środa, 24 lutego 2021

Diabeł na Wawelu


 

Diabeł Andrzeja Żuławskiego rozpoczyna się od sekwencji rozgrywającej się w klasztorze zamienionym na więzienie. Niektórzy twierdzą, że w rzeczywistości ta część filmu kręcona była na Wawelu. Żuławski zaczyna od obrazu, który wrzuca nas od razu w sam środek konwulsji umierającego kraju,  finis Poloniae. Szaleństwo, krew, chaos i diabeł. Symbol z Kordianem w tle. Bo diabeł, który kreuje historię. I spiskowiec, który władcy zabić nie potrafi i mdleje zanim. Tyle że akcja w czasach rozbiorów kolejnych zatwierdzanych przez sejm już dawno niesuwerenny.  Na tle tych wszystkich filmów, które opowiedzieć coś o naszej historii próbują, niewątpliwie dzieło oryginalne. Nie jest to wyklęta biografia czy ilustracja do podręcznika szkolnego. Nie jest też to styl zerowy, który przeźroczystym wehikułem do przekazania spójnej narracji usypiającej częstokroć widza. Jest to wizja psychodeliczna, narracja schizofreniczna, której ogląd łączy się z niepewnością co do statusu ontycznego świata przedstawionego. Główny bohater, Jakub, uwolniony z więzienia, które niczym szpital psychiatryczny czy to w Kordianie, czy w Nie-boskiej komedii, powraca z diabłem przy boku towarzyszącym mu niemal przez cały film, co powoduje, iż tak jak w Fauście nie mamy pewności, kogo obciążyć winą za kolejne zbrodnie popełniane przez bohatera, czy diabeł i on to jedno, więc powraca do swego rodzinnego dworku szlacheckiego i wchodzi doń niczym Tadeusz na początku poematu, gloryfikującego tę przeidealizowaną mentalność skrywającą spróchniałą podszewkę, lecz nie zegar, który Mazurkiem Dąbrowskiego by go witał a degrengoladę, krew, popiół i siostrę, którą do Marii Magdaleny by się może chciało porównać, ale to zgoła inna narracja, zastaje. I zdanie, które właśnie popełniłem, wydaje mi się bardziej spójne niż historia opowiedziana przez Żuławskiego. I paradoksalnie takiej wizji historii na ekranie brakuje mi bardzo. Polskiej historii, którą nazbyt podręcznikowo.  Nie mówiąc już o kompletnym niemal niewykorzystaniu jej potencjału. Przecież tyle jest w niej szaleństwa, tajemniczości, grzechu, wydarzeń bardziej jeszcze konwulsyjnych niż to, co Żuławski w Diable, że żal ściska, że my wciąż tacy grzeczni i bogoojczyźniani. I wyjątkowo nie tylko o obecnych włodarzy kultury naszej mi chodzi, lecz o zawsze niemal. Munka bardziej nam trzeba niż Wajdy, nie odbierając niczego temu ostatniemu. Dlaczego nie ma opowieści w stylu Odojewskiego czy Czarnego potoku Buczkowskiego, dlaczego Parnicki tak niewykorzystany? Dlaczego wmawia się nam przede wszystkim Skrzetuskiego?

Diabeł to wizja historii wyjęta z umysłu człowieka opętanego, unurzana we krwi, ogniu i spermie. To bohaterowie Witkacego, którzy w obliczu nadchodzącej apokalipsy, wpadają w trans szaleńczego, mistycznego chwilami tańca, chcąc doświadczyć jeszcze odrobiny istnienia. Ale choć wydaje się w obrazowaniu Żuławskiego dominować gorączka romantyczna, co w literackich koneksjach też dostrzec można, to akcja niby w czasach oświeceniowych; niby, bo my naród, który z tego oświecenia niewiele zaczerpnął i to, co na ekranie wiarygodnym dla mnie świadectwem ducha tego stanu, którego paliwo wyczerpywać się przecież zaczęło już 200 lat wcześniej według Fantomowego ciała króla Jana Sowy, XVIII wiek był już tylko konsekwencją, wyjściem na światło dnia tego, co w nieświadomości nie tyle narodu, bo to jeszcze raczej nie wtedy, a tej wspólnoty, która się bracią szlachecką nazywać lubowała, wyraźnie wskazuje, że upadek nieunikniony był i rozdzieranie szat świadczyć może tylko o tym, że specjalizujemy się w nieumiejętności krytycznego spojrzenia na błędy doprowadzające do upadku, po którym dobra zmiana i rządy obcych mocarstw. Słowa Konrada, skierowane do Boga: „Ludzie myślą, nie sercem, Twych dróg się dowiedzą […] Tylko ten, kto się wrył w księgi,/ W metal, w liczbę, w trupie ciało/ Temu się tylko udało” można w kontekście tego filmu odczytać inaczej niż chcieliby wszyscy ci, którzy na ołtarzu krzywd i porażek narodu składają ofiarę z kolejnych pokoleń. Bo jeśli serce przepełnione szaleństwem, fanatyzmem i dewocją, jak na konfederatów barskich spojrzeć przecież można, a to o nich chyba w tym filmie, to są ci spiskowcy, którzy o królobójstwie marzyli zanim jeszcze Francuzi swego na gilotynę posłali, to szkoda, że w nim tak mało miejsca na żal po braku chęci, inteligencji i dobrej woli, by jeszcze i księgi, i metal, i liczby, które być może utorowałyby nam lepszą teraźniejszość. W filmie diabeł okazał się najprawdopodobniej pruskim szpiegiem, zręcznie manipulującym duszą idealistycznie (czy fanatycznie? obłędnie?... no ale niech już ten Kordian idealistą będzie) nastawionym Jakubem a pośrednio także spiskowcami, którzy przekonani pewnie, że ich działania suwerenne i że to patriotyzm ich, a kim okaże się diabeł, który dziś szepce do ucha? I komu szepce? Wszystkim na szczycie, bo władza i jej pragnienie każde zło wytłumaczyć potrafi?

Diabeł powstał w 1972. To horror miał być, by cenzorów zwieść. Bo to, jak to najczęściej bywa, w masce historycznej i gatunkowej opowieść o współczesności jest. Gdzieś tam rok 1968 Żuławski opisywał. A co i jak, to niech sam powie: „jedna grupa naszych chamów chciała wysadzić drugą grupę naszych chamów i posłużyła się tym, że Gomułka wyjechał do Moskwy z główną delegacją. Wszczęła po prostu rozruchy za pomocą zdjęcia Dziadów, podbechtania młodzieży, żeby wystąpiła przeciwko cenzurze o wolność itd. […] Przecież to Ministerstwo Bezpieki robiło głównie, przecież to był minister spraw wewnętrznych, pan Moczar, który swoimi siłami usiłował rozmontować tę władzę, która rządziła, udowodniając swemu sowieckiemu bratu, że oni nie są zdolni, że za ich rządów są manifestacje na ulicach, że trzeba ludzi gazować i bić pałkami, bo jest klimat rewolty i buntu, czyli to tak być nie może. Oni są za bardzo miękcy i trzeba ich wysadzić z siodła. Najchętniej oczywiście to bym opowiedział tę historię wprost, ale tak się nie dało, no to trzeba było to ubrać pod maskę. A jaka maska wydawała mi się najtrafniejsza? Czasów, kiedy Polska traciła niepodległość, zapanował totalny burdel i nagle się okazało, że policja rozmontowuje szlachetną patriotyczną konspirację swoimi metodami” (Żuławski. Przewodnik Krytyki Politycznej).

Swego czasu o nazbyt narzucających się analogiach historycznych już pisałem, więc nie będę powtarzał. Bo tu masek kilka i każda ma swój grymas. Punktem wyjścia jest stan rzeczy, który w 2. połowie XVIII wieku, prawda, cokolwiek by ona znaczyła, niedostępna jak każda prawda (dziś wyjątkowo daruję sobie religijne złośliwości). Na ekranie ten czas tak, jak techniką filmową w latach 70. Żuławski władał, by to, co w jego wyobraźni i jego, co już w umyśle tylko. I to lustro wydarzeń marcowych. A gdy dziś, oglądając i czytając co reżyser ma do powiedzenia, widzę odbicie tego, co na ulicy i w necie, to jak bardzo to też lustro? Faulkner, odbierając nagrodę Nobla, powiedział, że „de facto opowiadamy wciąż od Adama tę samą historię”. Trawestując można by rzecz, że uczestniczymy wciąż w tym samym spektaklu.

 

Diabeł   reż. Andrzej Żuławski


wtorek, 23 lutego 2021

Syndrom Otella

 

To ciekawe, że syndrom, którego głównym przejawem jest paranoiczne podejrzewanie partnerki o zdradę, odwołuje się do Otella a nie do Leontesa z Opowieści zimowej. Związane to jest pewnie z większą popularnością sztuki o Maurze niż o władcy Sycylii, ale pewnie zdecydowało i to, że ta pierwsza w całości poświęcona jest fenomenowi zazdrości. Opis syndromu Otella swego czasu mocno mnie zaniepokoił - czytając jego charakterystykę czułem się niemal jak student psychologii, który w trakcie zdobywania wiedzy na temat kolejnych przypadków, mniej lub bardziej odbiegających od tak zwanej normy, ich objawy dostrzega u siebie. Dyskomfort mój tym bardziej się wzmocnił, gdy się okazało, że ów syndrom wymaga leczenia w postaci terapii, a ja niestety kompletnie, ale to na maxa, nie mam zaufania do terapeutów. Nie żebym negował stuletnie osiągnięcia psychologii w tej dziedzinie czy też skuteczność rozmowy choćby i na kozetce. Ja nie mam kompletnie zaufania do wiedzy przeciętnego absolwenta psychologii, który otwiera gabinet (a ci, którzy dyplomy zdobędą po tych wszystkich zdalnych egzaminach…. Ufff, boże strzeż ich pacjentów). Zresztą, nawet ci najbardziej znani, gdy publicznie się wypowiadają, to często głoszą sądy rodem z poradników  w stylu 10 kroków do osiągnięcia szczęścia i zadowolenia w życiu (ale o tym coś więcej wkrótce, bo ostatnio dyskusja publiczna na ten temat ma swój objaw, więc może z tego archiwum, gdzie zakurzone dzieła nieboszczyków cucę, wychynę na światło i tym, co teraz wokół, choć trochę). Więc muszę sobie żyć i zadręczać moje partnerki zespołem, który charakteryzuje się chorobliwą zazdrością, brakiem zaufania, lękiem utraty a dodatkowo, jak wskazują opisy i me doświadczenie, gdy podlane jest to alkoholem, staje się szczególnie nieznośne.

No ale dlaczego to Otello a nie Leontes? dlaczego syndrom Otella? Gdy porównamy te dwie historie, to bardziej pasuje mi jednak ten drugi. To on nagle, ni stąd ni zowąd zaczyna budować spójną wewnętrznie narrację, której bohaterką jest zdradzająca go Hermiona. Dzieje się to tylko i wyłącznie w jego głowie. Otello natomiast został zmanipulowany. I choć oczywiście powinien darzyć większym zaufaniem Desdemonę i nie odczytywać wszelkich jej zachowań zgodnie z intencjami Jaga, to jednak, wbrew pozorom, nie jest to takie proste. Pragnąc poznać prawdę, musi brać wszystkie możliwości pod uwagę, a gdy już poczwara podejrzeń zagnieździ się w jego mózgu, to wyparcie innych możliwości interpretacji świata jest już tylko kwestią czasu. Chyba że potraktujemy Jaga jako personifikację ciemnych aspektów psychiki Otella (wielu z taką interpretacją polemizuje). Tak zinterpretowana sztuka Szekspira opisywałaby jedną z możliwych potyczek człowieka z Jungowskim Cieniem. W tym wypadku oczywiście przegranej. Jednocześnie jednak, skoro walka z Cieniem stanowi istotny krok na drodze do integracji osobowości, można by zaryzykować twierdzenie, że dopuszczenie do wyobraźni obrazu zdrady partnerki (partnera) nie jest takie bezsensowne, że warto się zmierzyć i z tą poczwarą (i może o tym przynajmniej w części mówi Jago: „Szczęśliwy rogacz, co świadom swych rogów/ Wygnał przynajmniej z serca krzywdzicielkę [czyli zazdrość – to oczywiście mój przypisik]”). Musi jednak pozostać człowiekowi jakaś nić, która z labiryntu urojeń wyprowadzi go na zewnątrz. Chciałoby się powiedzieć, że jest to miłość, ale przecież nie jestem jedyny, który twierdzi, że jest to idea, którą karmi się film i literatura, ale tylko idea… (https://audycje.tokfm.pl/podcast/73483,Czy-milosc-istnieje-Przez-meandry-filozoficzne-przeprowadza-nas-prof-Zofia-Rosinska-powtorka) no więc ograniczmy się do wiary w lojalność tej (tego), kto cierpliwie czeka przy wyjściu z labiryntu. Bylebyśmy tylko nie zapędzili się w tym naśladowaniu Tezeusza i nie porzucili Ariadny przy pierwszej nadarzającej się okazji (choć ona z Dionizosem chyba taka nieszczęśliwa nie była, więc może, dla jej dobra, lepiej ją gdzieś na przyjaznej wyspie, śpiącą pozostawić… ale za daleko mnie już te dygresje dziś).

Syndrom Leontesa? Wiadomo, że lepiej brzmi Otello, ale to przecież kwestia przyzwyczajenia. No i to do Otella powracaćsię chce i chce i przypisy czynić co rusz nowe. Co niebawem i ja.

 


sobota, 20 lutego 2021

Narodziny poczwary

 


Zazdrość jest poczwarą, co się sama płodzi, sama wylęga

Otello

 

Przeważnie, gdy mowa o zazdrości (chwilowo monotematyczny będę) w kontekście Szekspira, to wymienia się Otella. Nie ma wątpliwości, że jest to ten dramat, który pozwala krok po kroku, prześledzić, jak lęgnie się w mózgu poczwara. I chcąc taką terapię poprzez wgląd w sytuację sceniczną postaci przeprowadzić na sobie, to na pewno ta sztuka stanowi świetne medium. Lecz nim to zrobię, przyglądając się działaniom Jagona przede wszystkim, kilka słów chciałem o Opowieści zimowej. Bo jest w tym dramacie scena fenomenalna jeśli chodzi o budzenie się w człowieku tego chorego postrzegania rzeczywistości zwanego monomanią (chyba, bo w sumie nie  wiem, czy paranoję związaną z zazdrością tak można nazwać… ale mi pasuje).

Nie chcę, co czasami sygnalizuję, by to moje pisanie ku jakiejkolwiek skodyfikowanej formie zmierzało, bo jest ono jednym z tych, co sobie a muzom (chciałoby się czasami poczuć ich obecność bardziej, ale jest jak jest) i wręcz lekki niepokój mnie ogarnia, gdy nazbyt składne i spójne, to co piszę (bo lubię bardzo, gdy wpis kształt myśli wyrwanej ze środka przybiera). Ale chciałoby się jakiś taki balans, by to pragnienie, które czasami mimo wszystko gdzieś tam, choć spychane coraz bardziej w głębokość, pragnienie zrozumienia lub choćby kontaktu zaspokoić. I wtedy np. kilka takich zdań wyłania mi się, które następny akapit tworzą, coś pomiędzy exordium a narratio.

Scena, o której troszku tu chciałem, na dworze władcy Sycylii ma miejsce. Uczestnikami są: jej władca – Leontes, jego żona – Hermiona i władca Czech, przyjaciel najlepszy tego pierwszego. Już dziewięć miesięcy (jak się okazuje, dziecko zazdrości, spłodzone pewnie w dniu przybycia znamienitego gościa [nie znał on wcześniej Hermiony, więc ten trójkąt od początku płodny być musiał i groźne potomstwo było do przewidzenia – przynajmniej René Girard {Szekspir. Teatr zazdrości} tak twierdzi], donoszone być musi w ludzkim czasie [w tym wypadku aborcja wskazana byłaby jak najbardziej]) Poliksenes bawi na Sycylii. Złe przeczucia wzywają go do domu. No właśnie – już na samym początku słowami „czy po naszym domu/ Nie hula mroźny wiatr, skręcony z naszych/ Najgorszych przeczuć” sygnalizuje on, co stanie się tematem sztuki. Tyle że intuicja go nieco zmyliła - nie o jego dom chodziło. Pytanie, czy w tej sztuce generalnie przeczucia, intuicyjne wyobrażenia, niepokojące, nie znajdujące odzwierciedlenia w rzeczywistości lęki, nie są podważane. Albo, wręcz przeciwnie, Poliksenes pragnie wyjechać, bo przeczuwa, jak destrukcyjne siły zalęgły się w nieświadomości jego przyjaciela. Projektuje te swoje przeczucia na troskę o ojczyznę, bo nigdy świadomy namysł nie umiejscowiłby ich źródła w głowie przyjaciela, w której nieświadomych zakamarkach przez dziewięć miesięcy rozwijał się płód demona zazdrości; płód, który za chwilę ujrzy światło dzienne.

Poliksenes postanawia wyjechać. Władca Sycylii bezskutecznie namawia swego ukochanego przyjaciela, by jeszcze wstrzymał się z odjazdem. Zirytowany milczeniem żony nakazuje jej, by wykorzystała swój kunszt perswazyjny i zatrzymała władcę Czech. Jej słowa (czegóż to one nie potrafią zdziałać w dramatach Szekspira, ale o tym innym razem) okazują się skuteczne. Ta sytuacja nie miała dobrego rozwiązania. Można sobie wyobrazić, jak na żonę przerzuciłby swą irytację Leontes, gdyby jej namowy nie okazały się skuteczne. Obciążyłby ją winą za to, że przez dziewięć miesięcy nie potrafiła na tyle zbliżyć się do jego ukochanego przyjaciela, by tenże odwzajemnił jej uczucia i uległ, pozostał jeszcze kilka dni. Przez te dziewięć miesięcy robił zapewne wszystko, by ta dwójka najbliższych mu osób zbliżyła się do siebie. Według teorii pragnienia mimetycznego (znowu René Girard) przez te miesiące miał miejsce swoisty proces, który mógłby świadczyć o tym, że miłość wymaga spojrzenia Drugiego. Taki złośliwy paradoks: jeśli Poliksenes spojrzy na Hermionę oczyma Leontesa, to miłość władcy Sycylii zostałaby usankcjonowana (wedle tej teorii władca Czech powinien był się zakochać w żonie swego przyjaciela, bo tak działa mimetyzm – uczucia Leontesa sprawiają, że Hermiona i w oczach Poliksenesa powinna zyskiwać, ale być może, być może nie stało się tak, bo istnieje coś, co łączy tych panów, coś więcej niż przyjaźń, coś, o czym nie wiedzą, czego nigdy nie dopuszczą do swej świadomości [wiem, robi się to nazbyt skomplikowane, ale skoro mamy do czynienia ze sceną, która dla wielu racjonalnych umysłów jest niezrozumiała, to jej rozświetlenie może być tylko mgliste {taki oksymoron pasujący mi do opisu tego niemożliwego dla mnie do opanowania demona zazdrości}]). No ale jeśliby to się stało, doszłoby do konfliktu mimetycznego, bo Hermiona jest tylko jedna. I to wejście w spojrzenie Leontesa przez Poliksenesa musiałoby się skończyć agresją i kryzysem. W pewnym sensie tak się stało… ale jedynie w głowie męża.

Konkluzja z tego zaciemnionego wywodu paradoksalna. Miłość wymaga spojrzenia Drugiego potwierdzającego nasz wybór (ostrzeżenie też takie – zastanowić się czasem warto, czy rodząca się w nas skłonność, nie ma czasem swego źródła w tym, że ktoś, kogo cenimy, przyjaciel [przyjaciółka w wypadku odwrotnej konfiguracji] może, obdarzył wprzódy swą uwagą osobę, którą nagle jak i on, zaczynamy czymś tam darzyć [dzieje się tak często, i u Szekspira też tak bywa, ale o tym też być może kiedyś], no więc dzieje się tak często, gdy obiekt wydaje się nieosiągalny, wtedy wspólne wspieranie się w jego adoracji nie rodzi konfliktu a wręcz przeciwnie; gorzej, gdy ten [ta] wcześniej nieosiągalny staje się dla jednej z osób jednak osiągalny… to co łączyło, dozgonnej nienawiści stanie się przyczyną). Niebezpieczeństwo takie, że gdy spojrzenie Drugiego zacznie zbytnio przypominać nasze, konflikt gotowy. A ponieważ poznając rzeczywistość, projektujemy na nią to, co już mamy w głowie (to jedynie, co potrafimy sobie wyobrazić), nie powinno dziwić, że Leontes patrząc z boku na dwie ukochane (chyba już w odniesieniu do tego bohatera nie powinienem mówić o miłości) przez siebie osoby odczytuje z ich zachowania to, co mieści się w jego stosunku do Hermiony.

Perswazja Hermiony okazała się skuteczna, Poliksenes zostaje. I nawet chwila nie minęła, a pojawiło się tremor cordis (podoba mi się to określenie na zazdrość, tak jakby Szekspir wskazywał, że w gruncie rzeczy [albo także] w fizjologii leży przyczyna zazdrości, że gdyby znaleźć sposób na drżenie mięśnia sercowego, to i z demonami byśmy sobie poradzili). Chwila mała a już Leontes zadaje sobie pytanie, czy Mamiliusz jest na pewno jego synem. Świetny i prawdziwy monolog będący świadectwem momentu, w którym potwór zazdrości wychodzi na światło (czy światło?) dnia. Teraz już Leontes nie dopuszcza do swej świadomości żadnej innej interpretacji rzeczywistości. Wszystko podporządkowane zostało paranoi. W tym upatruję fenomen Opowieści zimowej. Nie trzeba było żadnego Jagona. Przekroczenie nie było procesem, jak na przykład w wypadku Makbeta (w którego wypadku nie o zazdrość oczywiście chodzi, ale o szaleństwo władzy). Dla wielu to niezrozumiałe jest. Tak w jednej chwili zmienić sposób postrzegania rzeczywistości. Gdy w neutralnych zapewne (zapewne, bo mamy do czynienia tylko z punktem widzenia Leontesa) gestach bohater zaczyna dostrzegać symptomy zdrady: „jak oni teraz, ręce pieścić,/Palce szczypać, znacząco się uśmiechać,/ Jakby do lustra, dysząc”… Reszta nie jest milczeniem, to jest dopiero początek dramatu. Ale dla mnie ten moment jest znamienny. I choć w sposób nieco zagmatwany dochodziłem do możliwego, skrytego w nieświadomości, źródła tego szaleństwa, to wiem, aż zanadto wiem, że taki demon wyleźć potrafi rzeczywiście nagle, burząc swym spojrzeniem najbardziej harmonijne i zgodne relacje. Jestem też przekonany, że gdzieś tam w zakamarkach nieświadomości dałoby się odnaleźć przyczyny, ale niewątpliwie za każdym razem inne, bardziej osobiste.

Poliksenes w obliczu grożącej mu śmierci, bo w obliczu zazdrości z najlepszego przyjaciela momentalnie przekształcił się w najważniejszego wroga, musi po kryjomu uciekać z Sycylii, umiera Mamiliusz, córkę Perditę Leontes nakazuje porzucić w dziczy, Hermiona traci życie w więzieniu (a przynajmniej taka informacja dociera do władcy).

Dlaczego?

 

czwartek, 18 lutego 2021

Nie tylko Otello

 


 

Sporo na temat życia ja z literatury, dużo z Szekspira. Często przeglądam się niczym w lustrze, dostrzegając więcej niż bym od psychoterapeuty się dowiedział. Poza tym mam tę, chyba przywarę, że lubię sam wnikać, błądzić, rozjaśniać i mimo to po wielokroć tę samą głupotę czynić. Dziwną satysfakcję czuję, gdy w bohaterach dostrzegam wady czy zwichnięcia, które i mnie doskwierają utrudniając i mi, i tym, co ze mną. To nawet swoisty masochizm chyba, a pewnie i inna nazwa by się znalazła, gdy bawi mnie to przyglądanie się przejawom, które w ponurą zadumę powinny mnie wprawiać. Gdy patrzę, jak przez wadę jakąś mi bliską bohater koślawo snuje swą egzystencję. Tak jest z zazdrością, o której Szekspir między innymi kilkakrotnie. Zazdrością o zdradę, która bezpodstawna.

Na początek – najmniej znana sztuka z tych o facetach, którzy swą zazdrością niczym ostrzem noża po szkle związek spaczyli.

Jacek Fabisiak w swej interpretacji Cymbelina (w Czytanie Szekspira) zwraca uwagę na to, gdzie tkwi przyczyna tego, że tak łatwo ulegamy podszeptom o zdradzie partnerki. Iachim zwodzi Posthumusa niczym Jago Otella. Podstępem dostał się on do komnaty Imogeny, ukradł bransoletę a później, opisując jej komnatę i znamię na piersi, przekonał Posthumusa do wiarołomstwa ukochanej. Wcześniej Posthumus dał się namówić na zakład (czyli już w tym momencie przedmiotowo potraktował wybrankę niby serca swego), bo doświadczenie (jak to w wielu utworach) było źródłem całkowitej jego pewności co do wierności Imogeny. Rozłąka spowodowała, że był skłonny bardziej zawierzyć słowom Iachima niż temu, co doświadczał i widział  na własne oczy (czuł może?), gdy przebywał z ukochaną. I choć dowody Iachima były do zbicia, to jakoś prościej było mu uwierzyć, samemu w gruncie rzeczy w tym momencie zdradzając swą miłość. Bo problem zdrady to kwestia wiarygodności. A to oznacza kłopoty epistemologiczne. I ten sam Szekspir, który być może w Cymbelinie przekonuje nas do tego, byśmy bardziej ufali własnemu doświadczeniu (sercu?) niż cudzym słowom (szczególnie tym interesownym a Iachim przecież chciał wygrać zakład; o interesowności Jagona Otello nie mógł wiedzieć), w innych sztukach niejednokrotnie udowadnia, że to, co widzimy, czego wydaje nam się, że doświadczamy, niekoniecznie musi być prawdą. Taka prosta empiria wielokrotnie jest przez niego kwestionowana (wiem, wiem – zaufanie przede wszystkim…he he). Choćby w tych krótkich słowach Hamleta na temat Klaudiusza (a przecież cały ten dramat zbudowany jest na przekonaniu, że nic nie jest takie, jak nam się wydaje): „Kto się uśmiecha, też może być łotrem,/ Wiem w każdym razie, że tak bywa w Danii”. Zazdrość, przekonanie o zdradzie, czy też samo przypuszczenie, iż jest ona możliwa, rodzi się właśnie wtedy, gdy sceptycyzm poznawczy, tak przecież przydatny w konfrontacji z rzeczywistością, szczególnie dzisiaj, bierze górę nad doświadczeniem własnym, będącym źródłem zaufania.

Zazdrość zawsze związana jest ze sceptycyzmem poznawczym. Paradoksalnie, ten sam Szekspir, który przekonywał nas wielokrotnie, że świat jest teatrem, w Cymbelinie wydaje się nas pouczać, że  świat jest taki, jakim go postrzegamy i jest niezmienny. Że skoro raz poczuliśmy szczerość uczuć ze strony partnerki, to już tak będzie zawsze… jakby to nie on napisał Sen nocy letniej. Ale dramat (ten egzystencjalny) polega na tym, że można rzeczywiście trafić na wierność i lojalność ale sceptycznie do tego podchodzić, pogrążając się w zazdrości. Gdy ktoś jeszcze dostarczy dowody, dlaczegóż mamy nie wierzyć? Te dowody w rękach Iachima zresztą także znaczą tylko tyle, że są w rękach Iachima... nic poza tym. Dziwny ten Szekspir w tej sztuce. Jakby naprawdę przekonywał, żeby czytać literalnie, ani ździebka więcej. Jeśli ktoś do nas mierzy z pistoletu, oznacza to tylko, że trzyma skierowany w naszą stronę pistolet, nic poza tym. 

 

 


poniedziałek, 15 lutego 2021

Między imperatywem logicznym a boską zazdrością

 

Lubiłem w czasach słusznie minionych przytaczać na lekcji (jako punkt wyjścia do ewentualnej rozmowy) fragment z Tanga Mrożka, w którym Artur prowokuje ojca do ataku na Edka, sypiającego z żoną Stomila. Ten jest gotów do intelektualnej analizy sytuacji („Więc Eleonora mnie zdradza z Edkiem? A właściwie dlaczego to źle, że mnie Eleonora zdradza z Edkiem?”…), lecz nie po to, by udowodnić synowi bezsensowność zemsty, ale by zyskać imperatyw logiczny uzasadniający zemstę („Ja nawet bym chciał, żebyś mnie przekonał”). W dramacie Mrożka świat wypadł z kolein nawet na poziomie najbardziej podstawowych (w moim przekonaniu żenujących) emocji. Arturowi się wydaje, że jeżeli Stomil zabije Edka, to ta pierwotna forma zemsty rogacza przywróci automatycznie przynajmniej jedną z norm świata, do którego tęskni. A ja zazdroszczę (nomen omen) Stomilowi tego, że rozum nie tylko powstrzymuje go od tego krwawego czynu, ale wręcz całkowicie zabił w nim poczucie zazdrości („[…] przez rozum nie bardzo wiem, dlaczego miałbym to zrobić […] on nie puszcza”). Racjonalny aspekt mojej psyche jest w zasadzie z tego Stomilowego świata, w którym nie bardzo znajduję uzasadnienie dla zazdrości, nawet wtedy, gdy są dla niej realne powody, gdy kobieta z którą się jest, prześpi się z kimś innym… (w ostatnio czytanej przeze mnie książce, Sprzedawczyku P. Beatty’ego,  taki fragmencik obrazujący ten miniwątek: Polot i Marpessa są małżeństwem, Drops jej przyjacielem z dzieciństwa – „Marpessa weszła mu w słowo./ – Chciałam ci tylko powiedzieć, że rucham się z Dropsem./ Nie zważając na kolce, Polot wcisnął do ust resztkę ananasa, ze skórką i wszystkim, mlaszcząc i zlizując ostatnie krople soku. Kiedy owoc był już suchy jak bielejąca się na pustyni kość, Polot podszedł do mnie, postukał mnie [czyli Dropsa]  po klacie lufą Lulu Belle i powiedział:/ - Kurwa, gdybym co rano mógł dostawać takiego ananasa, to też bym się ruchał z tym czarnuchem”. Reakcja Polota [męża oczywiście] godna Stomila…)

ale co z tego, że mój rozum taki wolnomyślicielski, skoro emocje potrafią się karmić byle błahostką, by dać upust atawistycznym impulsom i doprowadzić do oskarżania partnerki w procesie mającym więcej wspólnego z inkwizycją niż z chęcią dojścia do prawdy

Źródłem zazdrości, jak wspomniałem, mogłoby być kruche ego, niska samoocena, lęk przed porzuceniem, nadmierne uzależnienie. Ale skoro tak, to jak powinniśmy oceniać biblijnego boga (z nazwaniem zazdrości „atawistycznymi impulsami”, jak ja to wcześniej zrobiłem, byłby tu kłopot), który właśnie tym poniżającym uczuciem motywuje jedno z przykazań: „Nie wolno ci mieć innych bogów przed Moim obliczem. […] Nie wolno ci oddać im pokłonów i nie wolno im służyć, ponieważ Ja Jahwe, Bóg twój, Bóg gorliwie zazdrosny nakładam wykroczenie ojców, którzy mnie nienawidzą, na synów aż do trzeciego  czy do czwartego pokolenia”  (korzystam z książeczki B. Górki „Biblia i cywilizacja Boga”). Ta jego (on by chciał, by pisać wielką literą – Jego) gorliwa zazdrość jest o tyle uzasadniona, że w czasach formowania Dekalogu (czy też pradekalogu) nie przeczono istnieniu innych bogów i czy to była monolatria, czy też henoteizm, to jak najbardziej istniała konkurencja i lęk przed porzuceniem był w pełni uzasadniony, o czym świadczą sceny mające miejsce wśród uchodźców z Egiptu w czasie, gdy Mojżesz sprzymierzał się z Jahwe na górze Synaj.

Można by z powyższego wysnuć wniosek, że zazdrość jest cechą boską i nie tylko się jej nie wstydzić, lecz wręcz uznawać ją za konstytutywny element pierwiastka boskiego w człowieku (ciekawe jak bardzo gdzieś tam w głębi, w zakamarkach naszej psyche, skryte jest towarzyszące zakochaniu marzenie o istnieniu monoteizmu, by konkurencja zniknęła z powierzchni ziemi; bądź co bądź temu biblijnemu się udało do tego doprowadzić, pozbył się skutecznie wydawałoby się konkurencji… może to jest sposób, by wyleczyć się z zazdrości, terapia taka – doprowadzić do tego, by nasza partnerka przestała wierzyć w realność istnienia innych przedstawicieli rodzaju męskiego). Kuszące to bardzo. Takie dowartościowanie własnej słabości. Tak jak wiedza na temat obsesyjnej wręcz zazdrości niektórych wielkich tego świata. Jak choćby Bergmana. Przez chwilę można się otulić w takie pocieszenie. Lecz niestety nie przestaje ono być przez to żenujące.

A to wstęp tylko, bo ja o Szekspirze chciałem ☺….

 

piątek, 12 lutego 2021

O męskim wstydzie

 

 

Nigdy w tym swoim pisaniu nie reagowałem na artykuły czy wywiady, które na bieżąco gdzieś tam czytane. A ostatnio kilka tekstów mi się znalazło, które dotyczą tematu coraz bardziej, i to już od jakiegoś czasu, spędzają sen z powiek (podobno dosłownie bezsenności zaczyna problem być przyczyną) wielu facetom. I te frustracje nie dlatego, że się o nich pisze, czy mówi albo pokazuje na ekranie, ale wynikają one z tego, że to się dzieje naprawdę i wielu gości doświadczać tego zaczyna. Kryzys męskości…

czy też, co wiąże się z tym oczywiście – czym męskie jest dzisiaj, a co niemęskie i źródłem wstydu więc u niektórych i frustracji

genderowy temat, więc na pewno niemiły wielu a już na pewno w szkole i uczelni dziś zakazany

Nie wiem, jak do tego doszło, ale bardzo długo nie dostrzegałem, że żyję w świecie, w którym role męskie i żeńskie są dość jasno, żeby nie powiedzieć – kategorycznie, podzielone (kiepski byłem w obserwacji rzeczywistości, skoro widziałem, że dziadek, nie z powodu wieku, sam herbaty nie potrafi zrobić, bo w kuchni to tylko babcia a jednocześnie nie miałem wątpliwości, że jeśli ja mam ochotę się napić, to po prostu musze sobie zrobić). Chyba po raz pierwszy zwrócono mi na to uwagę, gdy prasowałem pieluchy (tak, tak, kiedyś się prasowało) moich dzieciaków i jeden z moich kuzynów, widząc to, najpierw się zdziwił, a później zirytował, że robię coś, co do obowiązków kobiety należy. Męskie i żeńskie role. Gender w pełni krasy swej. Ja, stojący z żelazkiem nad deską do prasowania, byłem niewątpliwe przeciwieństwem Jamesa Bonda, znanego wtedy przede wszystkim z jakichś mitycznych donosów przenikających przez żelazną kurtynę. Minęło kilka dziesięcioleci, a wciąż chyba jest coś na rzeczy, skoro tyle się mówi o kryzysie męskości, o kulturowo przypisanych rolach, o męskim wstydzie. Minęło kilka dziesięcioleci, a do mnie dopiero dotarło, że ja powinienem się wtedy nad tymi pieluchami mocno zawstydzić, tyle że nie za bardzo wiedziałem, o co temu mojemu kuzynowi chodzi. I z pewną satysfakcją konstatuję, że ten mój ówczesny brak wstydu był zapowiedzią tego, że kryzys męskości może mnie zlekceważyć, o co nie mam do niego najmniejszego żalu.

W tle rozważań dotyczących tego tematu, i tak jest w tekście Marty Górnej Bond król obciachu w Gazecie Wyborczej, często pojawia się oczywiście James Bond i jego pożałowania godne relacje z kobietami. Dla jednych niestety są one nadal źródłem skrytej bądź nie tęsknoty (lub wręcz modelu, który nadal, mimo że ewidentnie w innej epoce funkcjonujemy, w życie próbują wcielić… co gorsza z akceptacją co niektórych przedstawicielek płci przeciwnej), dla innych – źródłem wstydu, że bycie facetem narzucało kiedyś tego rodzaju wzorce (niby niedościgły dla przeciętniaka, ale gdy ten i ów wcielał go w życie, wychodził z tego towar czekoladopodobny [Hłasko w jednym z opowiadań opisał sposób poruszania się mężczyzn wychodzących z kina po obejrzeniu jednego z tak zwanych męskich filmów w czasach, gdy między innymi John Wayne uchodził za tego prawdziwego… wzorzec był uwewnętrzniany całkowicie nieświadomie, co oczywiście jest zupełni normalne, to wyzwalanie się z niego {nie tylko z tego związanego z męskością, ale z każdego, a te przecież dziś z każdego dostępnego ekranu do nas} wymaga świadomego ukierunkowania woli i często kończy się porażką]), niezależnie od tego, jak bardzo lubimy Seana Connery’ego (szczególnie, gdy chcielibyśmy się zestarzeć w jego stylu [nie mam na myśli oczywiście ostatnich miesięcy czy też lat jego życia, dramatyczne okoliczności choroby nie wpłyną przecież na to, jak go zapamiętamy]). Autorka tekstu w Wyborczej wylicza, co stawało się powodem do wstydu dla bohaterów filmowych ostatnich kilku dziesięcioleci: bycie prawiczkiem (to tych młodych oczywiście dotyczy), skłonność do wyrażania własnych uczuć (aktualne chyba, no ja mam tak nadal, to znaczy wystrzegam się), niechęć do użycia przemocy, także w czasie wojny (co z zarzutem dezercji automatycznie się łączy); oczywiście obecny bardzo (czy nadal? wydaje mi się, że nieco to się zmienia na szczęście) był strach, by nie być uznanym za geja. Prawdziwy mężczyzna zawsze był też w pełni odpowiedzialny za rodzinę (chyba powinienem się cieszyć, że autorka artykułu umieściła to jako przykład pewnego wzorca czy też stereotypu z czasów minionych). Ten antywzorzec pozwala się domyślić wzorca. Jest to niewątpliwie typ tajemniczego zdobywcy (także kobiet) często lubującego się w agresji; można dodać, że raczej nie zobaczymy, by sam sobie robił herbatę czy jajecznicę, a kobieta, która mu towarzyszy ma tyle wolności, na ile dozwala Bóg człowiekowi – niby ją ma, ale gdy coś zrobi nie tak, to czeka ją piekło (oczywiście tu na ziemi, w tak zwanym zaciszu domowym [stosunki patriarchalne nie wzięły się znikąd]).

W wywiadzie, który udziela Maciej Stuhr Kamili Kalińczuk na podkaście Wysokich Obcasów goszczącym w radiu TOK FM, pojawia się pytanie dotyczące tego właśnie – jak sobie radzić z kryzysem, gdy już nie może być facet zdobywcą, cóż mu pozostało. I jak słucham tej rozmowy, to znowu się dziwię, że rzeczy, o których mówi aktor, są tak oczywiste. Nie zarzucam oczywiście Stuhrowi banału, doświadczam jedynie swoistego dysonansu na myśl o tym, że większość reprezentantów mej płci jest tak fatalnie skonstruowana, że trzeba jej uświadamiać tyle spraw. Że nie jest problemem lepiej zarabiająca partnerka (i że jest właśnie partnerką), że zmywanie naczyń, to nie wstyd (i w ogóle bycie męską kurą domową… jak to dziwacznie brzmi, a przecież, gdy nazwiemy mężczyznę lubiącego prace kuchenne czy szerzej domowe, kogutem – to raczej z tym odchodzącym do lamusa [mam nadzieję] wzorcem bardziej się będzie kojarzyło… taki przyczynek do rozmowy na temat nazw żeńskich i męskich), że chlubienie się spektakularnym podrywem poczynionym po pijaku, podczas gdy żona siedzi w domu, to wstyd a nie kolejne trofeum zdobywcy. Na histerię, niezależnie czyją, reaguję alergicznie, więc tym bardziej, podobnie jak Stuhr, trudno mi zaakceptować histerycznego mężczyznę. To chyba z tego starego modelu pozostało. I odpowiedzialność. Ale to też przecież nie do płci przypisywać powinniśmy; więcej – tak obserwując otaczający mnie świat, dochodzę do wniosku, że jest to cecha charakteryzująca bardziej kobiety. I może to być, nieuświadamianym być może, źródłem frustracji facetów, ich kryzysu. Zwraca uwagę też Stuhr na to, że chyba mężczyźni bardziej przeżywają, gdy kobiety podważają ich pewność siebie. Powiedziałbym, że w sposób bardziej widoczny reagują, kobiety często nadal z pokorą to przyjmują, zwłaszcza, gdy kochają. Na koniec ostatnie zdziwienie - że czuły i ciepły mężczyzna może być kojarzony ze wstydem.

Marta Górna, autorka artykułu w Gazecie, wymienia jednym tchem strach facetów przed porażką i ośmieszeniem. Wiadomo, że te dwie rzeczy mogą się łączyć, ale przecież nie muszą (tym bardziej, że ośmieszenie jest ogólne bardziej i dotyczy przecież wszystkich źródeł wstydu). Wydaje mi się, że spora liczba porażek, które w życiu poniosłem, jakoś mnie na nie uodporniła, doprowadzając wręcz do dominującego w moim życiu nastawienia negatywnego, które prowadzi do tego, że przegranej przeważnie bardziej się spodziewam niż sukcesu. Nie dotyczy to jednak ośmieszenia, szczególnie jeśli związane ono jest z relacjami męsko-damskimi. Lęk przed ośmieszeniem prowadzi do tego, że bywam zazdrosny, boję się zdrady. Bo bycie zdradzonym automatycznie rzutuje na moje poczucie męskości niestety, zdrada to ośmieszenie partnera (partnerki). I oczywiście łączy się to z tym moim myśleniem negatywnym – nastawienie na porażkę staje się źródłem podejrzeń o zdradę, a tu jesteśmy już jeden krok od zazdrości. Mimo że mam pełną świadomość, jak to jest rujnujące uczucie (stan?), pozbawione jednocześnie najczęściej jakiegokolwiek racjonalnego czy też opartego na rzeczywistości uzasadnienia, to i tak te emocje, związane pewnie z niską samooceną (i całą masą pewnie innych przyczyn), biorą górę i doprowadzam, często nawet bez wyraźnej przyczyny, do sytuacji, po doświadczeniu których pozostaje tylko gnijący osad wstydu na tak zwanym duchu. I cóż z tego, że to Szekspir w dużym stopniu uczył mnie życia (bądź też jego utwory niczym Sokratejski położnik pozwalały ujrzeć światło dzienne myślom i przeczuciom, które jakoś już we mnie gdzieś) i w takich utworach jak Otello, Cymbelin czy Opowieść zimowa unaoczniał mi destrukcyjny i nieracjonalny charakter tego stanu. Demon przeważnie brał górę.

Wstydzę się śmieszności, co doprowadza do zazdrości i następnie się to kumuluje, bo zazdrości wstydzę się tym bardziej, uznając ją za żenującą bardzo. Taki paradoks, nad którym dumam czasami, gdy o życiu sobie swym marnym bez łez (bo niemęskie)… więc zazdrość, zdrada, śmieszność w szekspirowskim wydaniu niebawem J


x