wtorek, 18 lipca 2017

Złodzieje whisky


Kiedyś zatytułowałem swój wpis "Nieźle nam się żyje". Oglądanie filmów rzeczywiście może być źródłem takiego dobrego, podszytego mocno jednak egoizmem, samopoczucia. Dobrze jest czerpać pozytywne przesłanie po przyjrzeniu się opowieściom o ludziach, którym los nie poszczęścił tak jak nam; gorzej, gdy na tym się kończy (a w moim wypadku tak dokładnie jest) i nic nie robimy, by jakoś także spróbować innym, tym, których losem tak żeśmy się przejęli, oglądając film, to bycie nieco poprawić. Nawet gdy wydaje się nam, ze tego rodzaju działanie jest beznadziejne. To hipokryzja jest czy kwietyzm naznaczony sentymentalizmem? I jeszcze to racjonalizowanie, że i tak świata nie zmienimy, że tak już jest, a życie bywa okrutne...
Ale nie o tym...
Mógłby ktoś powiedzieć , i czasami mówi, że nie ma co się katować (!) filmami, w których mamy do czynienia z ponurą wizją świata. Że zdecydowanie zdrowiej obejrzeć sobie coś z pozytywnym przesłaniem, żeby nie powiedzieć - komedię romantyczną. Otóż nie - po tego rodzaju filmach dopada mnie frustracja a nawet dół do piwa skłaniający, bo uświadamiam sobie, że mój los nigdy taki szczęśliwy nie będzie i to chwilowe zadowolenie, bo losy bohaterów  tak cudnie i szczęśliwie się splotły, skończyć się może depresją. Zdecydowanie więc zdrowiej jest się 'katować' (choć to przesada jest mocna, szczególnie w wypadku mojej stłumionej wrażliwości).
I tak też mój dzień dziś się rozpoczął (Festiwal Transatlantyk - godna rozgrzewka przed tymi właściwymi). Dwa różne filmy bardzo pod względem konwencji, ale po ich obejrzeniu zdecydowanie lepiej czuję się i w tym miejscu geograficznym (mimo wszystkiego, co ostatnio wokół), i w swoim ciele. "La familia" (G. R. Cordova) i "Ciała" (E. Casanova).
Pierwszy z nich to Wenezuela i w to już w zasadzie powinno wystarczyć, bo jakoś ot tak z biegu nie potrafię sobie przypomnieć filmu z Ameryki Łacińskiej, których bohaterom bym zazdrościł ich losu. Zaczyna się zresztą w sposób charakterystyczny dla opowieści z tej części świata: grupa dzieciaków z biednej dzielnicy zabawia się na podwórku, komunikując się ze sobą w sposób dość agresywny, ale mamy wrażenie, że w ich wypowiedziach ciągle jeszcze obecny jest cudzysłów, że te wszystkie groźby nie na poważnie, choć poważnie brzmiące. Wiemy jednocześnie, że to już niebawem będzie sedno ich życia w tej dzielnicy. I staje się - podczas szarpaniny zostaje zabity chłopak. W tym momencie zaczyna się inna historia - opowieść o trudnym zbliżaniu się do siebie ojca i syna (i niezależnie od różnic przypominają się "Złodzieje rowerów", tyle, jak w tytule postu zasygnalizowałem, co innego kradną; ale jest coś w obrazie świata takiego, co znowu mi neorealizm włoski przypomina, także na zasadzie swoistego kontrapunktu), syna, co może być śmiertelnie niebezpieczne, zadziornego, nieopanowanego, dzikiego. Chwilami trzeba go kiełznać niczym szalonego konia, ale, jak się później okazuje, ratuje mu to życie. Towarzyszy ojcu w pracy i subtelnie momentami, co paradoksalnie brzmi w kontekście opisu świata mało sympatycznego, zaznaczone jest budzenie się więzi i porozumienia. Ojciec między innymi obsługuje imprezy dla tej zdecydowanie zamożniejszej części społeczeństwa, dzięki czemu też i kontrast. I pełniejsza świadomość, że z wykluczonymi mamy do czynienia. I ten brak pokory u syna, który gwałtownie wypomina ojcu zbytnią uległość (tak jakby rzeczywiście był o kilka lat starszym bohaterem filmu de Sici i nie godził się już na poniżenie, które było ceną za przetrwanie rodziny ["La familia"]),  mógłby potwierdzać, że prędzej czy później (dzieje się już?) staną się groźni dla tego sytego sortu, dla nas. I będzie im obojętne, że kiedyś im współczułem i że to nie my kolonie i w ogóle. Nie będzie nam się wtedy już tak dobrze żyło, być może nawet pożałujemy swego kwietyzmu.
A o "Ciałach" może innym razem....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz