Apollonia w czasie wojny ukrywała żydów. W
konsekwencji została zamordowana przez Gestapo. Pozostawiła osierocone dzieci.
Jej syn wiele lat po wojnie odebrał w jej imieniu (!) medal Sprawiedliwy wśród
Narodów Świata. Ofiara na ołtarzu wartości humanistycznych, na których
ufundowana została nasza cywilizacja, została spełniona. O ofierze Apollonii
napisała Hanna Krall - stała się też więc wzorem dla innych na tyle, na ile
literatura ma jeszcze wpływ na ludzkie postępowanie.
Temat na film. Martyrologiczny. Poświadczający
naszą wierność wartościom humanistycznym i humanitarnym w czasie marnym, którego
pamięć (czyli sposób, w jaki naród go pamięta) ostatnimi czasy stała się powodem
bluźnierczych konfliktów.
Ale nie film powstał a spektakl i to już
dawno temu - bo ze trzy lata wstecz (a ja obejrzałem dopiero teraz, co dla mnie nie ma
większego znaczenia). I okazało się, że polski teatr (ten nielubiany przez
'elity' władzy) o jedną epokę co najmniej zdystansował rodzimą kinematografię.
Bo film poprzestałby pewnie na opowiedzeniu (daj boże atrakcyjnym) powyższej
historyji i dowartościowani z sentymentalną łzą w oku z kina byśmy wychodzili.
Warlikowski nie opowiada historii; on
stawia pytania; formułuje problemy; konstruuje obrazy znaczeń; wprowadza w
rzeczywistość sensu - tym razem poświęcenia i ofiary (ale nie tylko). Los (i to w antycznym znaczeniu) Apollonii Machczyńskiej-Świątek uwikłany jest w szeroki kontekst naszej
kultury (jak tu bloga pisząc wyzwolić się od ścieżki banału recenzji, jak tu siebie ze
schematu wywieść... trudne to, gdy chce się utrwalenie obrazów pogodzić z
ekspresją... gdy pisanie samym sobą chce być). Apollonia jest Alkestis, czy też Alkestis staje się Apollonią, a może Apollonia jest kolejnym wcieleniem Alkestis (w obu rolach Cielecka, którą raz
pierwszy na żywo ja i dobre to było patrzenie na nią jak wciela się), która
ofiarę z życia swego za męża Admosa składa. Po co? Dlaczego? Z miłości? Jak
można kochać kogoś, kto ofiary takiej oczekuje? A może warto odejść, gdy się
uświadomi istnienie u ukochanego takich oczekiwań? (Apollonia nie chce powrócić
do świata - tak rozumiem scenę szamotania się w Hadesie-szalecie Cieleckiej z
Chyrą [błazeńskim Herkulesem wykonującym swą ostatnią pracę; czy to nie cztery
lata temu obiegły plotkarskie strony zdjęcia Chyry upijającego się
nieprzyzwoicie i opróżniającego swój moczowy zasobnik w miejscach publicznych? a
to scena z tego spektaklu jest i gdy bulwarówki ekscytowały się a ludziska z
dnia na dzień tylko takie skojarzenie z Chyrą utrwalały w swych, nawet często
światłych - bo nawet wyrafinowani widzowie Nowych Horyzontów nie darowali sobie
komentarzy odwołujących się do tych 'sensacji', gdy pojawił się na festiwalu
wrocławskim trzy lata temu - umysłach, to może próby akurat trwały i w ten
sposób twórcy uruchamiali jeszcze jeden kontekst wprowadzając w świat spektaklu
ludzi niemających pojęcia o jego istnieniu ale w umysłach których ten sikający
Herkules dokonuje redukcji bytu]; matka nie chce powrócić do dzieci... do syna,
który przeklina jej poświęcenie, jej odejście; nazywa ją zdzirą i tyle dla
niego warta jest ofiara pozbawiająca go rodzinnego ciepła wtedy, gdy
kształtowały się fundamenty jego życia; 'gdy ocalasz jedno życie - ocalasz
świat' - a co stało się ze światem dziecka, które porzucone przy ołtarzu
całopalnym pozostało; a syn ocalałej Ryfki teraz w Palestynie ciąg dalszy
narracji wojennej tworzyć będzie, bo dzieci wciąż przyglądają się i uczą
[wymowne manekiny; tak być może postrzegamy dzieci obecne obok, gdy my
wprawiamy się w rzemiośle wojennym ale i wtedy, gdy wpisujemy w ich umysły
mitologię ofiary odprawiając nabożeństwa ku czci kolejnych klęsk narodowych]).
Alkestis sama decyduje się na ofiarę i choć jej decyzja prowokuje do
postawienia sobie pytania o źródła takiej narracji w mózgu jednostki, to
egzystencja indywidualna niczym gęba (a jakże) w rękach naszych jest - co
innego Ifigenia, której życie ojciec zdecydował się przehandlować za idee.
Egzystencja za idee. Kilka milionów egzystencji za jedynie słuszną abstrakcję.
I jest taka scena, gdy zwycięski wódz
powraca z tarczą i wszyscy zniewoleni przez ogłuszające dźwięki hymnu i barwy
narodowe siedzą w niejakim skrępowaniu; bo to publicznie czy nie publicznie?
widz jest czy go nie ma? choć w świetle i tak jakby oficjalnie... ale siedzi
widz i nie daje wyrazu swemu przywiązaniu i czci do tego znajomego Mazurka,
który niczym zapach kawy i zegar z kurantem czasy błogiego i jednoznacznego
dzieciństwa przypomina...ale tu ta nasza melodyjna narodowa pieśń jakoś dziwnie
agresywnie brzmi, nie do tańca prowokuje a do zgoła innych działań... a to
początek spektaklu był (tak jakoś pierwsza godzina z tych czterech i pół) a już
nikt nie rwał się do patriotycznych gestów, już bohaterskiego Agamemnona
(Maciej Stuhr, który w "Pokłosiu"
rozlicza a u Warlikowskiego jest niejako po stronie drugiej, po stronie płci,
której Bóg wynagrodził niebycie kobietą dając prostatę [źródło orgazmu] i wojnę
- bo gendrowy jak zwykle Warlikowski i tym razem) niczym przedstawiciela
wrogich wojsk postrzegać zaczął. I nie bez racji - bo po chwili zaczyna on
przemawiać słowami narratora powieści Littella "Łaskawe", słowami
gestapowca robiącego kabotyński rachunek sumienia o tyle uczciwy, że pozbawiony
mocnego postanowienia poprawy: po zbrodni holokaustu nie można się poprawić - a
czy można się poprawić, gdy było się niemym świadkiem, gdy się wiedziało, co
pali się w piecach w Treblince i skąd ten dym zanieczyszczający powietrze?...
świeże bądź co bądź na co dzień powietrze na tych naszych słowiańskich i
swojskich polach... (ale i demagogię tego dyskursu obnaża Warlikowski każąc
widzowi wysłuchać pseudozaangażowanego wykładu wojującej działaczki w obronie
praw zwierząt, w którym farmy hodowlane porównane zostały do obozu
koncentracyjnego - żadna postawa nie jest dla twórcy Teatru Nowego oczywista,
chyba że myśląca i krytyczna; Warlikowski skrajne wnioski wyciąga z filozofii
stojącej po stronie egzystencji, ale zdaje sobie jednocześnie sprawę, że
jakakolwiek próba jej przełożenia na
środek wyrazu, narrację skierowaną do Drugiego, komunikat będący
świadectwem może nie jest niemożliwa, ale stanowi dowód na ułomność środków,
jakimi dysponuje człowiek nawet, gdy bywa artystą [i taką rozpaczliwą chciałoby
się powiedzieć - "chciałoby się", bo przecież nie jest taka
beznadziejna, skoro widzów tyle i stają oni na baczność nie wtedy, gdy Pieśń
Legionów słyszy a wyrażając podziw twórcy spektaklu, gdy już czas na wyjście a
wychodzić się nie chce, bo choć świat przedstawiony okrutny bardzo to to, co
czyni z niego sztukę chciałoby się zachować i być w tym czy choćby obok - próbą
jest też i stąd w tym spektaklu taka wielorakość języków i stylów] a może
przede wszystkim wtedy, bo przeważająca część ludzkości za redukcją środków się
opowiada nerwowo reagując [np. w czasie lekcji polskiego], gdy konfrontuje się
ją ze złożonością i wielopłaszczyznowością języka, którym próbuje się ująć
egzystencję ["ale to niepotrzebne komplikowanie jest" słyszę
najczęściej] - czy to malejący zasób środków będących w ich powiedzmy władaniu zredukował egzystencję tej coraz większej ciżbie rwącej się do władania światem czy też
zredukowana egzystencja nie potrzebuje skomplikowanych środków?).
Nie ma w spektaklu Warlikowskiego
Abrahama i jego ofiary. Być może chciał on uniknąć wplątania się w dyskurs
teologiczny. Bo żaden mędrzec od wiary przecież nie zareaguje, gdy z Agamemnona
składającego w ofierze Ifigenię zrobimy nazistę, który wykombinował rozwiązanie
ostateczne...no i Agamemnon nie był Żydem a Abraham ojcem założycielem
wyznaczony został. Więc w spektaklu by się nie sprawdziło, a mi jednak do głowy
przyszło to skojarzenie nomadycznym prawem. Bóg kontra egzystencja? Oj, już
widzę te zarzuty o ignorancję... Bo to już jakaś gnostycka herezja by była...
No i tak wmanewrowani przez
Warlikowskiego w sieć kontekstów stajemy przed pytaniem, po której stronie
jesteśmy: czy Apollonii składającej swe życie w ofierze czy jej ojca, który nie
wziął na siebie jej kary (czy winy?)?
Sen o Apollonii... a może takie marzenie,
by jak najczęściej stawiano mi takie wyzwania wynagradzając nie sprawdziwszy
wprzódy, czy podołam.
(Pierwszy mój post w Polskim Busie napisany i kończę, bo Gdańsk na horyzoncie i czas na piwo)
"Wyciągnęliśmy wnioski z tej lekcji, to się więcej nie powtórzy. Jesteście pewni, że wyciągnęliśmy wnioski? Jesteście pewni, że się nie powtórzy? I w ogóle jesteście pewni, że wojna skończona? W pewnym sensie wojna nie kończy się nigdy, albo też skończy się, kiedy ostatnie dziecko, urodzone w ostatnim dniu walk, dożyje spokojnie własnego pogrzebu, ale nawet wtedy wojna będzie trwać - w głowach jego dzieci, a potem w głowach dzieci tych dzieci..." (J. Littell "Łaskawe" - część monologu M. Stuhra czyli Agamemnona po powrocie spod Troi [dopisane już w domu oczywiście, bo pamięć moja wiadomo jaka]
(A)pollonia, reż. K. Warlikowski, Teatr Nowy