czwartek, 13 lipca 2017

Mężczyzna jak cebula


"Mężczyzna imieniem Ove" (r. Hannes Holm) to film opierający się na prostym pomyśle. Sprawnie przeprowadzony z reguły prowadzi do wzruszenia widza w zakończeniu. I często też, mimo niekoniecznie w pełni dobrego zakończenia (choć to już jest bardzo dyskusyjna sprawa w wypadku tego filmu), wychodzi on z kina z poczuciem dobrego samopoczucia (w sumie nie wiadomo, dlaczego). To taki północnoeuropejski odpowiednik "Gran Torino" pod pewnym względem. Oczywiście, gdybyśmy postawili obok siebie Eastwooda i Lassgarda  (tytułowy Ove), to stwierdzilibyśmy, że więcej ich różni niż łączy, bo to tak, jakby naprzeciwko emerytowanego kowboja stanął, wyrośnięty wprawdzie, ale jednak urzędniczyna. Obaj są wdowcami, co jest istotne, ale jako podstawa porównania może nie najważniejsze. Obaj także mają słabość do samochodów. W wypadku Ova wybór marki jest decyzją o charakterze światopoglądowym. Też troszeczkę tak miałem, bo bardzo długo za jedyne prawdziwe piwo uznawałem Żywca (co nie znaczy, że innych nie piłem), bo tak mi to zaprojektował (tak samo jako wybór samochodu w wypadku Ova) ojciec. Ove nie uznaje innych samochodów niż Saab, nawet Volvo jest już świadectwem porażki i może doprowadzić do zerwania przyjaźni. A to, że zbytnio się nie zdenerwował, gdy jeden z młodych bohaterów zbiera kasę na samochód francuski, świadczy o przemianie, której podczas akcji filmu doświadcza.
Pomysł na film znany co najmniej od czasów Dickensa: poznajemy na początku apatycznego bohatera a akcja prowadzi do stopniowego zdejmowania kolejnych warstw cebulki skrywającej człowieka ciepłego i wrażliwego. Ove jest przede wszystkim skrajnym służbistą i pedantem (zresztą kształt osiedla, na którego czele wspólnoty kiedyś był [i tego, że już nie jest, jego ambicja znieść nie może], w dużym stopniu odzwierciedla jego uporządkowanie; osiedla, na którym mogłaby się rozgrywać akcja "Upałów": geometryczna precyzja i sterylna czystość [do której Ove przywiązuje chorobliwą wręcz wagę], pod powierzchnią której spodziewamy się odkryć niepokojącą prawdę o naturze ludzkiej [ale nie jest to "Blue Velvet" - wręcz przeciwnie, w tym filmie znajdujemy potwierdzenie znanej tezy, i jest to element wcześniej wspomnianego schematu, że człowiek, nawet ten, który robi wszystko, by do siebie zniechęcić, jest dobry a już na pewno daleki od Lynchowskich perwersji]), ale jest to tak przedstawione, że bardziej śmieszy niż drażni (choć oczywiście w rzeczywistości wkurzałoby bardzo). Bo ten film to komedia jest przecież. 
Jest jednak jedna cecha bohatera, traktowana także jak wada, a którą ja w sobie jednak cenię (mam pewnie więcej takich, które budzą jakąś tam niechęć do mnie, ale tej jednej nie chciałbym się pozbywać) - jest to przywiązywanie dużej wagi do samodzielności człowieka, niechęć do proszenia kogoś o pomoc, skłonność do liczenia tylko i wyłącznie na siebie. Jest to pewnie świadectwo przerostu ego, ale też przejaw postawy aspołecznej, może też i pycha. Niechęć do proszenia traktowane jest jak wada - jakoś nie mam ochoty się z niej leczyć (Ove w scenie zwolnienia z pracy dał jej najbardziej przekonujący i jednocześnie godny naśladowania wyraz).
Najważniejszą osobą przyczyniającą się do uruchomienia wrażliwości Ova (no właśnie, bo mówienie przez mnie o przemianie było błędem, to jest odkrywanie, uruchamianie, ożywianie - nie przemiana) jest Parvaneh (piękna, a jakże, Bahar Pars), imigrantka z z Iranu. Gdzieś wyczytałem, że jedną z wad bohatera jest właśnie jego niechęć do imigrantów właśnie. Nie bardzo się z tym zgadzam (w "Gran Torino" to i owszem, ta niechęć jest motorem akcji przecież). Ove jest wprawdzie niesympatyczny w stosunku do nowych sąsiadów, ale nie z powodu koloru skóry Parvaneh. Zdecydowanie bardziej irytuje go jej szwedzki mąż, który wyprowadza go z równowagi swą nieporadnością życiową. A to że właśnie imigrantka z Iranu i jej dzieci przyczyniają się do pogodzenia z życiem bohatera jest oczywiście znaczące. W wielu oglądanych ostatnio filmach europejskich zauważyłem (być może kiedyś nie zwracałem na to takiej uwagi), że na pierwszym bądź drugim planie pojawiają się właśnie imigranci. Po obejrzeniu tych filmów pozostaje w widzu wrażenie, że są oni już całkiem naturalnym elementem pejzażu społecznego Europy (i nie chodzi mi o uchodźców, a o ludzi, którzy zintegrowani mniej lub bardziej [bo dlaczego mają się całkowicie zintegrować, jeśli nie łamią prawa?] są lekarzami, policjantami, taksówkarzami) I żal człowieka ogarnia, bo jest to dowód, że my już do niej nie należymy (wbrew opinii co niektórych światowych "autorytetów", że właśnie jako jedyni przyczyniamy się do ocalenia wartości stricte europejskich...ech  Sarmacjo, Sarmacjo...). Przynajmniej mentalnie. 
Jedna rzecz mnie denerwuje, gdy pojawia się w filmach temat belferski. Często, bardzo często mamy do czynienia z motywem nauczyciela, który dostaje w swoje ręce grono rozwydrzonych szczeniaków i dzięki swemu zaangażowaniu, sercu, pasji doprowadza do przebudzenia w nich, skrywanej dotąd skrzętnie ( bo zły świat, bo walczyć przede wszystkim trzeba) wrażliwości i dobroci. I widz po obejrzeniu czegoś takiego wzniośle rozczulony wychodzi z kina z przywróconą wiarą w dobrych ludzi. Taką nauczycielką była Sonja, nieżyjąca już żona bohatera. Jedynym usprawiedliwieniem obecności tego motywu w formie tak sentymentalnej w filmie jest to, że pojawia się we wspomnieniu Ova, a on ewidentnie idealizował swą małżonkę. Umarła ta jego jasna strona i stał się nieprzyjemnym gburem. Pojawienie się Parvaneh wszystko zmieniło. Może warto spojrzeć na tę sytuację symbolicznie. W kontekście europejskim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz