w ciążę i za wszelką cenę stara się to ukryć przed mieszkańcami prowincjonalnego miasteczka. Jenocześnie, nie wiadomo dlaczego, chce to dziecko urodzić. Wyrzeka się go, ale intuicyjnie jest po stronie życia. Ciekawe, co na to współczesne feministki? Pewnie by powiedziały, że wybór właśnie do niej należy i ona tak właśnie zdecydowała. Ale nie trzeba do tego mieszać wojujących reprezentantek płci przeciwnej ani tym bardziej męskich ideologów z partii prawicowych. Nie trzeba, bo w tym filmie panuje cisza, a nie zgiełk agory. Nie padają mordercze argumenty, nie rządzi tą sytuacją śmiertelny konflikt.
Przez moment - na początku filmu dziewczyna wydaje się być osaczona przez Świat, czyli obcość, niezrozumienie, pozory. To jest ta strona tkaniny, po której trudno dopatrzeć się jakiegoś sensownego wzoru (podczas obierania orzechów jeden z bohaterów, przyglądając się skomplikowanym wzorom tych włoskich owoców, zastanwia się nad tajemnicą przez nie skrywaną a Claire wtedy stwierdza "Mój jest zepsuty" - taki to już jest ten jej fatalizm na początku). I bohaterka pewnie także takowego nie dostrzega: ona nie bardzo wie jeszcze czego chce, ale chyba przeczuwa, czego nie chce. Popełniła błąd - tkanina życia została w jej przekonaniu zepsuta (i pewnie myśli, że skaza ta już nieodwracalnie przyczyniła się do zmarnowania płótna; dopiero spotkanie i dłuższe obcowanie z Melikian uświadamia jej, że nie ma błędów, których nie można by naprawić albo że wszystko może być istotną częścią wzoru - nawet to, co postrzegamy naiwnie jako sprzeczne z naszym - bądź narzucanym nam - wyobrażeniem ideału).
Claire umyka ze świata (trochę niepewnie, daje się niesć zdarzeniom), by tkać; by stworzyć harmonijną całość z wątku i osnowy.
Ludzkie relacje subtelnie i cierpliwie kształtowane mogą stworzyć wzór niezwykły i wyjątkowy ale mogą też stać się poszarpaną bezsensowną szmatą. Tkanie wymaga ciszy i spokoju. Czasu. Ludzie muszą dać sobie własnie czas, by w milczeniu się przyglądać (przeglądać) nawzajem. By dostrzec, jak bardzo są sobie potrzebni (ale nie mogą to być ludzie przypadkowi). I te najważniejsze realcje w życiu dziewczyny zaczynają tak wyglądać. Gdy Guillame oznajmia jej, że wyjeżdża na trzy lata, to nie ma dla niej znaczenia. Ona, niczym Penelopa, będzie cierpliwie czekała ze swym niewinnym (ale też nieco filuternym) uśmiechem na twarzy. Bo czas działa na korzyść. Umiejętność czekania i cierpliwość są niezbędne, jeśli chcemy stworzyć coś unikalnego.

Jedwabna opowieść, reż. Eleonore Faucher

poniedziałek, 17 października 2011

Król nieco obnażony

Pamiętam, że kiedyś moja córka na informację o tym, że ktoś tam właśnie czyta Stephena Kinga zareagowała (chyba nieco pogardliwie): "Kinga to ja w liceum czytałam!". Głupio mi było wtedy trochę, bo ja nigdy. Nie byłby to oczywiście żaden wstyd, gdyby nie to, że mienię się wielbicielem kryminałów. No ale cóż... Teraz mi jeszcze bardziej wstyd, bo poczytywałem go w ostatnim miesiącu dwukrotnie. I nie wiem, czego się bardziej wstydzić: tego , że tak późno czy tego, że w ogóle. Na usprawiedliwienie mam tylko tyle, że podszedłem do tego ostrożnie i poczytuję sobie opowiadania jedynie; na razie dwa: "1922" oraz "Wielki kierowca". Rzeczy bardzo nowe, czyli pewnie schyłkowe.
Ten facet tyle napisał, że można przypuszczać, że codziennie siada za biurkiem i odwala 8 godzin twórczości. No cóż, opłaca mu się - trzeci na liście "Forbes'a" najlepiej zarabiających pisarzy świata (od maja 2010 do kwietnia 2011 zarobił 28 mln dolarów); przed nim Daniel Steel (35 mln) oraz James Patterson (84 mln). Ciekawe ilu ludzi z moim wykształceniem i zainteresowaniami przyłożyło się do tej sumy (bo przecież wg niektórych to poniżej godności kogoś takiego jak ja chyba). Zresztą ja na razie skromnie - jeden zbiór opowiadań "Czarna bezgwiezdna noc".
No dobra, czy warto było wczorajsze przedpołudnie spędzić śledząc kulisy jednego z morderstw popełnionego w dalekiej Ameryce?
W "Wielkim kierowcy" przeciętna autorka kryminałów po jednym z wieczorów autorskich zostaje zgwałcona i po dojściu do siebie postanawia się zemścić. Pomysł mieszczący się w jednym zdaniu i pewnie nawet w tej wersji King nie musiał go sobie zapisywać. Jest to jednocześnie swoisty esej, czy tez przegląd motywów, lektur i filmów związanych z tego rodzaju sytuacją. Można by zrobić bibliografię tego tematu na podstawie odwołań pojawiających się w opowiadaniu (i to zapewne King a prędzej jego współpracownicy zrobili). Bohaterka tej opowieści to wszystko ma w głowie: czytała to i oglądała. I doświadczając kolejnych sytuacji miała świadomość, że już gdzieś o tym czytała:
"Konwencje horrorów i kryminałów - nawet takich kryminałów, gdzie były tylko jedne zwłoki i ani kropli krwi, tak lubianych przez jej fanki - okazały się zaskakująco podobne do tych okoliczności, więc gdy otwierała klapkę telefonu, pomyślała: W fikcji literackiej by nie działał. Był to przypadek, kiedy życie naśladuje sztukę, bo gdy włączyła nokię, na wyświetlaczu pojawił się napis: Brak zasięgu. Oczywiście. Możliwość skorzystania z telefonu byłaby za dużym ułatwieniem".
Znając więc doskonale konwencję, bohaterka starała się zachowywać inaczej, niż miało to miejsce w zapamiętanych przez nią wersjach.
Jest to też kolejna opowieść o człowieku, który "ma złudzenie, że panuje nad sytuacją". I w pewnym momencie z tego złudzenia jest wytrącony. To też schemat oczywiście, bo przecież na tym polega standardowa opowieść: prezentacja oswojonego świata, wytrącenie bohatera z tego oswojenia, kryzys, szereg prób w innym świecie, zwycięstwo i powrót bohatera (to oczywiście pozostałość po lekturze Campbella). Bohaterce pozwala pokonać Próbę świetna znajomość narracji kryminalnych!
To jej zanurzenie w literaturze powoduje, że w pewnym momencie czytelnik zaczyna podejrzewać, że to wszystko dzieje się tylko w jej głowie, że zaraz się okaże, że to jakaś schizofrenia albo inny obłęd pisarki, która nie potrafi oddzielić fikcji od rzeczywistości. Tym bardziej, że narrator nie ułatwia nam postawienia diagnozy: bohaterka jest z tych, które uważają, że "to, co się widzi, jest dokładnie tym, co się ma"(i udowadnia nam przez te kilka dni, że ma rację; a my, którzy podejrzewamy coś więcej, tylko ofiarami ironii autora jesteśmy) a jednocześnie zawód wykonywany przyzwyczaił ją do tego, że rozmawia z kotem, GPSem i innymi elementami otaczającej ją rzeczywistości, które obdarza częścią swej osobowości.
Na tym polega specyfika tego utworu. Spodziewamy się, że to nie dzieje się naprawdę, mamy poczucie fikcji, nie wierzymy bohaterce. Zdziwienie pojawia się w momencie, gdy okazuje się, że to wszystko prawda, że jej sposób myślenia jest właściwy. Bardzo dobry przykład na to, jak z banalnego motywu (o jednym z wymienionych w książce filmów kiedyś nawet pisałem - "Ostatni dom na lewo" - ale kilka słów tylko, bo na początku nader lakoniczny byłem:-)) można jeszcze coś wycisnąć. Są tacy, którzy twierdzą, że wszystko już opowiedziano albo że wszystko daje się sprowadzić do kilku znanych i opowiadanych w kółko motywów. "To powiedział już... ten i tamten" - jak złośliwie komentuje twórczość Gombra Borghes w "Trans-Atlantyku". I taka jest prawda. Postmodernizm przecież ufundowany jest na tego rodzaju przekonaniu. Są tacy, którzy u zarania tej epoki sporządzili spis przeróżnych powtarzających się schematów narracyjnych. Poklasyfikowali wątki baśniowe i mityczne. I choć w kinach (i nie tylko oczywiście) opowiada się wciąż te poklasyfikowane narracje, to jednak ludzie oglądają te filmy i czytają książki (to akurat pewnie mniejszość - ale pewnie nie dlatego jest mniej czytelników niż widzów, że dostrzega się w kolejnych książkach te same schematy). Bo nie liczy się kościec, schemat - istotne jest ciało: grymas gęby i kształt łydki... a pupa i tak pozostanie. Bo pupę należy ignorować, tak jak to zrobił King. Bo cóż z tego, że ktoś mu powie: "Zapożyczyłeś się u takiej masy autorów; napisałeś coś, co jest wtórne i jeszcze chcesz nas przekonać, że skoro sygnalizujesz nam swą świadomość tego faktu, to twój infantylizm jest mniejszy". A on na to może odpowiedzieć: "Tak krytyku, być może moja pupa jest nieco obnażona, ale twoja niestety jest całkiem widoczna, bo przeczytałeś te moje wtórności - a to tylko dlatego, że ja King jestem. Więcej - piszesz o tym na blogu... i kto z nas jest bardziej infantylny? Ja przynajmniej zarabiam miliony, a ty...?"

Stephen King: Wielki kierowca

niedziela, 16 października 2011

Przeszłość jako Frankenstein

"Łagodny potwór"
Przypowieść?
O tym, że pozostawione gdzieś w przeszłości sprawy, które zbagatelizowaliśmy, mogą się po latach odezwać; mogą pojawić się w formie nieprzewidywalnej. Coś, co wyglądało kiedyś być może niewinnie, może objawić swą potworność... albo inaczej: może być lustrem naszej potworności.
Historia bardzo prosta (jak na przypowieść przystało): szesnastolatek spłodził syna, który po 17 latach pojawia się nieoczekiwanie w jego życiu. Prawda sprzed lat; prawda, która w jego mniemaniu nie istniała albo o której istnieniu nie chciał nic wiedzieć. I pewnie też nigdy nie zapytał matki swego dziecka o jego istnienie. Tak jakby niepostawienie pytania miało być gwarancją nieistnienia odpowiedzi. Albo tak jakby zadaniu pytania miał towarzyszyć niepokój, że w ten magiczny sposób powołujemy do istnienia jakąś rzeczywistość. Nie ma pytania - nie ma problemu...
Może nawet pytał, lecz odpowiedź na pewno go nie interesowała.
Świat istnieje niezależnie od naszych intencji, niepokojów i pytań.
Treści stłumione prędzej czy później drażnić poczną rzeczywistość i okaleczyć mogą świadomość.
Przeszłość - niezależnie od tego, jak bardzo byśmy chcieli o niej zapomnieć, jak bardzo byśmy sobie wmawiali, że złudą li tylko była, a nawet jak bardzo różne byśmy mieli o niej wyobrażenie - istnieje. A wyklęta przez nas staje się Frankensteinem - niechcianym, nieudanym dzieckiem, które upomni się o swoje szczęście w najmniej przez nas spodziewanym momencie.

Bohater filmu Mudrucza wprawdzie poszukuje kogoś ale - aktora do swego nowego filmu a nie syna (nie mówiąc już o śladach przeszłości zapomnianej). Bo on reżyserem jest (dosłownie i w przenośni; tyle że w przenośni to każdemu z nas się marzy, więc dla każdego film ten ostrzeżeniem być powinien). Reżyser to ktoś, komu się wydaje, że panuje nad rzeczywistością, że jest jej panem. Demiurg, który być może nie bierze pod uwagę, że są sytuacje, kiedy wymyka się ona spod naszej kontroli. I wtedy stać się może ona potworem; a on może sobie uświadomić, że był nim od dawna.
Reżyser - ktoś, kto dla własnych potrzeb stymuluje ludzkie zachowania; wywołuje w aktorach oczekiwane przez siebie emocje; manipuluje nimi, a później może być bardzo zdziwiony, że wyzwolone postawy są zbrodnicze (przypomniał mi się "Czarny łabędź").
Po obejrzeniu tego filmu z lękiem powinniśmy wchodzić w takie relacje międzyludzkie, w których mamy poczucie, że w istotny sposób wpływamy na czyjś los. Powinniśmy być 'czujni', jak zalecał Camus. Powinniśmy pamiętać, że nie mamy kontroli nad skutkami naszych działań. I być może powinniśmy (ostatnie 'powinniśmy' - bo chyba już za dużo tych nakazów) jak najmniej działać. Choć wiadomo, że usunięcie się w cień nie jest żadnym rozwiązaniem.
Ten film to tez prosta opowieść o chłopaku, który zabija.
Co rusz w codziennym wydaniu gazety jesteśmy w stanie znaleźć notkę o jakimś młodocianym bandycie, który zabija matkę, ojczyma i córkę tegoż (no tak, trochę przesadziłem, nie tak często na szczęście o tym czytam, ale niech już tak zostanie). Myśl, która nam się wtedy w głowie pojawia: "Potwór, że też takiego była w stanie zrodzić a tym bardziej znosić ziemia ". A czasami jesteśmy nawet w stanie mitologizować sytuację, przywoływać jakąś historię opowiedzianą kiedyś przez Sofoklesa; być może nawet obarczyć odpowiedzialnością Fatum. A przyczyny sę przecież bardzo ludzkie (i tym bardziej okrutne): to my - ojciec, który nie zaakceptował konsekwencji swych czynów; matka, która nie potrafiła dać ciepła; mąż matki - pijak z obsesją podejrzliwości i niekontrolowaną agresją; reżyserzy naszego świata (od nauczycieli po polityków) wyzwalający w nas emocje i stany, których natury nie znają.
Czy ja w tej chwili usprawiedliwiłem zbrodniarza?
Nie, nie usprawiedliwiam go - wskazuję jedynie jego wspólników;
siebie...

Łagodny potwór - projekt Frankenstein, reż. Kornel Mundruczo