niedziela, 1 maja 2016

Powrót idioty

Dawno, bardzo dawno nie czytałem już żadnej z wielkich powieści Dostojewskiego. A może czas już dojrzał do powrotów. Myśl ta nieco paradoksalna, bo zawitała mi w głowie w Cieszynie, gdzie po raz pierwszy w życiu jestem, by z kolejnym festiwalem filmowym się poznać (Kino na granicy). Paradoksalna, bo tu z jednej strony nowe i miejsce, i zdarzenie, i ludzie (a także hostel - bardzo sympatyczny, mimo że 8 osób w pokoju; ale ja już chyba tak mam, że nie robi mi to jakoś bardzo - kolejny paradoks: niby samotnik, a bez problemu oswajam bycie w gronie całkowicie obcych osób - to pewnie ta obcość jest kluczem, bo pozwala mi się ona dość mocno wewnętrznie dystansować, co powoduje, że w sumie to oddzielny jestem [oj, jakoś nazbyt osobisty ten wpis się robi... ale niech tam...]), a z drugiej powrót do lektur swojskich, bezpiecznych - kiedyś jakoś tam kształtujących. "Powrót idioty" S. Gedeona (Czechy z 1999, film już tam chodził od dłuższego czasu za mną i dobre to na początek spotkania z kinem i kulturą z rejonu, z którym wielu znajomych blisko mentalnie, a ja jakoś trudności mam z czeskimi klimatami, choć powoli, powoli... ale można być może mój dystans zrozumieć, gdy się przekroczy granicę: Czeski Cieszyn to miasto jak z malarstwa Miro - niby weekend a tu w blasku słonecznym niemal całkowicie opustoszałe ulice, pozamykane sklepy i dopiero przed jedynym kinem ludzie oczekujący na seans [najbardziej oblegany w tym dniu, sala, całkiem duża, pękała w szwach a film to czeski horror: "Południca" J. Sadeka, bardzo świeży, bo z tego roku i przyznać muszę, że niezły i tłum jak najbardziej uzasadniony, bo pewnie film w kinach przemknie i może umknąć a warto wyczaić] i to głównie Polacy) to pragnienie powrotu we mnie wyzwolił (a przecież byli już wcześniej świetni "Bracia Karamazow" Zelenki [w sumie to późniejsi, bo to 2008, ale wcześniej oglądani przez mnie] - o spektaklu w Nowej Hucie robionym) i lekką konsternację, bo słabo oczywiście pamiętam pierwowzór. Trudno zapomnieć jedynie księcia Myszkina, u Dostojewskiego Chrystusa, który zstąpił w nasze przestrzeń i czas (no - nasze i nie nasze, bo rosyjskie i czeskie a i XIX wiek trochę, ale uniwersalne to przecież); w filmie Frantisek jest jakby lekko z innej planety, naiwny na pewno, ale jednak próbuje jakoś ogarnąć ten żenujący romans dwóch braci i dwu sióstr (nie pamiętam, czy w powieści tak dziwnie pogmatwane były relacje rodzinne pomiędzy bohaterami, ale raczej nie), którego obserwowanie prowadzi do ataku (i to jest to wspólne, te charakterystyczne dla bohaterów Dostojewskiego ataki epilepsji, którymi także Krajewski 'obdarzył' swego detektywa) padaczki, a chwile nazbyt wielkich wzruszeń kończą się płynącą z nosa krwią. Ale zapamiętałem też Rogożyna jako szalonego i demonicznego kochanka - a Emil jest bardzo zwyczajnym facetem, którego 'perwersyjność' sprowadza się do tego, że narzeczeństwo z Anną (która z kolei swoje narzeczeństwo przeplata romansem z bratem Emila - Robertem: jak w czeskim filmie) urozmaica sobie romansem z jej siostrą Olgą (żadna z nich nie jest też demoniczna niczym Nastazja czy też inne bohaterki Dostojewskiego, którego relacje z kobietai podszyte wyraźnie były lękiem). Demonizmu i zacięcia metafizycznego w filmie nie ma, bohaterowie bardziej niemoralni niż szaleni, ale takie mamy czasy pewnie, że zdrada nie jest źródłem dramatów decydujących o ludzkim losie - jest jedynie świadectwem neutralności uczuć. Frantisek wprawdzie zainkasował cios ze strony Emila posądzony o wyjawienie prawdy o swej dwulicowości, ale pewnie nie dlatego, że czyjeś życie nagle otarło się o doświadczenie otchłani, lecz po prostu dlatego, że Emil został sytuacją zaskoczony i nie ma wątpliwości, iż dość szybko się pozbiera i nie będzie miał problemu, by związać się z kolejną kobietą równie piękną jak siostry, pomiędzy którymi nie potrafił, a może też i nie za bardzo chciał, wybrać. Specyficzne a i też warte zauważenia jest to, że mamy w fimie do czynienia z lekko zaznaczoną, ale jednak widoczną, różnicą w statusie społecznym istniejącym pomiędzy rodzinami braci i sióstr (sprowadzają się one przede wszystkim do matek, które koncentrują się na myśleniu o przygotowaniu uroczystych obiadów, których funkcją jest poznanie wybranek swoich synów i rzeczywiście czesko-komiczna jest scena, w której przy stole zgromadzeni zostali niemal wszyscy bohaterowie i uczciwość Frantiska (coś ze świętości ma mimo wszystko - imię tego najbardziej sympatycznego ideału religijnego, z którym nasz kościół ma tak poważny problem dziś [nie mogło się obejść bez tej złośliwej dygresji, oj nie mogło]) wystawiona jest na poważną próbę, poniewaź w przeciwieństwie do pozostałych on, ten naiwny i czysty, już wie wszystko o pogmatwanych relacjach międzyludzkich, a jednocześnie bardzo mu zależy, by nikogo nie skrzywdzić, bo - co specyficzne - mimo swej wiedzy, mimo dwuznaczności tych relacji, on nikogo nie ocenia i nie sądzi, a tylko z przychylnością zaskakującą, a może i ze współczuciem, patrzy i problem jedynie pewnie ma z tym, że trudno jest być jednocześnie po stronie ich wszystkich jednocześnie."Powrót idioty" - tytuł postu mógłby być symboliczny i nieskromnie mógłbym go odnieść do siebie, gdyby nie, mimo wszystko, pewna doza samokrytycyzmu: trudno mi nawet wskazać moment w moim źyciu, kiedy naiwnym być przestałem i wiara w czystość znaczeń i ludzkich widoków stała mi się obca. Czy to Szekspir mi zrobił, czy też miałem to zawsze, a w jego dramatach tylko rozpoznałem to, co dla mnie jest oczywistą cechą świata, w którym żyję? Do tego stopnia, że bardziej Myszkinom współczuję niż zazdroszczę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz